poniedziałek, 27 grudnia 2010

Muzycznie

Kończy się rok, nadchodzi więc czas różnych remanentów,  podsumowań, rozrachunków i innych form podliczenia całorocznej działalności. Sam też postanowiłem, że coś podliczę a chyba najciekawszym obiektem będzie moja pasja, czyli muzyka. Większość wie, że z muzyką nie rozstaję się na krok mając zawsze przynajmniej w głowie coś muzykalnego. Warto by wiec po tym roku spojrzeć czego słuchałem, co mnie inspirowało. Rok był niesamowicie bogaty, wyszło wiele świetnych płyt, a wśród nich też moich już ulubieńców. Wiele też postaci odkryłem misternie wybierając pojedynczych ciekawszych wykonawców, którzy czasem okazali się mieć jeden przebój, a czasem kilka świetnych albumów. Pozwalałem się też zarażać muzycznymi pasjami znajomych, którzy wiele wnieśli w moją playlistę i zdecydowanie ubogacili ją o kilka mocnych punktów. Ale koniec tego opisywania, zerknijmy na nieco bardziej graficzną wersję tego, czego słuchałem ostatnimi czasy, a co skrupulatnie notowało konto na lastfm:









Make your own dynamic tag cloud

sobota, 18 grudnia 2010

Będziesz Marznąć Kolarzu

Kolejna Bytomska Masa Krytyczna, której skrót BMK można zrozumieć na swój specyficzny i analogiczny do pogody sposób. Słupki rtęci chciałoby się powiedzieć przymarzały do skali gdzieś na poziomie dziesiątej kreski poniżej zera, a prognozy zapowiadały, że będzie jeszcze zimniej, więc przedsięwziąłem tym razem radykalniejsze środki zimno zapobiegawcze. Plan był prosty - wyjechać z domu i już w miarę się nie zatrzymywać, żeby tylko nie zacząć zamarzać, co oczywiście jak zwykle się nie udało. Podjechałem do Kubusha po wyświetlacz jednocześnie oddając mu jego płytowe skarby i niemal od razu ruszyłem na spotkanie z Naxem. Niestety tym razem przyszło mi jednak jechać samemu bynajmniej do Bytomia, co wcale nie było radosną wieścią. Ale rowerzyści muszą być dzielni, co nie? Byłem dzielny, zaciągnąłem kominiarkę na twarz i starałem się całą drogę raźno jechać naprzód wzbudzając przy tym spore zamieszanie i co chwila słysząc za plecami teksty w stylu "patrz, rowerzysta". Niestety polska mentalność wciąż jest na tym poziomie, że mniej zdziwi nas pijany polityk, kolejne afery itd itp. To dziwne, że nawet w sąsiednich państwach, o Skandynawii nawet nie wspominając, jest zupełnie odwrotnie. Rowerzysta jest czymś normalnym, a afery nie. 
Na miejsce dotarłem miej więcej zgodnie z planem, czyli na dziesięć minut przed rozpoczęciem. Przywitałem się z zacnym rowerowym gronem i przystąpiłem do montażu wyświetlacza widmowego na kole. W tym czasie dojechał też Nax i niestety na tym kończyła się lista znajomych, z którymi planowałem wracać. Pod sceną chodził znany już bytomski Świetlik, oraz organizator - Mikołaj, który rozdawał cukierki i witał wszystkich. Przybyła też śląska telewizja TVS, fotoreporterzy i sam prezydent Bytomia, co znów podniosło prestiż Bytomskiego happeningu. Trasa obejmowała główne ulice, ze względu na warunki drogowe i przyznam, że bardzo mi się podobała. Niestety zabrakło policji, która przy połączonych siłach pogody i bezmyślności miała pełne ręce roboty.
Na koniec zafundowano nam ciepłą herbatkę, pizzę, kilka osób otrzymało masowe kalendarze. Gdy towarzystwo powoli się rozjeżdżało w swoje strony, zebraliśmy się i my w koszmarną drogę powrotną. Przymarzająca broda i lód na twarzach był najmniejszym zmartwieniem. Mój rower zaczął wydobywać z siebie niepokojące dźwięki, jedna lampka z akumulatorami odmówiła współpracy, a droga wydawała się tym razem niemiłosiernie długa i niemal ciągle pod górkę. Ale daliśmy radę zajechać do Kubusha, gdzie odbył się nasz ekskluzywny after, ale to już zupełnie inna historia...

Kilka zdjęć w bytomskiej galerii tutaj

niedziela, 12 grudnia 2010

Teatr A - Peregrynacje

Kolejna premiera w tym roku. Kolejny spektakl, na którym dane mi jest być, zadumać się choć na chwilę, mimo, że łatwo nie było. Sypiący się z nieba śnieg, zimno i przenikliwy wiatr zapewne daleko wykraczał poza wyobrażenia i planowaną scenografię twórców widowiska.

piątek, 10 grudnia 2010

Masa śniegu i radości

Drugi piątek miesiąca oznacza nic innego, jak tylko Zabrzańską Masę Krytyczną. Umówiony więc z Jankiem ruszyliśmy przez śniegi do Kubusha, by stamtąd jechać już na docelowe miejsce - pl. Wolności. Mimo całodniowych opadów droga była w bardzo dobrym stanie, a nasze opony ślizgały się raczej minimalnie. U Kubusha dostał mi się zaszczyt wypróbowania w akcji jego wyświetlacza widmowego na koło.

Lekko poruszone, ale ważne, że działa ;)
Zamontowaliśmy więc ów urządzenie i pokierowaliśmy się na pl. Wolności z nadzieją, że nie będziemy jedynymi uczestnikami piątej Masy w Zabrzu. Na szczęście mieszkańcy Zabrza i Gliwic nie zawiedli i ostatecznie zebrało się nas osiem osób i w takim właśnie gronie ruszyliśmy pod eskortą policji w trasę. Czarne drogi, uśmiechnięte buzie i znakomita atmosfera - tak w skrócie można opisać przejazd. Mimo obaw nie było najmniejszego upadku czy niekontrolowanego poślizgu, co nas bardzo cieszyło. Oczywiście w tak skromnym gronie można było zaraz po przejeździe przenieść naszą miłą atmosferę do jakiegoś lokalu, a wybór padł na pobliski pod szyldem egzotycznego ptaka z wielkim i kolorowym dziobem. Tam herbatka i kto co lubi, świetna atmosfera. Cóż dużo pisać - trzeba po prostu było być ;) Więc co, widzimy się za w nowym roku?

