wtorek, 29 czerwca 2010

Odstresować się

Postanowiłem się ruszyć, gdziekolwiek, mimo, że boli mnie coś łydka. Za oknem piękna pogoda, a ja co robię? No właśnie, nic... Więc przynajmniej tyle dziś postanowiłem zrobić. Nim ruszyłem, przygotowałem jeszcze rower do wyprawy przez nasmarowanie łańcucha. Poregulowałem też przednią tarczę i dokręciłem siodełko, bo te dwa elementy od ostatniego nagłego i nieplanowanego hamowania zmieniły swoją konfigurację - kierowca  z kompleksami w swojej wielkiej, czarnej terenówce postanowił zajechać mi drogę, bo jako posiadaczowi czegoś większego, wydawało mu się pewnie, że ma do tego prawo. Na szczęście dla mnie zakończyło się to "tylko" stójką na przednim kole bez oderwania czterech liter z siodełka, co bez upadku dla mnie wyczynem jest niemałym.
Po takich przygotowaniach wyruszyłem wreszcie w drogę, kierując się tradycyjnie w ulicę Leśną i planując dalszą trasę. Pierwotne plany zakładały dotarcie do Czechowic i pozostanie tam na nieco dłuższy postój, jednak ostatecznie zniechęcony upałem i porywami wiatru powziąłem kurs na Radiostację, by sprawdzić jedną plotkę. Plotka okazała się prawdą, co bardzo mnie w sumie cieszy: na terenie parku został udostępniony hot-spot z darmowym dostępem do internetu. Pomysł naprawdę dobry, bo wielu młodych ludzi tam zagląda na dłużej.
Dalszą trasę ułożyłem już tak, by przejechać jak najszybciej przez centrum Gliwic i wrócić biało-niebieskim wiaduktem, na którym rozpoczęły się już prace przy demontażu torowiska tramwajowego. Nieco sentymentalnie zasmucony tym widokiem pojechałem dalej, w stronę swojego miasta i jadąc bardziej bocznymi drogami przez Maciejów i os. Kopernika dotarłem z powrotem do domu.
Łydka, która boli i alergia na wszechobecne pyłki nie daje o sobie zapomnieć, a pogoda wyciskała ze mnie, jak z cytryny, pot, więc przejazd nie był zbyt przyjemny. Zdjęć, jak widać brak, bo trasa już wielokrotnie była uwieczniana przeze mnie i chyba nie ma większego sensu powielać kadrów.
Przynajmniej mamy znowu lato...

poniedziałek, 28 czerwca 2010

Dni Gliwic

W weekend odbywały się imprezy w ramach "Dni Gliwic". Program zachęcał, a i lokalizacja była bardzo przychylna, bo przecież chyba każdy wie, gdzie w Gliwicach jest plac Krakowski. Ponieważ następnego dnia i tak miałem egzamin, to pomyślałem, że warto dzień wcześniej się odstresować, bo i tak niczego bym się już nie nauczył.
Lista atrakcji była bardzo długa, jednak ja, w towarzystwie Janusza, postanowiłem rozpocząć od krótkiego widowiska reklamującego Gliwicki Teatr Muzyczny - High School Musical. Jako, że musicale bardzo bliskie są memu sercu, to chętnie oglądałem co dzieje się na scenie, nawet jeśli sam tytuł niezbyt mnie zachęcał.




Następnym punktem programu był koncert w stylu "Country-rock", który niestety nie przypadł mi do gustu, a trwał oczywiście jak na złość nadprogramowo długo.




Jako przerywnik między kolejnymi punktami programu występował zespół taneczny "Sukces". Dodatkowo odbywały się różne dziwne minikonkursy, oraz reklamowany był z uporem maniaka przez prowadzącego konkurs "miss mokrego giezła"



Kolejną atrakcją był zespół Żuki, który przypomniał, lub też zaznajomił nas z muzyką lat '60 i '70, zwłaszcza z twórczością The Beatles, ale i Polskich twórców. Publiczności zdecydowanie przypadli do gustu i widać było, że niemal wszyscy świetnie się bawili: najmłodsi, ale i starsi, którzy pewnie znów poczuli się, jakby mieli po 18 lat.





