sobota, 30 października 2010

Dłuższe naświetlanie

Dziś ciekawy dzień upłynął od rana na spokojnym chłonięciu sztuki w jej architektonicznym wydaniu. Muzeum w Zabrzu zorganizowało projekcję filmu "Dwugłowy Smok" traktujący o rozwoju architektury na Śląsku w trudnych czasach międzywojennych. Następnie odbyła się wycieczka "Śladami Dwugłowego Smoka", czyli odwiedzenie i omówienie tych dzieł, które są w naszym zasięgu, w naszym mieście będącym niegdyś centrum zainteresowania i swoistym poligonem doświadczalnym najnowszych trendów architektonicznych. Aż głupio opowiedzieć coś więcej, żeby czegoś nie pomylić. Właściwie sensowniej byłoby zaprosić na ponowne przejście śladami ów Smoka w towarzystwie kogoś równie kompetentnego jak nasz przewodnik.


Czas uciekał przez palca, więc popołudnie, a właściwe już wieczór spędziłem na spokojnym podziwianiu oświetlonego parku JPII z aparatem w ręku i towarzystwem Janusza. Dawno nie czułem się tak dobrze i nie miałem ochoty zrobić tak wiele. W kontekście wczorajszych przemyśleń i przemodleń pewnych spraw dochodzę do nieśmiałych wniosków, że chyba zaczęło się układać, mimo, że wciąż nie znalazłem pracy, miłości i ogólnie szeroko rozumianego szczęścia. A może to właśnie szczęściem się zwie?

wtorek, 26 października 2010

Spacer

Jesień w pełni swej złocistej natury spada z drzew zostawiając powoli czarne, nieosłonięte gałęzie drzew. Trzeba się śpieszyć, żeby jeszcze coś z tej pięknej pory roku uchwycić a za razem, by nie uchwycić o katar czy inne wirusowe coś za dużo. Więc po przesiedzonym w domu poranku postanowiłem wyjść i dotlenić nieco czerep. Spacer obejmował więc optymalny dystans, by nie wymarznąć w październikowym chłodzie. Niestety, teraz rower będzie już rzadkością,  a mnie pozostanie spacerowanie, które niestety w swej naturze jest dość ograniczone pod względem zasięgu i możliwych do zwiedzenia miejsc. Ale może to lepiej, bo znów mam szansę znaleźć coś ciekawego w swojej najbliższej okolicy. Już nie raz przekonywałem się, że mimo wszystko zawsze można odkryć coś nowego. Może będzie to też okazja do wyciągnięcia na spacer starych znajomych? Zobaczymy, co nam pogoda przyniesie, bo ostatnio znów ona zaczyna rozdawać karty. Na koniec więc październik wypalony cyfrową technologią na maleńkiej matrycy i magicznym sposobem zaklęty w trzech literkach: j, p,g.

