środa, 25 sierpnia 2010

Tajemnicza Bibiela

Chyba nikomu nie trzeba wmawiać, że jeden telefon potrafi wiele zmienić, a już na pewno plany, na większą część dnia. Tak było i dziś, gdy odebrałem niespodziewany telefon. Daniel z blogu obok, bo to jego numer wyświetlił telefon, zaproponował Bibielę. Nie wiele się zastanawiałem mając już przed oczami wszystkie atrakcje widziane już nie raz na zdjęciach i opisywanych przez Daniela. Zabrałem swój ekwipunek rowerowy i ruszyłem na miejsce spotkania.
Chwilę później już razem kręciliśmy przez Helenkę układając przebieg naszej dzisiejszej wycieczki. Za pierwszy cel postawiliśmy sobie tym razem dojazd do RedRock, czyli miejsca, do którego ostatnio nie udało nam się dojechać za sprawą złośliwości rzeczy martwych, to jest dętki Janusza. Jednak tym razem już bezbłędnie trafiliśmy na miejsce. Niestety, przez rok wiele się zmieniło, jak to Daniel mi opowiedział, a z dawnych uroków zostały już tylko zniszczone ławeczki i pełno śmieci w koło. "To my, ludzie, sami sobie robimy ten śmietnik".



Kilka zdjęć i zjechaliśmy do widocznych z góry ruin, prawdopodobnie danego zarządu tutejszej kopalni. I tu na pierwszy rzut oka widać było dewastatorskie działanie człowieka. Spray na ścianach i tylko ślady po wyrwanych metalowych elementach konstrukcji budynku.



Następny przystanek zanotowaliśmy nieco dalej w jednym z najbardziej obłędnych miejsc w regionie - Kamieniołomie. Przede wszystkim niesamowitym urokiem tego miejsca jest to, że dojazd umożliwiają jedynie rowery, lub bardziej terenowe pojazdy, dzięki czemu najczęściej jest tam totalna cisza i spokój. Krajobraz w koło także zwala z nóg. Wpierw przejechaliśmy wzdłuż krawędzi, później pierwszym pokładem, by tak stopniowo zjechać na samo dno "wielkiego kanionu". Spędziliśmy tam dość sporo czasu dumając nad pięknem i kruchością ogromnych, otaczających nas, ścian. Dociekaliśmy także skąd bierze się tutaj woda, która nieustanie spływa, nawet jeśli wydaje się nam to niemożliwe.





Czas upływał nieubłaganie, wróciliśmy więc na asfaltowe drogi i kręciliśmy dalej, tym razem już bezpośrednio do naszego celu, magicznej Bibieli. Dla mnie przy okazji była to możliwość do poznania nowych dróg, na których jeszcze nigdy wcześniej asfalt nie mógł narzekać na moją obecność, a ja na jego miejscowy brak zwany inaczej dziurami. Jednak drogi nie były aż tak złe, więc mogłem skupić się raczej na pięknej okolicy i co jakiś czas przypominającej o swoim istnieniu przeszywającym bólem nodze. Ale nic już nie mogło zmienić planów. W końcu tabliczka ze znajomą nazwą. Bibiela w lewo. Skręciliśmy i jechaliśmy drogą, która śmiem twierdzić, mogła jeszcze pamiętać nieco z lat świetności kopalni. Daniel co jakiś czas opowiadał nieco ciekawostek z okolicy, opowiedział i teraz, jak pierwszy raz szukał "pomarańczowego szlaku". Dziś mój niezłomny przewodnik i towarzysz drogi był tutaj trzeci raz, więc nie musiałem się o nic martwić, prócz tego, by jechać. Wjechaliśmy w jeszcze bardziej urokliwą drogę, wzdłuż której widniały co jakiś czas namalowane na drzewach pomarańczowe rowery oznaczające nasz szlak. Podjechaliśmy pod tablicę z opisem i od tego momentu rozpoczęła się przeprawa przez wszelkie chaszcze, wszystkie odmiany kłójących choinek i ich suchych gałęzi, oraz oczywiście blisko metrowej wysokości pokrzyw. Ale nic to w obliczu ruin, które wyłaniały się niechętnie zza drzew. Aparaty w dłoń, a w naszych głowach powstawały już wizje jak to mogło wyglądać kiedyś i do czego mogło służyć. W tej magicznej atmosferze i zadumie przemieszczaliśmy się z wolna, by nie utracić choćby odrobiny z tej magii.