I znów nastał przerywnik taneczny, oraz odbył się mini konkurs z udziałem Strongmanów, oraz wyłowionych chętnych spośród publiki. Oczywiście dla nich ciężary były już odpowiednio zmniejszone, a i chętne dziewczyny mogły wziąć udział.



Dla mnie jednak zdecydowanie najważniejsze wydarzenia miały dopiero nastać i w końcu nastały. Scenę zasłoniła ogromna płachta z nazwą zespołu: Łzy. Rozległ się głos zapowiedzi, a ku zaskoczeniu publiczności zza zasłony wydobywały się dźwięki granego na żywo dobrze znanego kawałka Liquido - Narcotic. Kurtyna opadła i nie było już wątpliwości, że to jednak Łzy zaczynają show na całego. Cały skomplikowany sprzęt poszedł w ruch: wszystkie światła, dymnice i projektor wielkoformatowy. W repertuarze nie zabrakło wielkich hitów Łez, ale i część koncertu uświetniły większe przeboje z solowej płyty Ani Wyszkoni. Moim zdaniem koncert był na najwyższym poziomie: wokalnie i instrumentalnie, przebranie się Ani do poszczególnych części koncertu, oraz coraz lepsza choreografia samego zespołu, który ostatnimi czasy widać przykłada większą wagę do tej kwestii. Popełniliśmy też z Januszem masę wspaniałych zdjęć, aż żal było wybierać tylko kilka, ale niestety wszystkich nie dało by rady tu umieścić. Na koniec oczywiście udało się zdobyć autograf, a nawet zrobić sobie z Anią pamiątkowe zdjęcie.










Gwiazdą wieczoru był koncert zespołu De Mono, który również stał na wysokim poziomie, a o zaangażowaniu może świadczyć to, że wokalista, Andrzej Krzywy, jak sam przyznał po koncercie coś sobie naciągnął i stąd nie wychodzi już rozdawać autografów. Nam jednak się udało. Atmosfera na samym koncercie była bardzo gorąca, a wokalista nie ukrywał zaskoczenia, że nastoletnie dzieciaki śpiewają z nim słowa piosenek, których kariera zaczynała się już przecież 23 lata temu, a nawet wcześniej.





I można pomyśleć, że po koncercie nie było już czym zaskoczyć widzów, jednak w programie widniał jeszcze jeden punkt. Pokaz fajerwerków zakończył wielkie, świętojańskie świętowanie Gliwic i "okolic".




Jednak dla nas pozostała jeszcze jedna atrakcja na drogę powrotną w postaci pieszej wycieczki, w blasku gwiazd do domów, z braku komunikacji miejskiej a nawet kolejowej. Dla mnie jeszcze po powrocie dwie godzinki snu i znów wróciłem do Gliwic, na egzamin. Jak poszło? Wyniki w środę...

sobota, 26 czerwca 2010

Teatr "A" - Siewca



Teatru "A" czytelnikom mojego bloga przedstawiać chyba już nie muszę, bo wspominałem o nim już niejednokrotnie. Wczoraj, dzięki kombinacji zaszłych faktów, miałem niesamowitą przyjemność zobaczenia kolejnego, premierowego spektaklu w wykonaniu właśnie Teatru "A" przy kościele pw. Wszystkich Świętych.Cała historia zaczęła się dzięki Kasi, która zaoferowała, że pojedziemy samochodem, co zważywszy na godzinę rozpoczęcia przedstawienia - 21:30 - było jedyną słuszną możliwością dotarcia i powrotu z Gliwic. Pojechaliśmy więc pod klasztor Franciszkanów i stamtąd już pieszo, w towarzystwie RMFowej rodzinki z o. Mariuszem OFM na czele wyruszyliśmy na miejsce spektaklu. Przedstawienie miało odbyć się pod kościołem, jednak szybko okazało się, że odbywa się ono w tajemniczym, nie odkrytym zakątku, czyli na placu za budynkiem fary. Nie zabrakło oczywiście spotkań "po latach", a właściwie miesiącach i tu serdecznie pozdrawiam wszystkich, których miałem szczęście tam spotkać i wiem, że niektórzy tu nawet zaglądają (pozdrowienia dla Kasi T. - dziękuję za miłe słowa :) ).
Wreszcie się zaczęło. I teraz mam wielki dylemat, bo mimo, iż to już czwarte widowisko, które miałem okazję zobaczyć (wcześniej widziałem już: Pastorałkę, Pieśń o św. Franciszku i Apokalipsę), to ciężko mi podjąć się choćby próby recenzji czy opisu tego, co widziałem. Wspomogę się więc tutaj słowami samych twórców dzieła:

"Spektakl oparty jest na kanwie ewangelicznej Przypowieści o siewcy, którą opowiedział Jezus zgromadzonym słuchaczom. Siewca wyszedł siać. Los poszczególnych ziaren jest odmienny - trzy pierwsze, padając: jedno - koło drogi, drugie - na grunt skalisty, wreszcie trzecie - między ciernie, zwracają uwagę na źródła niebezpieczeństwa, które nie pozwala ziarnu przynieść plonu. Te ziarna, które "padły na ziemię dobrą [...] Wzeszły, wyrosły i wydały plon..."

Owa na pozór łatwa w odczytaniu fabuła (przypowieść ewangeliczna to przecież opowiastka, której zadaniem jest podawanie w przystępnej formie, "dotykanie" ważkich prawd religijnych,) intryguje niezwykłym potencjałem teatralnym i aktualnością - prowokuje pytania o jakość "życia duchowego" współczesnego człowieka.

Motyw Siewcy, zasiewu, ziarna, które "winno obumrzeć, by przynieść plon" to motywy nieustannie obecne w naszej kulturze, obecne ponadto jako wątki wegetatywne we wszystkich mitologiach.

Twórcy przedstawienia wykładnię Przypowieści o siewcy opierają na starochrześcijańskiej koncepcji (wyrosłej jeszcze z filozofii greckiej): Chrystus - Logos - tytułowy Siewca- Osobowe Słowo w spektaklu zostaje posłany przez Stwórcę Słowa Odwiecznego, aby siać "słowa" właśnie. Stawiając pytanie o Sprawcę wszystkiego, nawiązując do judeo - chrześcijańskiej (choć przecież uniwersalnej) koncepcji pierwotnej szczęśliwości, do biblijnego podania o Edenie, do koncepcji grzechu pierwotnego - twórcy zdecydowali się sięgnąć po muzyczne środki ekspresji. W tym miejscu w sukurs przyszła bogata tradycja metaforyzacji świata zrodzonego z muzyki - typiczne wydarzenia opowiadane są zgodnie z intuicją mitologiczną, w muzycznym dziele, o dramatycznym przebiegu.

Partyturę owego dzieła możemy rozpisać w następujący sposób:

Bóg - Sprawca świata "wzbudza" pierwotną harmonię (vide: harmonia/muzyka sfer, koncepcja rodem ze szkoły pitagorejskiej); ten stan szczęśliwości przerywa pojawienie się na świecie Zła - w opozycji do eufonii (dobrych dźwięków) wkrada się kakofonia - brzmienie fałszywe; człowiek zanurzony w takim świecie odczuwa głęboką tęsknotę za utraconą harmonią, to Siewca - Zbawca ofiarowując samego siebie (Ziarno, które przynosi plon stukrotny, obumierając uprzednio), staje się gwarantem zebrania na powrót rozsianych "słów" we wspólną "pieśń stworzenia".

Wszędobylski fałszywy ton otrzymuje w spektaklu kolejną referencję: świat, w którym Zły staje się gospodarzem teleturnieju - on ustanawia reguły tej "gry". Mamiąc kolejnych uczestników pozłotką "atrakcyjnych nagród", wikłając ich w kicz i sztuczność owego show, prowadzi nieuchronnie do okrutnego "wyeliminowania z gry". To Siewca, ktoś spoza "fabryki rozrywki", może "przerwać emisję" teleturnieju, płacąc za to najwyższą cenę - Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich (z Ewangelii Janowej; J 15, 13)."

Źródło: http://www.teatr-a.art.pl/

Poniżej pozostawiam jeszcze kilka niedoskonałych zdjęć "z telefonu", które mam nadzieję zaostrzą apetyt na zobaczenie spektaklu przy pierwszej okazji "na żywo".