Elita rowerowa za chwilę ruszy :)

piątek, 3 grudnia 2010

Best GMK ever

To była moja najlepsza Masa. Dlaczego? Zacznijmy więc opowiadanie i to wcale nie w stylu "dawno, dawno temu...", bo nie tak dawno i nie byle gdzie spadł śnieg, który tradycyjnie wszystkich zaskoczył. No może prawie wszystkich, wszak spece od pogody trąbili jak hejnalista z Wierzy Mariackiej, że będzie śnieg, zimno i w ogóle pogoda jakiej należałoby się w grudniu spodziewać.
Mając w pamięci ostatnią GMK, na której było około 18 stopni na plusie ubierałem narciarskie wdzianko wybierając się drugi raz w tym tygodniu na bika w śniegu. Niby nic nadzwyczajnego, a jednak miny przechodniów mówiły mi coś nieco innego. Janek już czekał, więc starałem się sprężyć, zwłaszcza, że chwilę później mieliśmy się zameldować u Kubusha. A gdzie człowiek się śpieszy, tam lód się cieszy i szyderczo uśmiecha swoimi lodowatymi ząbkami, które bynajmniej nie gryzą, a połykają w całości. Pierwszy zakręt i pierwsza gleba szybko utwierdziły mnie w przekonaniu, że rower utracił jedną z elementarnych funkcji skręcania w wybranym przeze mnie kierunku w sposób co najmniej przewidywalny. Wstałem rechocząc pod nosem z własnego upadku i poprawiwszy przyłbicę pojechałem dalej. Na głównych drogach niestety już nie było takich atrakcji, więc spokojnie dotarliśmy do centrum, bym tam ponownie mógł uwielbić bliższym kontaktem ukochany asfalt skuty lodem i to niemal dosłownie u drzwi Kubusha. Teraz już w trójkę udaliśmy się na pl. Wolności, by tam dołączył do nas świetliście nam jasny Nax i jego niezawodne świecidełka. Tak skompletowani pod przewodnictwem najświetniejszego obraliśmy najprostszą drogę w stronę pl. Krakowskiego w sąsiednim grodzie nad Kłodnicą. 

Świąteczny wystrój roweru - Run Rudolf, run!
Na miejsce ustawki dotarliśmy "w sam raz", by przywitać się z pokaźnym już gronem zapalonych rowerzystów, których wciąż jeszcze przybywało. Pozytywna, przedświąteczna atmosfera stworzona przez czerwone czapeczki mikołajów i ciepłe pogaduchy zagrzewała nas do nadchodzącego starcia ze śniegiem, ulicami i kierowcami bardziej zaawansowanych technologicznie od rowerów blaszaków. Zebrało się nas podobno ni mniej, ni więcej, trzydzieści osób na sześćdziesięciu kółkach z dwiema kolumnami napędzanymi muzyką na licencji Creative Commons. I pojechali, mniej lub bardziej z poślizgiem, a wśród nich i ja. Oszołomieni kierowcy i przechodnie reagowali spontanicznym machaniem i używaniem klaksonów by wyrazić swój podziw dla naszej heroicznej postawy prorowerowej z tak świątecznym oddźwiękiem. A my z uśmiechami na twarzach odwdzięczaliśmy się również machaniem, oraz dźwiękami naszych dzwonków. Tym razem jednak trasa nieco się zmieniła i celem nie był powrót do punktu wyjścia, ale nawiedzenie szkoły nr. 16, która ugościła nas użyczając świetlicy i kuchni. Bigos, ciepła herbata, pączki, drożdżówki, paluszki a nawet dietetyczna marchewka przerosły najśmielsze oczekiwania. Przyszło nam podsumować kolejny okrągły rok na kołach naszych rowerów w Gliwicach i snuć już plany na przyszły rok. Świnka - skarbonka też nie czuła się poszkodowana, co rokuje pozytywnie na kolejne tego typu spotkania.

Rowerowi zapaleńcy w komplecie :)
Gdy już wszyscy się wygrzaliśmy postanowiliśmy przenieść naszą rodzinną atmosferę na Rynek, którego nieoficjalne otwarcie miało się dziś odbyć, o czym doniósł nam okoliczny wywiad. Zrobiliśmy więc popłoch na mieście jadąc tym razem piętnastoosobowym peletonem przez miasto z zabójczą jak na te warunki prędkością. Osaczyliśmy rynek sprawiając nie lada atrakcję i zamieszanie. Obdarowano nas różnymi gadgetami promującymi postać p. Frankiewicza, z których najbardziej spodobała mi się piłeczka, która odstresowuje, gdy się ją gniecie. Oczywiście zawsze można ją oddać kotu czy pieskowi, a ten z pewnością również się ucieszy, a ostatecznie zwrócić nadawcy, do czego jednak nie zachęcam, wszak są inne metody zdobywania przychylności władz. 
Ekipa z Zabrza postanowiła z racji śpieszności Kubusha do domu powziąć odwrót na z góry upatrzone pozycje, tak więc ruszyliśmy w drogę powrotną wspominając już minioną Masę i ciesząc się niemal jak małe dzieci, że tak fantastycznie było i jeszcze nadal jest jechać w śniegu rowerem. W centrum rozdzieliliśmy się i każdy udał się w swoją stronę, podobnie i ja z Jankiem. Prócz lekkiego już zmęczenia nic nas nie zniechęcało, wszak okoliczności przyrody, czyli piękna polska zima były znakomitą scenografią do powrotu do ciepłych domów.
Tak minął ten wspaniały piątek ze wspaniałymi ludźmi i wspaniałym sportem/hobby/środkiem transportu jakim jest rower, który jak widać jednoczy ludzi. Dziękuję wszystkim, którzy byli i którzy nam kibicowali. Dziękuje też czytelnikom, za cierpliwość, której mam nadzieję nie nadużyłem każąc czekać na wpis całą dobę. Do zobaczenia znów, na trasie, na biku :) 