,,W borach na tak zwanych pasiekach, kilometrów na wschód od Miasteczka znajduje się za topiona kopalnia rudy i kruszcu Bibiela. W latach po 1880 poczyniono tu pierwsze poszukiwania rudy i kruszcu i natrafiono na niezmierne pokłady rudy żelaznej, jako też na srebrnonośny kruszec ołowiany, co spowodował w r. 1889 otwarcie kopalni o wielkich rozmiarach" tak opisuje kopalnię Jan Nowak.



W 1889 roku rozpoczęto budowę dwóch kopalń: pierwszej rudy cynkowo-ołowianych " Szczęście Flory ", oraz drugiej kopalni rudy ,,Bibiela". Dwa lata później obie kopalnie pracowały już z pełną wydajnością dając zatrudnienie 700 osobom i łącząc się z Miasteczkiem Śląskim za pomocą kolei wąskotorowej.



17 czerwca 1917 roku, gdzie około godziny 12:00 z ociosów kopalni wypłynęła woda, której nadmiar z trudem wypompowywały jedne z nowocześniejszych w tamtych czasach elektryczne pompy. Specjalne służby zostały wezwane do sprawdzenia wycieku. Oceniono, że wyciek jest niegroźny i niedługo powinien się skończyć. O godzinie 13:45 po raz drugi wypłynęła woda, tym razem z niewiarygodną siłą w ilości 38 m2 na minutę. Rozległ się alarm i natychmiastowa ewakuacja kopalni. W czasie dwóch godzin cała kopalnia wraz z drogą dojazdową znalazły się pod wodą, wraz z wszystkimi drogimi urządzeniami.



„Maszynistów, którzy do ostatnich chwili pilnowali maszyny, pędziła jeszcze blisko do powierzchni. W przeciągu dwóch godzin kopalnia była całkowicie zatopiona i wraz z nią wszystkie maszyny i kosztowne urządzenia górnicze – zatopił się milionowy skarb, zaś 700 górników straciło pracę. Ludzie twierdzili, że to kara Boża” opisuje zatopienie kopalni Jan Nowak.


Gdy w końcu nasze zegarki zgodnie przekazywały nam cyfrową wiadomość, by jechać dalej, wsiedliśmy na nasze dwa kółka i niechętnie ruszyliśmy w stronę Miasteczka Śląskiego, gdzie miała już czekać na nas Kolejka Wąskotorowa. Wraz z rowerami ulokowaliśmy się w ostatnim wagonie by taką przejażdżką z przeszłości wrócić do rzeczywistości i współczesności. Wiele osób chciałoby wehikuł czas, nam jednak w zupełności wystarczyła wyobraźnia i wyprawa do tych niesamowitych miejsc. Godzinny powrót do Bytomia minął niesamowicie szybko, a spalinowy silnik lokomotywy znów musiały zastąpić nasze mięśnie i rowery. Niechętny powrót do Zabrza i powrót do domu...