środa, 23 czerwca 2010

Mimo wiatru

Do południa, a nawet dłużej, wpatrywałem się dziś w mrowię nutek i literek dzielnie tłumacząc i dostosowując linię melodyczną. Wszystko to w ramach przygotowania do egzaminu, który już co raz bliżej, bo w poniedziałek. Ale nie byłbym sobą, gdybym usiedział cały dzień w domu ucząc się. Słońce zachęcało, a prognoza Andriettiego zdawała się być pomyślna, dlatego po obiedzie pozbierałem niezbędne wyposażenie do plecaka i wsiadłem na rower.
Już w chwilę po starcie zostałem niemile potraktowany silnym podmuchem wiatru i szybko się okazało, że więcej uwagi muszę poświęcać na utrzymanie równowagi, niż na pedałowanie i obserwowanie drogi przed sobą. W odwecie postanowiłem pojechać w przez las, ale ten dość szybko minął i trzeba było znów podjąć nierówną walkę z siłami natury. Na szczęście z każdym kilometrem do przodu siła wiatru malała i już tylko momentami dawała się bardziej we znaki.
Obrałem kurs na Radiostację, a następnie w stronę centrum Gliwic, gdzie przejechałem ul. Zwycięstwa na Rynek i dalej już ścieżką rowerową w stronę os. Sikornik. Stamtąd postanowiłem wypróbować widzianą już nie raz z okien samochodu trasę wzdłuż A4. Tak miło się jechało, ale rozsądek powstrzymał mnie przed dojechaniem przypadkiem gdzieś dalej i powziąłem odwrót, tym razem drugą stroną. Okazało się, że ta strona obfitowała w liczne niespodzianki, w tym nagłe zakończenie drogi w polu, rzeczki, strome i kamieniste podjazdy i inne atrakcje.
Powrót odbywał się już rutynowymi trasami, to znaczy z A4 przez centrum Gliwic, zahaczając o Lotnisko, dalej do ulubionego, biało-niebieskiego wiaduktu i już główną nitką do centrum Zabrza, gdzie po głębszym zadumaniu się nad sumą kilometrów postanowiłem jeszcze przejechać przez Biskupice i dopiero stamtąd prze mój ulubiony wiadukt nad DK 88 w stronę domu, nie pomijając oczywiście trasy "rundki honorowej", która znów nie przyniosła w skrytości oczekiwanej niespodzianki. I tak zakończył się dzień na łączną sumę 61 kilometrów.

Złowrogie niebo, na szczęście do końca pozostało suche.

Nie ma to jak droga nagle kończąca się w polu. Pięknym polu.

Szyb kopalni wyrywający się ku niebu.

I na koniec coś w barwach PCC. 

wtorek, 22 czerwca 2010

By się ruszyć

Dziś, jako że trzeba powoli przygotowywać się do egzaminu, co chwila miałem ochotę na rower. Na szczęście już rano musiałem wyskoczyć do centrum, więc oczywiście pojechałem na rowerze i prawdopodobnie dzięki temu wszystko zajęło ze 4 razy mniej czasu niż komunikacją miejską plus dojście piechotą.
Popołudnie jeszcze bardziej zachęcało by znów pogryźć oponami asfalt, dlatego niewiele się zastanawiając napisałem do Janusza, by po kilku minutach spotkać się już z nim i ruszyć w drogę. Jako pierwszy cel obraliśmy hałdę, z nadzieją na dobrą widoczność. Nie zawiedliśmy się, widoczność była lepsza, niż aparat zdołał uchwycić. Dalej podjechaliśmy przez os. Młodego Górnika w okolice koksowni, by upolować jakąś kilkutonową zabawkę na szynach, ale jak zwykle najlepsze przejechało nim my dojechaliśmy. Nieco niechętnie więc wróciliśmy do domu przez Biskupice, czując jakiś niedosyt, wewnętrzny głód, za który ostatecznie obwiniliśmy nasze żołądki i każdy z nas w domu postanowił zakończyć wyprawę obfitą kolacją.
Mało kilometrów, ale za to dużo wiatru i to nie tylko w polu. Mało też słów, dlatego resztę niech znów dopełni obraz zapisany elektronicznym cudem w pikselach.

Ten delikatny rys na horyzoncie to... Beskidy. Niestety bez filtrów UV ciężko.