piątek, 22 października 2010

Bytomska Masa


Kolejny raz przyszło zmierzyć się z niemiłą pogodą  i ruszyć w stronę Bytomia. Tym razem moje towarzystwo stanowił Kubush, z którym ruszyliśmy nieco wcześniej. Powoli daje się we znaki brak częstego jeżdżenia na dwóch kółkach, bo trudno było złapać rytm, a porywiste podmuchy wiatru i ledwo kilka stopni Celsjusza na plusie lekko zmrażało kończyny skutecznie je zniechęcając do współpracy. Jednak nie było tak źle i dotarliśmy do celu całkiem słusznym tempem.
Masa rozpoczęła się tradycyjnie na Rynku, my jednak pierwszy raz ruszyliśmy spod sklepu organizatora, skąd zawsze wyrusza ekipa nieco wcześniej. Oczywiście już na samym Rynku czekało sporo rowerzystów, w tym zaprzyjaźnieni ludzie z Gliwic, co sprawiło, że znów poczułem się jakoś swojsko.
Trasa została w ostatniej chwili zmieniona, ze względu na liczne korki w całym Bytomiu, mecz Polonii i inne okoliczności. Tak więc ruszyliśmy w kierunku celu, którym tym razem było kąpielisko, gdzie czekała na nas ciepła grochówa i ognisko. Niby prosto do celu, a jednak kawałek przejechaliśmy po mieście i nie jeden kierowca mógł się zdziwić widokiem setki oświetlonych rowerów sunących ulicami. Coś pięknego, a mnie przypadło uwiecznienie tego piękna równie pięknym aparatem - lustrzanką. Co wyszło ze zdjęć nie za bardzo wiem, ale coś na pewno.
Na koniec, już przy grochówie i ognisku przypadł mi zaszczyt zaproszenia wszystkich na kolejną Zabrzańską Masę Krytyczną. Zestresowałem się, bo nawet nie pomyślałem, co powinienem mówić, ale jakoś się udało i nie skończyło się to na zawieszeniu do mikrofonu dźwięku w stylu "eeeeee". Uff, już po wszystkim.
Powrót znów zanotowaliśmy we dwóch, a przy okazji odbył się chrzest bojowy nowego oświetlenia. Przednia lampka spisała się znakomicie oświetlając wręcz wzorowo trasę przede mną. Zresztą już na Masie wzbudziła dość spore poruszenie. Jednak nie żałuję wydanych pieniędzy na to cudeńko. Uchwyt handmade wykonany z pomocą Janusza też się spisał bez zarzutu i lampa ani razu nie drgnęła niepotrzebnie. Teraz chyba już pora zacząć wymieniać resztę, czyli rower. Jeśli oczywiście znajdą się na to środki. Oby, bo powoli jazda na nim przestaje sprawiać radość, a przynosi różne niespodzianki i domaga się coraz częstszych napraw.
Więc to chyba na tyle z dziś, zapraszam zaś, na kolejną Masę.

środa, 20 października 2010

Żółte błoto i liście

Ponieważ siedzieć cały dzień nie wypada, postanowiłem się gdzieś ruszyć, zwłaszcza, że było dziś feeling good in die Luft. Telefon, zielona słuchawka i już tym ciągiem wydarzeń byłem bliżej wyjścia z domu, do którego jeszcze nawet nie wróciłem od rana. Jak zwykle Janusz nie miał nic przeciwko i szybko zebrał się na swoim dwukołowym dexterze. Wspólnie zdecydowaliśmy, że odwiedzimy dziś Dolomity - kamieniołom i RedRock, czyli oba miejsca, których Janusz nie miał jeszcze zwiedzić za sprawą pany, którą złapał kilkaset kilometrów przed celem. Tak więc cel jasny, droga chyba też wydawała się jedna, jedyna możliwa. 


W asyście spadających, złotych liści z drzew jechaliśmy naszą chlubną ścieżką rowerową w stronę Rokitnicy, a następnie już konwencjonalnym asfaltem wdrapywaliśmy się w stronę Helenki. W Stolarzowicach oczywiście trafiliśmy na już legendarne prace drogowców, którzy a to asfalt sobie skubali, a to jakiś wiadukt pod A1 majstrowali, a gdzie indziej udawali, że kładą rury przy pomocy pięciu koparko-ładowarek na raz. Mówiąc krótko, coś robili, choć efektów puki co (poza kompletną demolką) nie było widać.


Na szczęście po przejechaniu tych miejskich ekstremów czekało nas już tylko kilometrów asfaltu ukrytego skrzętnie w leśnym tunelu. Jak tu pięknie, aż mi się wymknęło na cały głos. Tym bardziej, że zaraz za lasem skręciliśmy ostro w lewo, później prawo, i oto piękny, namalowany na drzewie znak, który motywuje. A widoki też z każdym obrotem kół piękniejsze. Z nieba uśmiechnął się błękit, a my tonęliśmy w zieleni i zieleni, a chwilę później nawet bardziej dosłownie w błocie. Ale nic to, nie takie drogi były dla nas przejezdne.


Brodząc kołami dotarliśmy na szczyt hałdy, zwanej przez okolicznych RedRock, która okazała się być oczywiście... żółta. Ale od razu śpieszę z wyjaśnieniem: otóż ów usypany pagórek jest czerwony, a właściwie podobno jest, gdy spadnie deszcz. Wierzmy więc mądrości ludów i umówmy się, że jest tu czerwono, jak na czubku nosa świętego Mikołaja. 