piątek, 20 sierpnia 2010

Bytomska Masa

Po raz kolejny przyszło nam jechać do Bytomia. Z nieukrywaną radością oczywiście, żeby nie było wątpliwości. Starałem się więc jak mogłem, by wrócić z załatwiania spraw papierkowych i czym prędzej być już "w siodle", a w zasadzie zacną częścią ciała na siodełku. Podjechałem jak mało kiedy punktualnie do Janusza, po czym wróciliśmy do mnie za sprawą tak zwanej sklerozy. Szybko jednak uzupełniłem braki w ekwipunku i już mknęliśmy w stronę centrum Zabrza, gdzie tradycyjnie czekaliśmy na peleton z Gliwic. Wśród wszystkich zawiłości Zabrzańskich dróg dotarł peleton i w kilkunastoosobowym peletonie ostatecznie mknęliśmy już "skompletowani" przez Biskupice mając za cel Bytomski rynek. Jedna myśl, jeden cel, ale wiele dróg i różne tempa przyczyniły się ostatecznie do tego, że dojechaliśmy w dość różnych odstępach czasu i niemal ze wszystkich stron.
Po rozdaniu baloników "Zagoń rower do roboty" zebraliśmy się do pamiątkowego zdjęcia, po czym Masa pod eskortą policji ruszyła. Trasa wiodła nas mniejszymi i większymi ulicami, a nawet ścieżkami rowerowymi, a dobrze zabezpieczeni przez policję, straż miejską i karetkę na końcu peletonu, mogliśmy się spokojnie zająć pogaduchami ze "starymi" masowymi znajomymi, poznać nowe osoby i oczywiście zrobić mnóstwo lepszych i gorszych zdjęć. Prawdę powiedziawszy, tym razem Masa nieco mi się dłużyła, ale to zapewne dla tego, że jechaliśmy wyjątkowo długo, co nie znaczy jednak, że się nudziłem, czy jakieś inne negatywne skojarzenia. Gdzieżby tam, ależ skąd, to nie przystoi.
Atmosfera była fantastyczna i z niespodziankami, w tym dla mnie specjalną. Na koniec Masy, na samym rynku, za sprawą chyba już starej dętki, która nie trzymała dobrze powietrza i wymagała co jakiś czas uzupełniania jego zasobów, złapałem tzw. "snake'a". Wjechałem z impetem w krawężnik, przez co felga przecięła dętkę i oto finał bajki z morałem: zawsze woź ze sobą dętkę/łatki + pompkę. Ja już od dłuższego czasu wożę ze sobą ten niezbędnik, więc obróciłem rower do góry nogami, odkręciłem koło i już chwilę później zakładałem nową dętkę. Nie był to może rekord w prędkości zmiany, ale ostatecznie liczy się przecież efekt końcowy, czyli to, że mogliśmy jechać dalej.
Oświetleni i okkamizelkowani, pełni blasku, niczym choinka na święta, wyruszyliśmy znów kilkunastoosobowym peletonem w drogę powrotną. Lekki chłód sprawił, że zachciało się nam odprowadzić wszystkich aż po Gliwicki pl. Krakowski. Tam jeszcze rozmawialiśmy dość długo i na różne tematy, rokujące bardzo wiele nadziei i pomysłów na przyszłość. Grzani więc tymi optymistycznymi myślami przejechaliśmy wracając przez Sośnicę. Mój licznik wskazywał co raz niższą prędkość i temperaturę powietrza, jednak wracający co jakiś czas na wyprawach ból lewego śródstopia, kostki i kolana sprawił, że nie miałem ochoty już przyśpieszać. Nieco zziębnięci, ale grzani "ciepłymi myślami" (o ciepłym domu, kolacji i łóżeczku oczywiście), dojechaliśmy przez os. Kopernika na "kładkę", gdzie po chwili zadumy podjęliśmy decyzję, że mimo wszystko "runda honorowa" się należy. Tak więc przejechaliśmy jeszcze bonusowy dystans i tak zakończył się kolejny miły dzień na dwóch kółkach.

sobota, 14 sierpnia 2010

Carrantuohill

"Każdy na coś czeka, to natura nasza". Czekałem i ja, a to kolejne wydarzenie z cyklu "czekałem". Zresztą, opisałem już nieco wcześniej, więc każdy, kto systematycznie czyta mojego bloga, wie już o co chodzi po samym tytule. Carrantuohill, to zespół na który czekałem. Nigdy nie miałem okazji być na ich koncercie, tym bardziej więc tęskno mi było do chwili usłyszenia ich "na żywo".

