poniedziałek, 29 listopada 2010

Pierwsza świeca

Od kilku lat udaje się kontynuować tradycję spędzania pierwszego weekendu rozpoczynającego Adwent na rekolekcjach, na Górze św. Anny. W tym roku nie było inaczej za sprawą wielu miłych zbiegów okoliczności zwanych cudami.
Wyjechałem w piątek spóźnionym tramwajem mając jednak spokojny zapas czasu by zdążyć na pociąg, który oczywiście też się spóźnił. Podobnie i następny, do którego wsiadałem w Gliwicach - od wyjazdu aż do mojego miejsca wysiadki sukcesywnie zwiększał swoje spóźnienie. Czyżby zima znów wszystkich zaskoczyła? Raczej nie, bo było ciepło, więc raźno podreptałem w kierunku szczytu Góry wprost ze stacji mając nadzieję, że ów podjęty pielgrzymi trud przyniesie w swoim czasie owoce.
Szybko się okazało, że na Górce czeka mnie wiele spotkań ze "starymi" znajomymi. Jedne spotkania były pełne radości i beztroski, inne zaś bywały trudniejsze, choć ostatecznie mam nadzieję wszystko dobrze się toczy. Oczywiście dostałem też niemal od razu magiczny identyfikator i dzwonek, który wieścił więcej obowiązków niż zwykle. Stałem się też odpowiedzialny za wszelkie kable i kabelki, na których końcach bywały różne rzeczy: od laptopa i projektora po gitary, klawisze i mikrofony. Czyli to ta przyjemniejsza część moich zajęć.
"Tolle lege" - hasło przewodnie tych rekolekcji, czyli "bierz i czytaj" były punktem wyjścia do wszystkich rozważań, które dane mi było wysłuchać. Było wiele o Piśmie Świętym, sposobach Jego czytania, interpretowania, ale przede wszystkim o tym, jak ważna jest to Księga i jak bardzo ją zaniedbujemy i nie doceniamy. Centrum każdego dnia była oczywiście Eucharystia, ale nie zabrakło także innych atrakcji. Czas na modlitwę, ale i na zabawę, przeplatał się ze sobą, co wciąż niektórych dziwiło. Jak dla mnie brakowało tylko czasu, by móc zamienić z niektórymi kilka słów. Cóż, obowiązki... 
Wróciłem do domu zmęczony fizycznie, ale duchowo odbudowany. Prozaicznie powiem, że tego mi trzeba było. Znalazłem odpowiedź na kilka moich pytań, a resztę zrobili moi wspaniali "Górkowi Przyjaciele", bez których z pewnością wróciłbym nieco smutniejszy. Udało mi się dać z siebie wszystko, by te rekolekcje sobą ubogacić. Wspaniale było też zaśpiewać, czego ostatnio strasznie mi brakuje... 
Na koniec podziękowania. Dziękuję za prezent urodzinowy w dokładnie 11 miesięcy po urodzinach, bez jednego dnia. Aż ciepło mi w sercu, że ktoś o mnie pamiętał. Dziękuję za rozmowę już na samym początku, dzięki której martwię się mniej. Dziękuję scholi z fr. Teofilem i Sabiną, że mogłem wam się przydać wokalnie i nie tylko. Dziękuję wszystkim z pokoju 59 dzięki którym pierwszą noc nie spałem, a drugą już wręcz przeciwnie. Dzięki wielkie dla brata, bo mimo "awarii" nogi przyjechał. Dziękuję dziewczynie, która na pożegnanie puściła mi oczko i porównała mnie z Kurtem Cobeinem - to dla mnie wielki zaszczyt! I w ogóle wszystkim, bez których tych rekolekcji by nie było, bez których nie byłoby tak radośnie i przyjaźnie.
Mam nadzieję, że zobaczę się z Wami na Ewangelicznym Rozliczeniu i tam już przez pięć dni znajdziemy dla siebie więcej czasu na wspólne szaleństwo, rozmowy i gitarowe śpiewanie. Oczywiście nie zabraknie urodzinowego akcentu ;)