Chwilę pozwiedzaliśmy szczyt, podziwialiśmy widoki i niezmącony niczym spokój. Przypomniałem też sobie, że gdy ostatnio przejeżdżałem w okolicy, zauważyłem coś betonowego na jednym ze zboczy, postanowiłem więc odszukać owy element i wstępnie zidentyfikować. Nie trwało to długo, wszak wzniesienie ma ograniczoną liczbę zboczy, które można było widzieć z konkretnej strony. Znalezione coś przypominało einemanbunkier, choć moim zdaniem było nieco za duże i nietypowo miało tylko jedną szczelinę do zerkania na zewnątrz, w dodatku dość wielką. Pewnie element słynnych zaginionych konstrukcji z czasów wojny, o których nagle wszyscy zapominają byśmy się teraz męczyli odszukując je i zgadując czemu służyły.


Następny przystanek: pokład pierwszy, gdzie zjechaliśmy po dość stromym zboczu pełnym wielkich kamieni, co pewnie nie było zbyt rozsądne, ale kto by się tam rozsądkiem przejmował, gdy ten został w domu. Widok przepiękny, a to dopiero początek naszej przygody w kamieniołomie


Chwila włóczenia się, robienia zdjęć. Tylko czemu mógł służyć ten dziwny mur? Cóż, pewnie jakaś maszyneria niegdyś tu stała, bo przecież jakoś ten cudowny dolomit trzeba było wydobywać, obrabiać, sortować i transportować.


I znów kolejną stromizną na sam dół i jeszcze niżej. Kilka wybojów dalej byliśmy już na samym miejscu. Dno tego ogromnego wyrobiska nasuwa na myśl przereklamowany Wielki Kanion. Osobiście uważam, że tutaj jest piękniej. Ogromne ściany, które zdobi zieleń, a o tej porze roku jeszcze mnóstwo innych barw. Szkoda tylko, że słoneczko gdzieś zaczęło znikać za chmurami. Zresztą, cóż będę próbował opisywać coś, co można zobaczyć uwiecznione przez miniaturowy układ CMOS






Gdy wchłonęliśmy naszymi oczyma już całe to piękno, niechętnie pomyśleliśmy o wizji wspinania się z powrotem. Jednak nasze wyprawy mają to do siebie, że wszędzie wypatrzymy coś, czego nikt się nie spodziewał. I znów znaleźliśmy ogromne masy betonu, których nie powinno tu być, a już zwłaszcza w takiej formie. Szeroki tunel wiodący w dół, schody i pochylnia tak szeroka, że spokojnie furgonetka by się zmieściła. Niestety niżej już woda i brak powietrza, by na dłużej zostać i przynajmniej zrobić kilka zdjęć. Przeznaczenie? Nie mieliśmy pojęcia. Bunkier? Pochylnia kopalni? Bynajmniej nie wyglądało to na konstrukcję, która miała by związek z wydobywanym tu niegdyś dolomitem. Cóż, trzeba teraz zasięgnąć wiedzy w książkach i niezbadanych przestrzeniach internetu, by coś na ten temat znaleźć, choć szczerze wątpię, że cokolwiek się uda.



Beton tu, beton tam. Wiedząc, że nic już więcej nie wydumamy, ruszyliśmy powoli w górę, by wrócić na szlak. Droga powrotna zawsze wydaje się jakoś mijać szybciej, ale też częściej pod górkę niż odwrotnie. Nas też przytłaczał widok każdego kolejnego wzniesienia. Na szczęście szybko i sprawnie dotarliśmy do Stolarzowic, gdzie zanotowaliśmy postój celem uzupełnienia płynów. Orzeźwieni nieco raźniej już kręciliśmy w stronę domów, a zjazd z Helenki był wręcz samą przyjemnością. Tak więc upłynął kolejny dzień, oby nie ostatni, na rowerach. Jutro zdecydowanie przerwa, natomiast w piątek Masa w Bytomiu. Oj, będzie się działo.