piątek, 13 sierpnia 2010

I Masa w Zabrzu

Nastała niemal historyczna chwila, bo po raz pierwszy w Zabrzu odbyła się I Zabrzańska Masa Krytyczna. Obowiązkowo wybraliśmy się na nią z Januszem już nieco wcześniej, by wypatrzyć Daniela i ewentualnie innych znajomych, których jak się okazało była cała masa. Był też rozgłos medialny w postaci kamer i licznych lustrzanek i kompaktów, oraz wywiady. Mnie na szczęście udało się umknąć od mikrofonu i w miarę możliwości od oka kamery, jednak zdjęć już nie dało się uniknąć...

I Zabrzańska Masa Krytyczna na trasie.
Trasa przejazdu, jak wszyscy stwierdzili niemal jednogłośnie, była do bani. Za mało centrum, a za dużo wielopasmowych tras, co sprawiło, że kierowcy zamiast nieco się podenerwować naszą obecnością mogli nas spokojnie mijać. Nawaliły też władze, które wysłały radiowóz i straż miejską, by czyhać na nasze błędy i od razu wytknąć je nam na bloczku mandatowym. Atmosfera jednak wynagrodziła te niedogodności. Przyjemne rozmowy przez całą trasę, słońce już nie dokuczało i ogólnie plus.

W okolicy wspomnianego radiowozu.
Na trasie, z Danielem "z blogu obok".
Po zakończonej Masie odprowadziliśmy Daniela, któremu było śpieszno z racji na jego jutrzejsze plany, a sami udaliśmy się później w dalszą trasę. Zajechaliśmy na Helenkę i krążyliśmy tam, aż się ściemniło niemal zupełnie. Później zaczęliśmy test nowej lampki Janusza. Trasa biegła spokojnym tempem w stronę Mikulczyc, jednak przedłużona o kolejną pętlę przez Rokitnicę. Ze ścieżki rowerowej zajechaliśmy już w całkowitym mroku na hałdę. Niestety bez statywu nie było mowy o dobrych zdjęciach, a na niebie nie chciała się pojawić żadna spadające gwiazda, do której życzenie mogłoby rozwiązać ten brak. Zachęceni przyjemnym, wieczornym powietrzem pojechaliśmy dalej, przez Tarnopolską a dalej Hagera z powrotem do centrum, gdzie rozgościliśmy się przed fontanną za pomnikiem Pstrowskiego. Znów kilka fotek, tym razem już z ławeczki, co rozwiązało problem braku statywu. Niechętny powrót przez os. Kopernika i runda honorowa w wersji extendet, co razem dało zaskakujące 54 km.

Nie zabrakło kolejowego akcentu.
Wypatrzona z daleka i oczekiwana na przejeździe SM31 w barwach PCC
Na koniec to, na co zwykle nie chciało nam się czekać do zmroku.

wtorek, 10 sierpnia 2010

K-ce Spodek

Dziś już koniecznie musiałem się ruszyć gdzieś na rowerze, wszak konkurencja goni, gorzej, ona gryzie w łydkę, a nawet ucieka robiąc coraz większą przepaść za sobą liczoną w kilometrach. Pierwotny plan zakładał zebranie się już koło 15, ale towarzystwo z przyczyn niezależnych odpadło, więc mój wrodzony leń szeptał namiętnie do ucha, że wygodniej zostać przecież w domu, gdzie internet, muzyka i ciepła herbatka w zasięgu ręki. Jednak po dwugodzinnej batalii w myślach i na monitorze komputera, zebrałem wszystkie rowerowe gadgety i ruszyłem w stronę roweru.