A tak wygląda rowerowa radość z dotarcia na szczyt.

za co tak bardzo kocham Zabrze i w ogóle Śląsk?
Wystarczy przejechać kilka kilometrów, by znaleźć się w zupełnie innym świecie. 


Leniwa TEM2 w blasku równie dziś leniwego słońca.

Coś mnie w nich zaintrygowało, więc tu są.

Wietrząca przedział ET.
Elektrowozom jednak brak tego czegoś, co ma spalinowóz, jak i parowóz.
 

piątek, 18 czerwca 2010

Bytomska MasaKry(ty)czna woda

Tym razem dzień rozpocząłem od małego spaceru z Januszem po sąsiednich Gliwicach, gdzie zwiedziliśmy kilka sklepów rowerowych, a wszystko w celach porównania oferty poszczególnych sklepów w Zabrzu i Gliwicach.
Popołudnie groziło deszczem, ale ostatecznie mżawka to jeszcze nie powód do paniki. Postanowiłem pojechać na Bytomską Masę Krytyczną, mimo że Janusz i Daniel tym razem mi nie towarzyszyli. Zbudowany doświadczeniem poprzedniego wyjazdu pojechałem do centrum Zabrza i na pl. Teatralnym oczekiwałem ekipy z Gliwic. Nie kazali na siebie długo czekać i już po chwili dołączyłem do czteroosobowego peletonu z Gliwic.
Do Bytomia dotarliśmy bardzo szybko za sprawą utrzymywanej zacnej prędkości. Nie minęła chwila, a i Masa zaczęła się zbierać. Tym razem wśród Masowiczów było dwoje Strażników Miejskich na rowerach, którzy wspierali eskortę i pomagali na skrzyżowaniach. Była i niespodzianka, podobno przygotowana przez organizatorów, czyli kaprys pogody. Wpierw nadciągała groźna chmura, która wydawała z siebie różne dziwne pomruki i iskry, by dopiero na drogach Bytomia zesłać nam pozdrowienia z nieba w postaci ściany wody. Z tego wszystkiego Masa zatrzymała się na chwilę i kto żyw odział się w coś przeciwdeszczowego, a do eskorty dołączyła nielubiana przez kierowców czarna Vectra, oraz dwa radiowozy Vany. Deszcz, a właściwie regularna rzeka wody spadająca na nas niczym wodospad gdzieś tam z niewidocznego, niebiańskiego uskoku nie dawała poznać po sobie że ma zamiar przestać, więc nasza eskorta zaczęła już blokować wszelkie krzyżowania na trasie nie przejmując się światłami i zdezorientowanymi kierowcami samochodów, czy tramwajów. Ostatecznie Masa dotarła do celu totalnie przemoczona i każdy szybko uciekł w swoją stronę.
A ja w towarzystwie ekipy z Gliwic udałem się do "Mac'ka", by nieco wyschnąć. Gdy w końcu ogromna ilość wody z nieba zmalała do zera udaliśmy się w drogę powrotną. W Biskupicach pożegnałem towarzyszy z Gliwic i sam odbiłem w ul. Hagera i tak już samotnie dotarłem do domu, by wyżymać mokre ubrania i odetchnąć od wody...
Zdjęcia, jeśli jakiekolwiek będą, można będzie znaleźć na stronie Bytomskiej Masy Krytycznej, bo tym razem nie miałem żadnego utrwalacza obrazu, a telefon odmówił współpracy jeszcze w drodze na Masę. Zresztą, i tak nie dało by się nic fotografować w takiej ulewie...

czwartek, 17 czerwca 2010

Messerschmitt

Oto moje dzieło, czyli pierwsza przygoda z kartonem i dużą ilością kleju: Messerschmitt Me 109G-6. Zdaję sobie sprawę, że pełen niedoskonałości, ale ostatecznie jak na początek, jestem zadowolony. Wśród "bajerów" są kręcące się koła, śmigło, oraz ruchome stery wysokości i kierunku na ogonie. Model pochłonął około 30 roboczogodzin, a ogólnie sklejanie z moim leniwym nastawieniem trwało blisko półtorej miesiąca, choć powinienem skończyć w tydzień od rozpoczęcia.
Czyż trzy kartki, odpowiednio wycięte i posklejane, nie potrafią być piękne?