sobota, 16 października 2010

Prapremiera Davida

Postanowiłem sobie, że będę obiektywny. Tak, uwielbiam Teatr "A", oglądałem już wiele ich przedstawień i muszę przyznać, że za każdym razem zaskakiwali mnie czymś nowym, a przedstawienia oglądane nawet po kilka razy wciąż ciekawiły i niejako odkrywały przede mną nowe tajemnice, interpretacje i drobne smaczki.
Dziś na gliwickim placu Krakowskim miała miejsce prapremiera pierwszej w dziejach Teatru rock-opery pod chyba wszystko mówiącym tytułem David. Biblijny Dawid zasłynął z zabicia Goliata, choć to nie jedna z przygód w jego życiu opisanym na kartach Starego Testamentu.


Rozmach spektaklu było już widać na samej scenie grubo przed godziną rozpoczęcia. Potężnie wyglądające konstrukcje, ogromne powierzchnie utworzone z płótna, światła, projektor i wielkie telebim. Zaskakujące, bo zawsze spektakle wydawały mi się bardziej "kameralne" i czasem nawet niemal realizowane "w warunkach polowych".


Przedstawienie rozpoczęło się od wprowadzenia nas w czasy, gdy Izraelem rządził król Saul, a chwilę później poznajemy już tytułowego bohatera - Dawida, który najmłodszy spośród synów Jessego, zostaje namaszczony przez proroka Samuela na króla. I tak wszystko rozpoczyna się rozwijać aż po samo koronowanie Dawida i wybudowanie przez niego Świątyni Pana.


Kostiumy i układy taneczne od razu wyróżniają głównych bohaterów. Nie bez znaczenia jest też chyba tradycyjna już ruchoma scenografia z rusztowań, która w mgnieniu oka ze skalistych wzgórz przenosi nas do królewskich pałaców, a zza której niepostrzeżenie mogą wychodzić aktorzy a nawet kilkumetrowej wysokości Goliat. Zaskakująca była też "procesja", czyli scena przeniesienia Arki do świątyni, która nie wiadomo skąd pojawiła się nagle za tłumem widzów i niewzruszenie przeszła aż na scenę. Aktorzy znów sięgnęli po wiele symboli i zdali się na wyobraźnię widzów.


Niestety tym razem muszę napisać o niedociągnięciach, które jak dla mnie bardzo psuły całokształt. Przede wszystkim dźwięk. Dźwiękowcy strasznie przysypiali i często wokalistów było słychać "od drugiej zwrotki". Zresztą sam śpiew powinien być zdecydowanie bardziej wyeksponowany niż podkład. Podkład grany był na żywo, jednak miałem wrażenie, że jak na rock-operę było zarówno za mało tego pierwszego, jak i drugiego. Z gitar można było chyba wydusić więcej przesteru, a perkusja powinna drżeć od wybijania żywego rytmu. Sami wokaliści wydawali się chyba mocno zestresowani i niewielu odważyło się zaśpiewać w pełni swobodnie i z mocą w głosie.


Na koniec to, co bolało mnie najbardziej: posiadająca najwięcej, jeśli nie wszystkie śpiewy solo, żona Saula - Achinoam - fałszowała. Była wyraźnie "pod dźwiękiem" w niemal całej swej partii, która swoją drogą nie była też melodycznie zbyt ciekawa. Brakowało miejsc, gdzie mogła "zaszaleć" swoim głosem, bo większość czasu śpiewała dość nisko i w dodatku poniżej dźwięku.