czwartek, 2 grudnia 2010

Rowerem w śnieg

Choć zima "zaskoczyła" nas już kilka dni temu, to dopiero dziś nadarzyła się okazja, by wybrać się na rower. I możecie wierzyć, lub nie, lecz jest logika w tym szaleństwie. Pierwsze to to, że wcale nie trzeba ubrać się w cebulkę nadymkę, by wyglądać okrąglutko jak popularne właśnie teraz bałwany. Ja pod kurtką miałem tylko krótki rękaw. Do tego nieprzewiewne spodnie, ciepły szalik i już można śmigać. 
A co daje taka jazda? Samą radość, głównie dlatego, że można bez obaw jeździć jak w trudnym i błotnistym terenie latem, z tym że zamiast błota mamy śnieg i nic właściwie się nie brudzi. Dodatkową atrakcją jest to, że jest niesamowicie ślisko i czasem trzeba nieźle się namęczyć żeby w ogóle ruszyć z miejsca. 
Zapewniam, że ja dziś przez tych ledwie kilkanaście kilometrów miałem niesamowity ubaw i nie raz byłem blisko upadku, który w takich warunkach jest dość łagodny w porównaniu do spektakularnej gleby w błoto. Jedną nawet zaliczyłem, w dodatku na asfalcie, który jednak pokrywała zacna ilość idealnie wyślizganego lodu. Oczywiście z uśmiechem na ustach i bez mrugnięcia okiem od razu wygrzebałem się z zaspy, w której wylądowałem i pojechałem dalej. A od strony sukcesów za to udało mi się wjechać na kładkę, co w normalnych warunkach nie jest sprawą taką prostą, bo wymaga utrzymania równowagi, a tu jeszcze ślisko i śnieg. 
Jestem z siebie dumny, że wybrałem się dziś na rower z czysto rekreacyjnych powodów i wcale nie czuję się jakimś idiotą, który nie miał co dziś robić. Wręcz przeciwnie, czuję się częścią elity rowerzystów, którym śnieg nie straszny, a czasem wręcz przyjazny. Bo ważniejsza od pogody jest radość, jaką czerpiemy z jazdy na rowerze.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Pierwsza świeca

Od kilku lat udaje się kontynuować tradycję spędzania pierwszego weekendu rozpoczynającego Adwent na rekolekcjach, na Górze św. Anny. W tym roku nie było inaczej za sprawą wielu miłych zbiegów okoliczności zwanych cudami.
Wyjechałem w piątek spóźnionym tramwajem mając jednak spokojny zapas czasu by zdążyć na pociąg, który oczywiście też się spóźnił. Podobnie i następny, do którego wsiadałem w Gliwicach - od wyjazdu aż do mojego miejsca wysiadki sukcesywnie zwiększał swoje spóźnienie. Czyżby zima znów wszystkich zaskoczyła? Raczej nie, bo było ciepło, więc raźno podreptałem w kierunku szczytu Góry wprost ze stacji mając nadzieję, że ów podjęty pielgrzymi trud przyniesie w swoim czasie owoce.
Szybko się okazało, że na Górce czeka mnie wiele spotkań ze "starymi" znajomymi. Jedne spotkania były pełne radości i beztroski, inne zaś bywały trudniejsze, choć ostatecznie mam nadzieję wszystko dobrze się toczy. Oczywiście dostałem też niemal od razu magiczny identyfikator i dzwonek, który wieścił więcej obowiązków niż zwykle. Stałem się też odpowiedzialny za wszelkie kable i kabelki, na których końcach bywały różne rzeczy: od laptopa i projektora po gitary, klawisze i mikrofony. Czyli to ta przyjemniejsza część moich zajęć.
"Tolle lege" - hasło przewodnie tych rekolekcji, czyli "bierz i czytaj" były punktem wyjścia do wszystkich rozważań, które dane mi było wysłuchać. Było wiele o Piśmie Świętym, sposobach Jego czytania, interpretowania, ale przede wszystkim o tym, jak ważna jest to Księga i jak bardzo ją zaniedbujemy i nie doceniamy. Centrum każdego dnia była oczywiście Eucharystia, ale nie zabrakło także innych atrakcji. Czas na modlitwę, ale i na zabawę, przeplatał się ze sobą, co wciąż niektórych dziwiło. Jak dla mnie brakowało tylko czasu, by móc zamienić z niektórymi kilka słów. Cóż, obowiązki... 
Wróciłem do domu zmęczony fizycznie, ale duchowo odbudowany. Prozaicznie powiem, że tego mi trzeba było. Znalazłem odpowiedź na kilka moich pytań, a resztę zrobili moi wspaniali "Górkowi Przyjaciele", bez których z pewnością wróciłbym nieco smutniejszy. Udało mi się dać z siebie wszystko, by te rekolekcje sobą ubogacić. Wspaniale było też zaśpiewać, czego ostatnio strasznie mi brakuje... 
Na koniec podziękowania. Dziękuję za prezent urodzinowy w dokładnie 11 miesięcy po urodzinach, bez jednego dnia. Aż ciepło mi w sercu, że ktoś o mnie pamiętał. Dziękuję za rozmowę już na samym początku, dzięki której martwię się mniej. Dziękuję scholi z fr. Teofilem i Sabiną, że mogłem wam się przydać wokalnie i nie tylko. Dziękuję wszystkim z pokoju 59 dzięki którym pierwszą noc nie spałem, a drugą już wręcz przeciwnie. Dzięki wielkie dla brata, bo mimo "awarii" nogi przyjechał. Dziękuję dziewczynie, która na pożegnanie puściła mi oczko i porównała mnie z Kurtem Cobeinem - to dla mnie wielki zaszczyt! I w ogóle wszystkim, bez których tych rekolekcji by nie było, bez których nie byłoby tak radośnie i przyjaźnie.
Mam nadzieję, że zobaczę się z Wami na Ewangelicznym Rozliczeniu i tam już przez pięć dni znajdziemy dla siebie więcej czasu na wspólne szaleństwo, rozmowy i gitarowe śpiewanie. Oczywiście nie zabraknie urodzinowego akcentu ;)