Wyruszyłem w trasę bez najmniejszego pojęcia, gdzie chciałbym dotrzeć. Jedynie w głowie świtała wizja nazbierania garści świeżych kilometrów. Z tą świeżością to chyba jedna była lekka przesada, bo w drodze do centrum Zabrza wciąż towarzyszyły spaliny i kurz i nie zmieniło się to wraz z postawieniem sobie kolejnych celów. Przejechałem przez centrum w bliżej niesprecyzowany sposób i już raźno pedałowałem w kierunku Rudy Śląskiej. Nauczony samotnym wypadem na "Ankę" od razu postawiłem sobie cel maksimum i obiecałem sobie na bieżąco oceniać, ile dam radę przejechać, by wrócić przed zmrokiem.

Pierwszy cel, Ruda, śmignął bez atrakcji, a dalej już jakby lżej, bo większość ruchu tutaj przejęła sąsiednia DTŚ. Sunąłem więc przed siebie i starałem się nie zgubić w gąszczu zmyślnie rozplanowanych ulic i znaków, by jak najskuteczniej odwracać uwagę kierowcy od otoczenia. Może to i słusznie, bo mijane dzielnice nie wyglądały zbyt atrakcyjnie, choć czasem zdarzyła się perełka, jak wyremontowany zespół budynków Poczty Polskiej, Dworzec PKP w Rudzie Śląskiej, rynek z tamtejszym budynkiem Poczty, kościół pw. Matki Bożej i św. Barbary (jeśli dobrze pamiętam), oraz kilka innych mijanych w Chorzowie i ogromna tablica witająca w Katowicach. Oczywiście jak na złość telefon z niezbędną jak tlen funkcją aparatu, źródła większości zdjęć na bloga, zawiódł mrugając pustą baterią jeszcze przed opuszczeniem granic Zabrza. A miało być tak wiele zdjęć... "Kukurydze", czyli charakterystyczne bloki na granicy Katowic i mój ostateczny cel, który sobie postawiłem, czyli Spodek i fontanna przy Rondzie Sztuki, pod którym postanowiłem się zatrzymać, pierwszy i ostatni raz w sumie w tej wyprawie.

Zmusiłem telefon do dwóch smsów, po czym zdechł całkiem, więc odcięty od świata elektronicznego powziąłem powrót. Tym razem postanowiłem bynajmniej przez Katowice przejechać ścieżką rowerową, co okazało się bardzo miłą wycieczką, może poza licznymi przejściami dla pieszych, ale rowerów niestety już nie. Gdy skończyła się ścieżka, jechałem dalej chodnikiem, puki jego szerokość na to pozwalała, choć wybrakowane i mocno nadgryzione już zębem czasu kostki, nie były zbyt komfortowe dla nadgarstków. Zmotywowany zastawionym przez wielkiego dostawczaka przejazdem po bezpiecznym chodniku zeskoczyłem znów na asfalt. Osobliwe nierówności i pofalowania sprawiły, że jechałem środkiem prawej koleiny, co niektórym kierowcom było nie w smak, ale ostatecznie nikt nie trąbił na mnie zza pleców, wszak nie jechałem znów tak wolno...

W Rudzie zanotowałem mały strategiczny postój, gdzie za sprawą pobliskiego sklepu zamieniłem pusty bidon na orzeźwiającą jabłko-miętę w butelce. Profilaktycznie też założyłem oświetlenie na przodzie i załączyłem tył, żeby dla świętego spokoju i większego bezpieczeństwa już sobie mrugał. Wsiadłem na rower i znów jechałem przed siebie podziwiając znikające już za horyzontem słońce. W centrum Zabrza zerknąłem na licznik i postanowiłem zakończyć wyprawę długą, bonusową pętlą, która jednocześnie spełniałaby funkcję "rundy honorowej". Tak więc bez ociągania przejechałem całe os. Kopernika, dalej całą długość ul. 11-ego Listopada i przez ul. Moniuszki i Chopina wylądowałem w centrum Mikulczyc, które również przejechałem aż po ul. Zwrotniczą. Tam już terenowy zjazd i spokojny podjazd ul. Łąkową i przez Leśną już do domu.