Prawdę powiedziawszy, po tylu przedstawieniach i zapewnieniach po ostatnim spektaklu, spodziewałem się czegoś naprawdę mocnego, z ogromnym rozmachem i "powerem". Tymczasem poza większą ilością aktorów i ilością materiału na scenografii, nic więcej nie wydawało się wielkie. Brakowało "tego czegoś" i znając Teatr "A" teraz będą tego szukać, dlatego przy następnej okazji znów bez wahania przyjdę, by zobaczyć ich owoc wielu setek godzin prób i ciężkiej pracy.

piątek, 15 października 2010

Prace


Każdy pewnie widzi zmiany w kolorach, układzie i ogólnie wszystkim. Pora pożegnać ukochane, letnie łąki i przejazd ze znakiem na rzecz bardziej jesiennych, acz pozytywnych odmian. Tym samym dotrzymuję słowa i z każdą porą roku czy inną okazją blog się zmienia, mam nadzieję przyjemnie dla oka :)
Pozdrawiam
~Serafin

środa, 13 października 2010

Dawka kultury

Od czasu do czasu obiecałem napisać co dzieje się w mojej okolicy kulturalnego, stąd dziś zaproszenie na koncert: Raz, dwa, trzy. Gorąco polecam wszystkim fanom dźwięków gitar i innych przeszkadzajek, oraz nietuzinkowych tekstów.



24 listopada o godz. 19.00 na scenie Domu Muzyki i Tańca wystąpi zespół Raz Dwa Trzy. Obchodzący w tym roku 20 -lecie muzycznej działalności zielonogórski zespół został założony przez studentów Wyższej Szkoły Pedagogicznej: Adama Nowaka, Grzegorza Szwałka, Jacka Olejarza i Jacka Ograbka. Drogą do ogólnopolskiej kariery muzycznej grupy było zwycięstwo podczas 26 Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Na pierwszej płycie „Jestem Polakiem”, wydanej w 1991 roku znalazły się między innymi takie utwory jak: „Każdy ma tyle”, „Ona idzie”. W 1992 roku zespół wystąpił na festiwalu w Jarocinie, a kolejna płyta „To ja” otrzymała pozytywne recenzje. Grupa znana jest z m.in. z utworów: „Ja doczekam”, „Nikt nikogo”, „Żyjemy w kraju”, „Pod niebem”. Ogromne uznanie publiczności zdobył również album z piosenkami Agnieszki Osieckiej „Czy te oczy mogą kłamać”, płyta „Trudno nie wierzyć w nic” a także wydany w 2007 roku album „Młynarski” z twórczością Wojciecha Młynarskiego. Zwieńczeniem dwudziestoletniej działalności zespołu będzie wydanie w listopadzie albumu zawierającego największe przeboje Raz Dwa Trzy. Te niezapomniane utwory w ciekawych aranżacjach będzie można również usłyszeć podczas listopadowego koncertu w Domu Muzyki i Tańca.

piątek, 8 października 2010

ZMK po raz trzeci

Do kalendarza rowerowego na stałe wpisała się już kolejna impreza. W każdy drugi piątek miesiąca spotykamy się z Zabrzu, by wspólnie wyjeździć sobie lepsze, rowerowe życie w naszym mieście.
Tak, jak zwykle, nie zawiedli mundurowi, którzy znów zapewnili dreszczyk emocji, ale to nic, bo tym razem jechaliśmy dość przepisowo - peletony 15 osób, co dało oczywiście taki efekt, że między nami były ogromne puste przestrzenie, bo ostatnią kolumnę zamknął tradycyjnie radiowóz "na sygnale". Kolejnym, tym razem dla mnie, dreszczykiem był fakt, że nie było organizatora, a cała impreza spoczęła na naszych barkach. Tak więc szybko się zorganizowaliśmy w naszej Zabrzańskiej ekipie i już chwilę później wiedliśmy trzy peletony. Mój był ostatni i najliczniejszy, co owocowało miłymi rozmowami i przezabawną atmosferą.
Sprostaliśmy wyzwaniu. Masa się odbyła mimo gróźb i nakazów, więc jestem już niemal pewien, że nic nie zatrzyma tej imprezy. Poza tym okazuje się, że jest bardzo wielu Zabrzan, którzy chętnie jeżdżą z nami, a i wsparcie z Gliwic nie jest bez znaczenia.
Następna Masa? 12 Listopada 2010. 18:00 na pl. Wolności. 
Zapraszam na stronę ZMK na Facebooku

I jeszcze przechwałka - jestem autorem oficjalnego logo.
 Do zobaczenia na Masie/Trasie!