wtorek, 23 listopada 2010

Koniec i początek

Poniekąd sprowokowany pewnym esemesem zacząłem się nad tym bardziej zastanawiać. Idą kolejne Święta Bożego Narodzenia i dobrze by było, żeby nie były to kolejne po prostu wolne dni od pracy, szkoły, a pełne domowych obowiązków.
Ostatnio moja kuchnia przeszła mały face-lifting, co chyba będzie dobrym punktem wyjścia do zadumy. Rok kościelny nie bez powodu kończy się w najbliższą sobotę. Pierwsza Niedziela Adwentu to początek nowego roku kościelnego, a co za tym idzie coś zaczynamy od nowa. Tylko czy właściwie potrafimy zlokalizować to coś, tą myśl, zamysł, który nie bez powodu kiedyś się zrodził i jest kontynuowany od wieków jako piękna tradycja? No właśnie... Wydawało by się, banalnie można stwierdzić, że nowy rok, bo Chrystus przychodzi na świat. Owszem, ale dlaczego więc ów nowy rok nie zacznie się 25 grudnia, tylko cztery tygodnie wcześniej? 
Już próbuję odpowiedzieć: na wszystko należy się właściwie przygotować. Idąc na egzamin, rozmowę o pracę, czy przemówienie - zawsze musimy przynajmniej w głowie mieć na to jakiś zamysł, coś przygotować wcześniej. Nie inaczej jest w tych najważniejszych, duchowych sprawach. 
Zatrzymajmy się jednak przed Pierwszą Niedzielą Adwentu, która przed nami. Czym jest Adwent? Adwent, to radosny czas oczekiwania, jak naucza Kościół. Na co czekamy, to już chyba jasne, tylko po co to oczekiwanie? Czekanie jakoś niezbyt pozytywnie nam się kojarzy: czekamy w kolejce, na zielone światło, w korku, czy na autobus czy spóźniającą się dziewczynę, co zawsze powoduje nasz stres. W naszym coraz bardziej zabieganym świecie wciąż brak czasu, a każdorazowe zatrzymanie się nas denerwuje. A tu nagle ktoś domaga się byśmy czekali, w dodatku aż 4 tygodnie. 
Człowiek ma to do siebie, że gdy ma za dużo czasu, jak właśnie wtedy, gdy musi poczekać na coś, zaczyna myśleć. A myślenie niektórych boli. U niektórych nawet sumienie wtedy próbuje dojść do głosu i zaczyna się problem. Zsumujmy więc ten i dwa powyższe akapity, a otrzymamy Adwent i jego cel. 
Adwent to czas na zatrzymanie się, przemyślenie, podsumowanie minionego roku, swojego życia przez ostatni rok w kontekście całego życia Jezusa. A gdy już się wszystko ładnie podsumuje, trzeba też coś zrobić z tymi wszystkimi śmieciami, niedoskonałościami i słabościami, które znaleźliśmy w sobie. Ten porządek powinna zwieńczyć spowiedź, a nie tylko zamiatanie śmieci pod dywan i upychanie gratów w komórce, bo te przestrzenie z czasem mogą nie wytrzymać nawału gratów. Dopiero wtedy, gdy będziemy mieli czyste serca, czyste dusze, dopiero wtedy można się skupić na przyjściu naszego Zbawiciela na świat, bo nic innego nie będzie nam zakrzątać głowy.
Warto także kontynuować tradycję postanowienia adwentowego. Gdy podsumujemy sobie te nasze wszystkie małości i słabości, może warto spróbować walczyć z jedną z nich? Nie wszystkimi od razu i nie największą na pierwszy ogień. Zacznijmy od tego, co realne. A za rok może zobaczymy, że nam się udało i mocniejsi o jeden sukces zrobimy kolejny krok by być lepszym człowiekiem i samemu przez to lepiej się poczuć. 
Meritum niech więc brzmi tak: On, choć Bogiem był, uniżył się do ludzkiego poziomu i przeżył swoje życie w doskonały sposób, jakby chciał nam udowodnić, że przecież "tak się da". Niech więc to będzie czas nie tylko Jego, ale i naszego ponownego narodzenia i próby przeżycia wszystkiego jak najlepiej potrafimy.

piątek, 19 listopada 2010

Bądź Mokry Kierowco

Dziś kolejna edycja Bytomskiej Masy, więc jak mogłoby mnie na niej zabraknąć? Ano mogło - warunkiem był ulewny deszcz, huragan, tsunami lub atak co najmniej Godzilli. Jednak od rana nic takiego się nie działo, a wręcz przeciwnie, świeciło słoneczko i aż zachęcało by jechać. Oczywiście w godzinę przed Masą wszystko się zmieniło diametralnie i już do Bytomia, w towarzystwie większej ekipy koalicyjnej z Zabrza i Gliwic, jechaliśmy w lekkim deszczu. Ale dzielnym bikerom nie straszna kropla czy dwie na minutę z nieba.
Na miejsce dojechaliśmy o dziwo mocno przed czasem, rozgościliśmy się więc w bramie, gdzie szybko stwierdziliśmy że do pełni klimatu brakuje nam jedynie taniego winiacza. Na szczęście tego braku nie uzupełniliśmy i dogrzewaliśmy się jedynie naszymi myślami, co jednak nie wszystkim wystarczało.
Jak na takie warunki pogodowe zebrało się sporo rowerzystów i spod naszego zadaszenia wybraliśmy się pod lwa, by przywitać się z innymi i zamienić kilka słów. Dziś jakoś wszystko się dłużyło, a zwłaszcza dziesięć minut oczekiwania na początek Masy. Nie żebym się gdzieś śpieszył, marzł czy moknął.
Powrót to jednak był już prawdziwy harcore. Ledwo ujechaliśmy kawałek, a już wodę miałem wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie nie była mile widziana. Poza tym odcinek między Bytomiem a już Zabrzem - ciemna dolina, żadnej latarni, ogromne dziury w jezdni przerywane koleinami (albo na odwrót) no i parujące okulary w których tylko odbijały się światła (najczęściej długie lub przeciwmgielne) sporadycznych samochodów z naprzeciwka. Do tego deszcz, który był wszędzie i w zasadzie jechało się po omacku... Dreszczyk emocji i grypa gratis. Mam nadzieję, że mnie jednak tym razem ominie ta promocja, bo poza kilkoma litrami wody na sobie i błotną maseczką na twarzy (dla zdrowej cery oczywiście), do domu starałem się nie wnosić nic więcej. A tam już gorąca kawa i równie gorący prysznic, by doprowadzić się do porządku. I tak upłynęła (dosłownie jak woda) kolejna Masa. Od dziś też skrót BMK będę rozumieć jako: Bądź Mokry Kierowco.