poniedziałek, 14 czerwca 2010

letnie zmiany

Ponieważ tu i ówdzie widać, że lato już bliżej, niż dalej, postanowiłem coś zmienić na blogu. To już chyba nie zaskakuje stałych czytelników, bo zmian kilka w krótkiej historii bloga było. Dla formalności tylko napiszę, że wśród ważniejszych zmian są:
  • tło
  • brak tradycyjnego nagłówka
  • zmieniony układ w menu
  • pozytywne kolory
  • zniknęła minigaleria
  • pojawiła się opcja "podziel się"
  • na koniec oczywiście ankieta

niedziela, 13 czerwca 2010

Awaria

Dziś tak wiele się działo w tak krótką wyprawę, że aż strach. Po zmówieniu się z Januszem, postanowiliśmy nawiedzić wpierw szyb Maciej celem uzupełnienia wody w bidonach. Później przejechaliśmy lasem w kierunku Szałszy i dalej do Ziemięcic kawałkiem idealnej drogi bez najmniejszej (jeszcze) wady w asfalcie. I dotarliśmy do celu, czyli Przezchlebia, gdzie miał się dziś odbyć rajd rowerowy. Niestety, jak się okazało, to co dla nich było rajdem, my nazwalibyśmy rodzinną wycieczką w peletonie. Zrezygnowani i zniesmaczeni pojechaliśmy dalej, w kierunku Czechowic, które dla rowerzystów i nie tylko, słyną z świetnej hałdy, pełnej ciekawych tras w górę i wręcz przeciwnie - ostro w dół. Wszyscy wiemy, że lepsze to drugie, ale bez pierwszego niestety się nie dało za bardzo.

Ta spadająca biała kropka w czarnym kasku, to chyba ja.

A tu już nieszczęsne "w górę"

Dlaczego aż tak bardzo nie lubię jazdy w górę? Sama jazda ma swoje uroki, zwłaszcza, gdy traci się przyczepność, co najczęściej kończy się pedałowaniem w miejscu i wzbudzaniem tabunów kurzu. Niestety mnie spotkało coś gorszego niż zatrzymanie się w miejscu, o czym dalej na zdjęciach:

Jestem na górze, ale coś TU jest nie tak...

Aż płakać się chce...

To zdjęcie chyba wyjaśnia wszystko. "Mała" awaria.

Można oszaleć. Znów coś się zepsuło, rower ma mnie już chyba dość.

Wśród pomieszania łez u szyderczego śmiechu ruszyliśmy powoli dalej, niestety w drogę powrotną, mimo, że tyle ciekawych zjazdów jeszcze uśmiechało się do nas po drodze. Niestety, nie tym razem, trzeba było przeboleć i martwić się o wytrzymałość mocno nadwyrężonych części. Pomyśleć, że martwiłem się o łańcuch, gdy wspinałem się pod tamto wzniesienie a pękło coś zupełnie innego.

Jedziemy dalej, jest ok.

Ponieważ dalsza droga wykluczała już wszelkie mniejsze i większe szaleństwa, zatrzymywaliśmy się co chwila by robić zdjęcia, zwłaszcza że w ferworze wydarzeń chwilę temu minionych głowy wręcz pękały od pomysłów, a aparat był chętny do współpracy jak nigdy. Każdy kwiatek mógł się teraz stać powodem do krótkiego postoju, a pochylone, strudzone życiem znaki już całkiem przykuwały moją uwagę, a w okolicy ich nie brakowało. Śmiech przez łzy.


Maltretuję kwiatek rumianku: kocha, nie kocha, kocha... NIE kocha.

No co mi tam, w koło tylko pole, a mnie krzyczeć się chce...

Strudzony znak, strudzony pielgrzym.

Te znaki mają jakiś urok. Beze mnie.

Na zdjęciach sielanka. Wszystko kłuje, lata pełno komarów i pszczół.

No to gdzie teraz? Po horyzont?

Niezadowolone z przedwczesnego powrotu ja.

Ostatecznie, żeby rozwiać wątpliwości, wróciłem do domu cało, psychicznie raczej nie zdrowo, ale na dwóch kołach. Nic nie odpadło, ale to pewnie tylko kwestia czasu, więc lepiej jutro będzie się zabrać za naprawę/wymianę...