Razem prawie 62km w niecałe 3h. Jestem z siebie dumny, ale szykuję się już na więcej.

Na koniec, tekst z nakrętki Tymbraka, która towarzyszyła mi od odkręcenia, aż do teraz, gdy leży przede mną na biurku: "DLA KOGOŚ ZNACZYSZ WSZYSTKO". I takim życzeniem, byście "Dla kogoś znaczyli wszystko" zakończę ten wpis.

Z pozdrowieniami
~Serafin

sobota, 7 sierpnia 2010

Panoramiczne oko

Dziwny dzień, pełen przemyśleń i gapienia się w niebo mimo sufitów nad głową... Jednak wyrwałem się na chwilę z domu, by popatrzeń na nico wyższe firmamenty. Pokręcona pogoda chyba w pełni oddaje to, co gdzieś w środku mnie się tłamsi. Ulewne słońce, grzmiący wiatr... Świat w panoramie zrobionej telefonem, bez efektów, poprawek i innych bajerów, z niebem w roli głównej...

piątek, 6 sierpnia 2010

Gliwicka Masa Krytyczna

I oto nastał pierwszy w tym miesiącu dzień, przy którego dacie widniał napisany czarnym pisakiem bohomaz: GMK. Tak długo czekałem, że deszczyk nie mógł mnie powstrzymać, tego dnia jednak niebo nie wróżyło niczego dobrego. W środku dnia zrobiło się tak ciemno, że z niedowierzaniem patrzyłem na zegarek, a chwilę później za okno, którego szyba dzieliła mnie od ściany wody z nieba. Taki "deszczyk" już mógł pokrzyżować plany, a rwąca rzeka w którą zamieniły się ulice mogła jedynie zachęcać do ekstremalnego spływu kajakowego. Ja jednak wolę moje dwa koła i nieco stabilniejszą od wody nawierzchnię, dlatego postanowiłem przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności przed ruszeniem na Masę. Gdy tylko deszcz przestał siec, ruszyłem do warsztatu po zestaw narzędzi i dwa blaszane gadgety, na widok których dostaję alergii. Rozstawiłem się w domu z rowerem i zamontowałem wpierw bagażnik i debiutujące tego dnia nowe sakwy, a następnie przystąpiłem do obmyślania jak oszukać producenta i zamocować w moim rowerze zupełnie do niego nie pasujące... błotniki. I tym sposobem mój rower bardziej przypominał już.... coś bliżej nieokreślonego i zabawnego.
Nieco spóźnieni ruszyliśmy z Januszem w trasę obierając azymut na pl. Krakowski w Gliwicach. Po drodze dołączyła do nas dwuosobowa grupa z Bytomia i już było nas dwa razy więcej. Mimo nieprzyjemnego incydentu po drodze dotarliśmy cało do celu na pięć minut przed rozpoczęciem. Od razu udałem się do "Ojca Dyrektora" po coś, na co już też długo czekałem. Stałem się posiadaczem firmowej, sygnowanej przez GMK kamizelki z dumnym napisem Serafin na plecach. I chwilę później już ruszyliśmy w drogę, by pokazać, że rowery też stanowią część ruchu ulicznego, co szybko przełożyło się na postój w korku... Dalej już jechaliśmy bez większych niespodzianek w formie korków, co chwila trafiając na pozytywne reakcje kierowców jadących w przeciwną stronę, które za pewne w większości były zmotywowane widokiem bicykla, który jechał na czele naszego peletonu. Kolejną ciekawą atrakcją był jadący za nami autobus pełen kibiców Górnika eskortowany przez dwa radiowozy. Jeszcze na koniec, przez ostatnie sto metrów nasz peleton zamknął radiowóz i tak bezpiecznie wróciliśmy na pl. Krakowski.