z pozdrowieniami dla czytelników
~Serafin.

niedziela, 14 listopada 2010

Niedziela dla rowera

Piękną mamy wiosnę tej jesieni, aż chciałoby się powiedzieć. Z niedowierzaniem zerkałem na słupek rtęci, który sięgnął dziś piętnastej kreski - mówiąc meteorologicznym żargonem. Wydawało się więc oczywistym, że nie zmarnuję tej wspaniałej okazji, by wyrwać się z domu i choć godzinkę gdzieś pojeździć. Napisałem więc do Janka i z premedytacją wyciągnąłem go na rower, bo jakoś raźniej jeździć z kimś.

Widok na szyb dawnej kopalni "Szczęście Ludwika" z kładki na os. Kopernika.
Wyruszyliśmy więc jeszcze nieco bez celu i skierowaliśmy nasze koła w stronę os. Kopernika a stamtąd w stronę centrum. W głowie narodził się pomysł, by odwiedzić słynną makoszowską hałdę, co przypadło nam do gustu tym bardziej, że dojazd obejmował nowe rondo przy zjeździe na DTŚ. Później leśna droga, czyli lekki offroad, który tak bardzo lubimy, zwłaszcza, gdy jest lekko z górki. Oczywiście nie da się jeździć tak, by zawsze jechać w dół i zdobyć przy okazji jakiś szczyt, dlatego dalej musieliśmy już zdrowo pokręcić, żeby pokonać coraz trudniejszy teren i niemal ciągłe podjazdy. Słońce powoli zachodziło, a widoczność dziś nie zachwycała, jednak warto było się tam wdrapać, by to wszystko podziwiać.

Krajobraz jak na księżycu, po małej kolonizacji przez człowieka.
Powrót oczywiście wypadł nam już w lekkim zmroku, dlatego po żwawym zjeździe załączyliśmy nasz światełka i skierowaliśmy się przez Sośnicę w centrum Zabrza, by wrócić spokojnie i bezpiecznie do domów. Efektem wyprawy jest dumne zanotowanie w statystykach kolejnego przejechanego tysiąca w tym sezonie, co bardzo cieszy i motywuje do dalszej jazdy. Trzy tysiące przejechane to ładny wynik jak na stan mojego roweru i pokonywane nim trasy. Nie planuję nawet walki o kolejny okrągły wynik w tym roku, ale w przyszłym będę się już starać, by nie poprzestać na tym, ale kręcić więcej i czerpać z tych przejechanych kilometrów jeszcze więcej radości.

"Na szczycie"
Podziękowania dla Janusza za towarzystwo i zdjęcia.

piątek, 12 listopada 2010

Zabrzańska Masa Krytyczna

Poranek zapowiadał piękną pogodę, bo z każdą minutą słońce jakby bardziej ochoczo zerkało zza chmur. Jednak wszystko co piękne, musi się niespodziewanie zepsuć i popołudnie postanowiło przynieść obfity deszcz. Na szczęście, jak się później okazało, na IV Zabrzańską Masę Krytyczną zebrało się całkiem sporo rowerzystów. Deszcz też sobie odpuścił, więc przejazd odbył się w sprzyjających warunkach pogodowych.
Od kwestii organizacyjnych miało wszystko jednak wyglądać zupełnie inaczej i ciekawiej. Pierwszy raz nie musieliśmy się obawiać konfliktów z prawem, bo wszystko udało się zapiąć na przysłowiowy ostatni guzik. Peleton w eskorcie policji, obstawa straży miejskiej i karetka dla bezpieczeństwa wywołały wielkie rogale na twarzach uczestników. Miło było również odnotować, że politycy zainteresowali się naszym ruchem społecznym i postanowili walczyć o nasze głosy kusząc jednocześnie ciepłą kawą i herbatą, wodą, owocami i innymi słodyczami.
Po Masie tradycyjny after, za który wielkie podziękowania wszystkim uczestnikom. Świetna atmosfera w ciepły jak na listopad wieczór to coś równie bezcennego jak sam przejazd Masą przez miasta. Teraz znów czekanie, do następnej Masy, ale mam nadzieję, że i wcześniej uda się jeszcze gdzieś wyrwać na rowerze, zwłaszcza, ze licznik zbliża się do magicznych 3 tysięcy kilometrów...
Więcej o Zabrzańskiej Masie Krytycznej, oraz nieco zdjęć w galerii na stronie: http://zmk.slask.pl/ . Zapraszam :)

sobota, 6 listopada 2010

Teatr "A" - Pelikan


Ostatnia wizyta w Gliwicach na prapremierze widowiska scenicznego rock-opery Dawid nauczyło mnie jednego: pokory. Odkąd znam Teatr "A", z każdym spektaklem staję się coraz bardziej głodny i wymagający, ale nie dziś. Postanowiłem zostawić wszelkie oczekiwania gdzieś po drodze, niech mokną w listopadowym deszczu.


Widowisko zaplanowano w unikatowym na skalę całego globu kościele, o którym mawiają "światłem malowany". Dlaczego? Trzeba wejść w słoneczny dzień, by się przekonać. Mnie pierwsza wizyta w tym duchowym przybytku na ziemi przypadła wieczorną porą i wśród strug deszczu lejących się z nieba. Jednak już sam widok fasady tego wspaniałego kościoła zapowiadał, że klimat będzie niezapomniany.