środa, 6 października 2010

Powrót na asfalt

Czasem jest tak, że pisać się nie chce, lub zwyczajnie nie ma co, a tu proszę, kolejny post. Przejechane kilometry i piękny zachód słońca z pewnością warte są opisania.
Tak więc od początku: gdy tylko żołądek przywitał się z zawartością obiadowego talerza, odziałem się nieco lżej niż wczoraj i wsiadłem na rower, by tym razem popedałować nieco dłużej niż tylko do centrum. Na celownik obrałem sobie kilka znanych punktów, które zwyczajnie lubię odwiedzać jadąc gdziekolwiek.
I tak pierwsza była Gliwicka Radiostacja, pod którą tym razem nie zatrzymałem się właściwie ani na chwilę. Kręciłem dalej w stronę Gliwic, gdzie wpadł mi do głowy pomysł przejechania przynajmniej po części trasą GMK, co poniekąd miało mi wynagrodzić nieobecność na ostatniej za sprawą wyrwanego zęba. Niestety jazda "w kupie" to zupełnie inna kategoria, niż samotne pchanie się przez centrum, w godzinach szczytu, zatłoczonymi ulicami.
Ostatecznie wylądowałem na pl. Krakowskim, który był już odskocznią do powrotu w stronę domu. Jednak byłoby zbyt banalnie znów przejechać tą samą, prostą i szybką trasą. W Maciejowie odbiłem w lewo i po przejeździe kilku kilometrów wbiłem w park, którego drugi koniec oczywiście znajduje się w centrum Zabrza. Stamtąd już nie chciało mi się zbytnio wymyślać i koła zawiodły mnie os. Kopernika na trasę sławetnej "rundy honorowej", która zwieńczyła tradycyjnie cały przejazd.
Kilometrów ostatecznie nie za wiele, ale i pogoda nie rozpieszczała. Wiatr się wzmagał, a słońca ubywało, więc kontynuacja jazdy nie byłaby przyjemnością, więc mijałaby się z celem...
Niestety znów wróciłem bez zdjęć, ale na pocieszenie zostawiam pozdrowienia ;)

Osobliwości

Nazbierało się znów nieco moich myśli nieuczesanych. W sumie nie tylko myśli u mnie nieuczesane, ale tak to już z loczkami bywa, że nie przepadają za szczotkami i grzebieniami. Podobnie i moje myśli, osobliwie uciekają od schematów. A zaczęło się właściwie znów od nakrętki z nietypowym napisem, który w kontekście minionych wydarzeń zyskał całkiem nowe, ciekawe zabarwienie. Cóż, serce nieco zakurzyło się ostatnio. Może faktycznie powinienem coś w tej materii zmienić? Może zmiany zacznę od bloga - mam zamiar zmienić znów gruntownie cały wygląd, choć przyznam, że przywiązałem się już do obecnego. Jestem dumny z tego zdjęcia w tle.
Jednak coś już się zmieniło. Ot inspirowany przez Mistrzynię Samowyzwalacza drobiazg na zdjęciach.


pozdrawiam
~Serafin

wtorek, 5 października 2010

Premiera Teatr "A" - David

16.10.2010 (Plac Krakowski w Gliwicach, godz.19.30) odbędzie się prapremiera Wersji Plenerowej Rock Opery "David" gliwickiego Teatru A.

Spektakl ma formę rockowej opery - scenicznej akcji towarzyszyć będzie wykonywana na żywo muzyka (band rockowy, instrumenty etniczne), projekcje multimedialne i efekty pirotechniczne.
Obok Teatru A wystąpią zaproszeni wokaliści-aktorzy oraz 20-osobowa grupa młodzieży (wyłoniona z castingu, uczestnicząca w trzymiesięcznych warsztatach-próbach do spektaklu).
Scenariusz spektaklu został oparty na wątkach biblijnej historii Króla Dawida (1 i 2 Księga Samuela), jego wybrania i politycznej kariery w kontekście tragicznego schyłku panowania Króla Saula.
To trzeba zobaczyć!

Więcej na stronie Teatru: http://www.teatr-a.art.pl/