Szczęśliwy uczestnik GMK i jego nowy "gadget".
Gdy rowery rozjechały się w swoje strony i my z Januszem ruszyliśmy za cel dając sobie lotnisko, gdzie chwilę posiedzieliśmy patrząc, jak niebo coraz bardziej ciemnieje. Ten zapadający powoli mrok nasunął mi myśl na powrót przez Żerniki, gdzie można przecież zawsze zatrzymać się pod Radiostacją. Tak też zrobiliśmy i następną chyba godzinę spędziliśmy pod naszą śląską wierzą Eiffla. Efekt postoju lepiej już oddadzą zdjęcia, choć warto wspomnieć o towarzystwie komarów, które z uporem nam dokuczały.

Niebo jeszcze dość jasne, by poczekać.
A na to warto było czekać. Dla kogo to serce? Serce wie...
Na koniec został powrót w całkowitych ciemnościach i lekkiej mgle, co w połączeniu z przejazdem przez las dodało nieco dreszczyku emocji naszej ekspedycji. Na szczęście wróciliśmy cało i zdrowo, po drodze zatrzymując się na jeszcze jeden plener. Niestety coraz usilniejsze błyski i grzmoty zmotywowały nas do szybszego powrotu pozostawiając niedosyt nocnych zdjęć. Ale to dobrze, bo okazje będą znów a rosnący apetyt zapowiada rychłe ziszczenie kolejnych planów.

Jeszcze na chwilę się zatrzymać, jeszcze jedno zdjęcie...
Z pozdrowieniami
~Serafin

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Chudów

Chudów zdobyty. Przypadkiem zresztą. Brat spontan, siostra improwizacja i wujek przypadek.
Zaczęło się od tego, że Tori wyciągnął mnie na pl. Krakowski na 18:00. Wybrałem się więc z prawie godzinnym zapasem na drogę, który szybko topniał wraz z kolejnymi kilometrami. Postanowiłem też pod drodze zajrzeć na wiadukt żeby ocenić jak idzie praca przy demontowaniu torowiska. Oczywiście solidne torowisko było zainstalowane w zbrojonym betonie, więc prace posuwają się tam dość wolno. Pojechałem więc dalej, już najkrótszą drogą na plac i widzę same znajome twarze na rowerach. Podjechałem, zagadałem i okazało się, że wszyscy wybierają się do Chudowa. Od dawna chciałem tam się z nimi zabrać, ale jakoś okazji nie było nigdy, więc tym razem postanowiłem wykorzystać okazję.
Droga bardzo przyjemna, tylko peleton nam się rozciągał, co zaowocowało licznymi przestojami i zagubieniami, ale ostatecznie dotarliśmy na miejsce. Żałuję, że nie zrobiłem kilku zdjęć, bo zamek bardzo ładny, okolica też miła. Ale z drugiej strony doborowe towarzystwo, z którym szybko zleciał czas na miłych pogaduchach wynagrodził mi brak zdjęć. Czas tak szybko zleciał, że nadeszła pora na powrót, w trakcie którego prowadziliśmy jeszcze liczne rozmowy, których efektem był mały wypadek. Na szczęście obyło się bez większych ofiar i wszyscy cali wróciliśmy do centrum Gliwic, choć może już nie tak dobrym tempem, jak na początku. I tak oto pożegnałem się z ekipą, która udała się w swoją stronę, a ja w swoją.
Zahaczyłem jeszcze tylko o sklep pod banderą zielonego płaza by zakupić coś do picia, bo oczywiście nie miałem w planach tylu kilometrów i udałem się w drogę powrotną do domu. Ty podziękowania dla kierowców autobusów linii 617 i 6, z którymi ścigaliśmy się znaczącą długość ul. Wolności, a co sprawiło, że dłużący się zawsze odcinek trasy minął jakoś szybciej.
I tak dotarłem do domu mając na liczniku co najmniej dwa razy więcej kilometrów, niż planowałem. Na koniec jeszcze nakrętka Tymbarka podsumowała dzień jednym słowem: "Zaskoczony?". Tymbark jest bezbłędny...