Musical Pelikan porusza trudną tematykę męczeństwa w XX wieku i jest próbą nie tylko przybliżenia sylwetek kolejnych postaci, ale również refleksją nad naszym życiem i poszukiwaniem podstawowych w nim wartości.
Przez scenę prowadzi nas postać narratora, choć to chyba nieco nieścisłe określenie. Nie mniej nasz bohater zabiera nas w wyprawę, której celem jest odnalezienie Pelikana - Mitycznego ptaka, karmiącego swoją krwią ukąszone przez węża pisklęta, który stał się w ikonografii symbolem Chrystusa, ofiarowującego "życie swoje za braci".


Dzieło, dzięki ogromnym umiejętnością i zaangażowaniu aktorów, jest niesamowicie bogate w symbolikę, pełne gestów, znaków, które widz niejako składa w całość dopełniając obraz sceniczny. Całość wieńczy doskonała oprawa muzyczna. Chór Akademicki Politechniki Śląskiej, kwartet wokalny i zespół instrumentalny, oraz dopracowane teksty, które zdawałoby się nie zawierają ni jednego zbędnego słowa. Ogrom emocji tylko wzmagała niewiarygodna sceneria genialnego w swym wystroju kościoła pw. św. Józefa. Prawdziwa uczta dla ducha, oczu i ucha.


Zdecydowanie i z czystym sumieniem mogę polecić to widowisko sceniczne nawet wybrednemu widzowi, a okazja nadarza się bardzo prędko, ponieważ 14 listopada o godzinie 19:15 w kościele pw. Chrystusa Króla w Gliwicach. Zapraszam wszystkich, którzy nie boją się refleksji.

piątek, 5 listopada 2010

XX GMK

Trudno w to uwierzyć, jak ten czas leci. To już dwudziesta Masa w Gliwicach. Dziś znów udało wybrać się nam nieco większą ekipą już z samego Zabrza, by gościć na tej świetnej imprezie.
W Gliwicach oczywiście były już tłumy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że w koło ciemno. Jednak plusem była pogoda, która znów nie zawiodła i była jak należy, a nawet ponad miarę pory roku - 16 stopni w Listopadzie? Nie uwierzyłbym, gdyby mi ktoś powiedział jeszcze miesiąc temu, że tak będzie ładnie. No i masa znajomych twarzy, które sprawiają wielką radość już samą swoją obecnością. Dzięki ludzie!
Trasa uległa skróceniu, a na przedzie tym razem jechał ojciec na "nowym", Masowym tandemie. Krótsza trasa jednak okazuje się równie atrakcyjna, bo nie omija żadnego z newralgicznych punktów, w których warto się pokazać z naszą akcją.
Po zakończonej Masie odjechaliśmy na after, co powoli staje się i moją tradycją. Polubiłem ten klimacik wspólnego siedzenia przy ognisku i gadania o wszystkim. Pozytywnie na maksa. Szkoda tylko, że zostaliśmy tak krótko.
Powrót zanotowaliśmy w jeszcze większej grupie, która stopniowo się uszczuplała na zasadzie przejazdu przez okolice zamieszkiwane przez współtowarzyszy. Świetna sprawa taki mały peleton pięknie oświetlonych rowerów, które przemykają zasypiającym miastem. Na koniec dojechaliśmy z Januszem aż na Rokitnicę, gdzie jeszcze długo gaworzyliśmy sobie z towarzyszami, ale nadciągający nocny chłód w końcu nas stamtąd wygonił w drogę powrotną, a kilka kropel z nieba dodatkowo nas zdopingowało do szybszego powrotu.
I tak upłynęło kolejne, piątkowe popołudnie, pod znakiem roweru.

wtorek, 2 listopada 2010

Limit nieszczęść

Bo w życiu zwykle jest tak, że nigdy nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej. 
  Niedzielny poranek i już byłem ugadany na wieczorne ognisko w tajemniczym miejscu i doborowym towarzystwie. Oczywiście w związku z kilometrami i niechęcią wobec komunikacji miejskiej, a zarazem propozycją Kuby, pojechałem na rowerze. Wpierw z Januszem wyruszyliśmy na poszukiwania czynnego sklepu, ale tradycyjnie zielony płaz nas nie zawiódł. Później już długa w centrum, gdzie spotkaliśmy się z Kubą i jego Lubą, by razem dojechać na miejsce. 
  A na miejscu już spora ekipa, która zawiodła nas w docelowe miejsce. Takie spotkania bardzo cenię, bo wnoszą wiele radości i pozwalają lepiej poznać tych, z którymi jeździ się na Masy i nie tylko. To też dobre źródło wiedzy wszelakiej, której braki udało się też uzupełnić. Genialna sprawa, a jakże niegdyś przeze mnie zapominana za sprawą skłonności do samotnego spędzania wieczorów przy świetle monitora. 
  Mój rower ma to do siebie, że nie może działać raczej niezawodnie, a każda nowa, działająca część powoduje odpadanie innej skłaniając mnie do kolejnych inwestycji. Dziś rower zaopatrzony we wzorowe światełka postanowił mnie spowalniać. Pomyślałem, ze pewnie któryś z hamulców grymasi, więc nie przejąłem się tym zbytnio. Jednak w drodze powrotnej włączył się jeszcze tryb orkiestra, co wszystkich (łącznie ze mną) zaniepokoiło. Sprawca nie kazał na siebie zbyt długo czekać i kilkaset metrów dalej poczułem mocny opór i rower zatrzymał się odmawiając dalszej współpracy. Natychmiastowa inspekcja wykazała, że tylne koło ani myśli kręcić się dalej w którąkolwiek stronę. Na szczęście, lub nieszczęście, do domu nie było już tak daleko... Rower został przypięty do plecaka i w drogę. Dzięki uprzejmości Kuby moja trasa skróciła się o połowę i unieruchomiony środek lokomocji mogłem zostawić u niego, by dziś go odebrać.
  Zaopatrzony w drugie koło przynajmniej mogłem teraz prowadzić rower do domu, zamiast nosić go na plecach. Niestety przyczynę usterki poznamy dopiero jutro, gdy zabiorę się do pracy nad opornym sprzętem. To zabawne, że najdroższa część w rowerze psuje się szybciej, niż supermarketowego pochodzenia reszta. Ale wiecie co wam powiem? I tak jestem szczęśliwy!
Pozdrawiam serdecznie wytrwałych czytelników
~Serafin

sobota, 30 października 2010

Dłuższe naświetlanie

Dziś ciekawy dzień upłynął od rana na spokojnym chłonięciu sztuki w jej architektonicznym wydaniu. Muzeum w Zabrzu zorganizowało projekcję filmu "Dwugłowy Smok" traktujący o rozwoju architektury na Śląsku w trudnych czasach międzywojennych. Następnie odbyła się wycieczka "Śladami Dwugłowego Smoka", czyli odwiedzenie i omówienie tych dzieł, które są w naszym zasięgu, w naszym mieście będącym niegdyś centrum zainteresowania i swoistym poligonem doświadczalnym najnowszych trendów architektonicznych. Aż głupio opowiedzieć coś więcej, żeby czegoś nie pomylić. Właściwie sensowniej byłoby zaprosić na ponowne przejście śladami ów Smoka w towarzystwie kogoś równie kompetentnego jak nasz przewodnik.


Czas uciekał przez palca, więc popołudnie, a właściwe już wieczór spędziłem na spokojnym podziwianiu oświetlonego parku JPII z aparatem w ręku i towarzystwem Janusza. Dawno nie czułem się tak dobrze i nie miałem ochoty zrobić tak wiele. W kontekście wczorajszych przemyśleń i przemodleń pewnych spraw dochodzę do nieśmiałych wniosków, że chyba zaczęło się układać, mimo, że wciąż nie znalazłem pracy, miłości i ogólnie szeroko rozumianego szczęścia. A może to właśnie szczęściem się zwie?

wtorek, 26 października 2010

Spacer

Jesień w pełni swej złocistej natury spada z drzew zostawiając powoli czarne, nieosłonięte gałęzie drzew. Trzeba się śpieszyć, żeby jeszcze coś z tej pięknej pory roku uchwycić a za razem, by nie uchwycić o katar czy inne wirusowe coś za dużo. Więc po przesiedzonym w domu poranku postanowiłem wyjść i dotlenić nieco czerep. Spacer obejmował więc optymalny dystans, by nie wymarznąć w październikowym chłodzie. Niestety, teraz rower będzie już rzadkością,  a mnie pozostanie spacerowanie, które niestety w swej naturze jest dość ograniczone pod względem zasięgu i możliwych do zwiedzenia miejsc. Ale może to lepiej, bo znów mam szansę znaleźć coś ciekawego w swojej najbliższej okolicy. Już nie raz przekonywałem się, że mimo wszystko zawsze można odkryć coś nowego. Może będzie to też okazja do wyciągnięcia na spacer starych znajomych? Zobaczymy, co nam pogoda przyniesie, bo ostatnio znów ona zaczyna rozdawać karty. Na koniec więc październik wypalony cyfrową technologią na maleńkiej matrycy i magicznym sposobem zaklęty w trzech literkach: j, p,g.

piątek, 22 października 2010

Bytomska Masa


Kolejny raz przyszło zmierzyć się z niemiłą pogodą  i ruszyć w stronę Bytomia. Tym razem moje towarzystwo stanowił Kubush, z którym ruszyliśmy nieco wcześniej. Powoli daje się we znaki brak częstego jeżdżenia na dwóch kółkach, bo trudno było złapać rytm, a porywiste podmuchy wiatru i ledwo kilka stopni Celsjusza na plusie lekko zmrażało kończyny skutecznie je zniechęcając do współpracy. Jednak nie było tak źle i dotarliśmy do celu całkiem słusznym tempem.
Masa rozpoczęła się tradycyjnie na Rynku, my jednak pierwszy raz ruszyliśmy spod sklepu organizatora, skąd zawsze wyrusza ekipa nieco wcześniej. Oczywiście już na samym Rynku czekało sporo rowerzystów, w tym zaprzyjaźnieni ludzie z Gliwic, co sprawiło, że znów poczułem się jakoś swojsko.
Trasa została w ostatniej chwili zmieniona, ze względu na liczne korki w całym Bytomiu, mecz Polonii i inne okoliczności. Tak więc ruszyliśmy w kierunku celu, którym tym razem było kąpielisko, gdzie czekała na nas ciepła grochówa i ognisko. Niby prosto do celu, a jednak kawałek przejechaliśmy po mieście i nie jeden kierowca mógł się zdziwić widokiem setki oświetlonych rowerów sunących ulicami. Coś pięknego, a mnie przypadło uwiecznienie tego piękna równie pięknym aparatem - lustrzanką. Co wyszło ze zdjęć nie za bardzo wiem, ale coś na pewno.
Na koniec, już przy grochówie i ognisku przypadł mi zaszczyt zaproszenia wszystkich na kolejną Zabrzańską Masę Krytyczną. Zestresowałem się, bo nawet nie pomyślałem, co powinienem mówić, ale jakoś się udało i nie skończyło się to na zawieszeniu do mikrofonu dźwięku w stylu "eeeeee". Uff, już po wszystkim.
Powrót znów zanotowaliśmy we dwóch, a przy okazji odbył się chrzest bojowy nowego oświetlenia. Przednia lampka spisała się znakomicie oświetlając wręcz wzorowo trasę przede mną. Zresztą już na Masie wzbudziła dość spore poruszenie. Jednak nie żałuję wydanych pieniędzy na to cudeńko. Uchwyt handmade wykonany z pomocą Janusza też się spisał bez zarzutu i lampa ani razu nie drgnęła niepotrzebnie. Teraz chyba już pora zacząć wymieniać resztę, czyli rower. Jeśli oczywiście znajdą się na to środki. Oby, bo powoli jazda na nim przestaje sprawiać radość, a przynosi różne niespodzianki i domaga się coraz częstszych napraw.
Więc to chyba na tyle z dziś, zapraszam zaś, na kolejną Masę.

środa, 20 października 2010

Żółte błoto i liście

Ponieważ siedzieć cały dzień nie wypada, postanowiłem się gdzieś ruszyć, zwłaszcza, że było dziś feeling good in die Luft. Telefon, zielona słuchawka i już tym ciągiem wydarzeń byłem bliżej wyjścia z domu, do którego jeszcze nawet nie wróciłem od rana. Jak zwykle Janusz nie miał nic przeciwko i szybko zebrał się na swoim dwukołowym dexterze. Wspólnie zdecydowaliśmy, że odwiedzimy dziś Dolomity - kamieniołom i RedRock, czyli oba miejsca, których Janusz nie miał jeszcze zwiedzić za sprawą pany, którą złapał kilkaset kilometrów przed celem. Tak więc cel jasny, droga chyba też wydawała się jedna, jedyna możliwa. 


W asyście spadających, złotych liści z drzew jechaliśmy naszą chlubną ścieżką rowerową w stronę Rokitnicy, a następnie już konwencjonalnym asfaltem wdrapywaliśmy się w stronę Helenki. W Stolarzowicach oczywiście trafiliśmy na już legendarne prace drogowców, którzy a to asfalt sobie skubali, a to jakiś wiadukt pod A1 majstrowali, a gdzie indziej udawali, że kładą rury przy pomocy pięciu koparko-ładowarek na raz. Mówiąc krótko, coś robili, choć efektów puki co (poza kompletną demolką) nie było widać.


Na szczęście po przejechaniu tych miejskich ekstremów czekało nas już tylko kilometrów asfaltu ukrytego skrzętnie w leśnym tunelu. Jak tu pięknie, aż mi się wymknęło na cały głos. Tym bardziej, że zaraz za lasem skręciliśmy ostro w lewo, później prawo, i oto piękny, namalowany na drzewie znak, który motywuje. A widoki też z każdym obrotem kół piękniejsze. Z nieba uśmiechnął się błękit, a my tonęliśmy w zieleni i zieleni, a chwilę później nawet bardziej dosłownie w błocie. Ale nic to, nie takie drogi były dla nas przejezdne.


Brodząc kołami dotarliśmy na szczyt hałdy, zwanej przez okolicznych RedRock, która okazała się być oczywiście... żółta. Ale od razu śpieszę z wyjaśnieniem: otóż ów usypany pagórek jest czerwony, a właściwie podobno jest, gdy spadnie deszcz. Wierzmy więc mądrości ludów i umówmy się, że jest tu czerwono, jak na czubku nosa świętego Mikołaja. 


Chwilę pozwiedzaliśmy szczyt, podziwialiśmy widoki i niezmącony niczym spokój. Przypomniałem też sobie, że gdy ostatnio przejeżdżałem w okolicy, zauważyłem coś betonowego na jednym ze zboczy, postanowiłem więc odszukać owy element i wstępnie zidentyfikować. Nie trwało to długo, wszak wzniesienie ma ograniczoną liczbę zboczy, które można było widzieć z konkretnej strony. Znalezione coś przypominało einemanbunkier, choć moim zdaniem było nieco za duże i nietypowo miało tylko jedną szczelinę do zerkania na zewnątrz, w dodatku dość wielką. Pewnie element słynnych zaginionych konstrukcji z czasów wojny, o których nagle wszyscy zapominają byśmy się teraz męczyli odszukując je i zgadując czemu służyły.


Następny przystanek: pokład pierwszy, gdzie zjechaliśmy po dość stromym zboczu pełnym wielkich kamieni, co pewnie nie było zbyt rozsądne, ale kto by się tam rozsądkiem przejmował, gdy ten został w domu. Widok przepiękny, a to dopiero początek naszej przygody w kamieniołomie


Chwila włóczenia się, robienia zdjęć. Tylko czemu mógł służyć ten dziwny mur? Cóż, pewnie jakaś maszyneria niegdyś tu stała, bo przecież jakoś ten cudowny dolomit trzeba było wydobywać, obrabiać, sortować i transportować.


I znów kolejną stromizną na sam dół i jeszcze niżej. Kilka wybojów dalej byliśmy już na samym miejscu. Dno tego ogromnego wyrobiska nasuwa na myśl przereklamowany Wielki Kanion. Osobiście uważam, że tutaj jest piękniej. Ogromne ściany, które zdobi zieleń, a o tej porze roku jeszcze mnóstwo innych barw. Szkoda tylko, że słoneczko gdzieś zaczęło znikać za chmurami. Zresztą, cóż będę próbował opisywać coś, co można zobaczyć uwiecznione przez miniaturowy układ CMOS






Gdy wchłonęliśmy naszymi oczyma już całe to piękno, niechętnie pomyśleliśmy o wizji wspinania się z powrotem. Jednak nasze wyprawy mają to do siebie, że wszędzie wypatrzymy coś, czego nikt się nie spodziewał. I znów znaleźliśmy ogromne masy betonu, których nie powinno tu być, a już zwłaszcza w takiej formie. Szeroki tunel wiodący w dół, schody i pochylnia tak szeroka, że spokojnie furgonetka by się zmieściła. Niestety niżej już woda i brak powietrza, by na dłużej zostać i przynajmniej zrobić kilka zdjęć. Przeznaczenie? Nie mieliśmy pojęcia. Bunkier? Pochylnia kopalni? Bynajmniej nie wyglądało to na konstrukcję, która miała by związek z wydobywanym tu niegdyś dolomitem. Cóż, trzeba teraz zasięgnąć wiedzy w książkach i niezbadanych przestrzeniach internetu, by coś na ten temat znaleźć, choć szczerze wątpię, że cokolwiek się uda.



Beton tu, beton tam. Wiedząc, że nic już więcej nie wydumamy, ruszyliśmy powoli w górę, by wrócić na szlak. Droga powrotna zawsze wydaje się jakoś mijać szybciej, ale też częściej pod górkę niż odwrotnie. Nas też przytłaczał widok każdego kolejnego wzniesienia. Na szczęście szybko i sprawnie dotarliśmy do Stolarzowic, gdzie zanotowaliśmy postój celem uzupełnienia płynów. Orzeźwieni nieco raźniej już kręciliśmy w stronę domów, a zjazd z Helenki był wręcz samą przyjemnością. Tak więc upłynął kolejny dzień, oby nie ostatni, na rowerach. Jutro zdecydowanie przerwa, natomiast w piątek Masa w Bytomiu. Oj, będzie się działo.