wtorek, 23 listopada 2010

Koniec i początek

Poniekąd sprowokowany pewnym esemesem zacząłem się nad tym bardziej zastanawiać. Idą kolejne Święta Bożego Narodzenia i dobrze by było, żeby nie były to kolejne po prostu wolne dni od pracy, szkoły, a pełne domowych obowiązków.
Ostatnio moja kuchnia przeszła mały face-lifting, co chyba będzie dobrym punktem wyjścia do zadumy. Rok kościelny nie bez powodu kończy się w najbliższą sobotę. Pierwsza Niedziela Adwentu to początek nowego roku kościelnego, a co za tym idzie coś zaczynamy od nowa. Tylko czy właściwie potrafimy zlokalizować to coś, tą myśl, zamysł, który nie bez powodu kiedyś się zrodził i jest kontynuowany od wieków jako piękna tradycja? No właśnie... Wydawało by się, banalnie można stwierdzić, że nowy rok, bo Chrystus przychodzi na świat. Owszem, ale dlaczego więc ów nowy rok nie zacznie się 25 grudnia, tylko cztery tygodnie wcześniej? 
Już próbuję odpowiedzieć: na wszystko należy się właściwie przygotować. Idąc na egzamin, rozmowę o pracę, czy przemówienie - zawsze musimy przynajmniej w głowie mieć na to jakiś zamysł, coś przygotować wcześniej. Nie inaczej jest w tych najważniejszych, duchowych sprawach. 
Zatrzymajmy się jednak przed Pierwszą Niedzielą Adwentu, która przed nami. Czym jest Adwent? Adwent, to radosny czas oczekiwania, jak naucza Kościół. Na co czekamy, to już chyba jasne, tylko po co to oczekiwanie? Czekanie jakoś niezbyt pozytywnie nam się kojarzy: czekamy w kolejce, na zielone światło, w korku, czy na autobus czy spóźniającą się dziewczynę, co zawsze powoduje nasz stres. W naszym coraz bardziej zabieganym świecie wciąż brak czasu, a każdorazowe zatrzymanie się nas denerwuje. A tu nagle ktoś domaga się byśmy czekali, w dodatku aż 4 tygodnie. 
Człowiek ma to do siebie, że gdy ma za dużo czasu, jak właśnie wtedy, gdy musi poczekać na coś, zaczyna myśleć. A myślenie niektórych boli. U niektórych nawet sumienie wtedy próbuje dojść do głosu i zaczyna się problem. Zsumujmy więc ten i dwa powyższe akapity, a otrzymamy Adwent i jego cel. 
Adwent to czas na zatrzymanie się, przemyślenie, podsumowanie minionego roku, swojego życia przez ostatni rok w kontekście całego życia Jezusa. A gdy już się wszystko ładnie podsumuje, trzeba też coś zrobić z tymi wszystkimi śmieciami, niedoskonałościami i słabościami, które znaleźliśmy w sobie. Ten porządek powinna zwieńczyć spowiedź, a nie tylko zamiatanie śmieci pod dywan i upychanie gratów w komórce, bo te przestrzenie z czasem mogą nie wytrzymać nawału gratów. Dopiero wtedy, gdy będziemy mieli czyste serca, czyste dusze, dopiero wtedy można się skupić na przyjściu naszego Zbawiciela na świat, bo nic innego nie będzie nam zakrzątać głowy.
Warto także kontynuować tradycję postanowienia adwentowego. Gdy podsumujemy sobie te nasze wszystkie małości i słabości, może warto spróbować walczyć z jedną z nich? Nie wszystkimi od razu i nie największą na pierwszy ogień. Zacznijmy od tego, co realne. A za rok może zobaczymy, że nam się udało i mocniejsi o jeden sukces zrobimy kolejny krok by być lepszym człowiekiem i samemu przez to lepiej się poczuć. 
Meritum niech więc brzmi tak: On, choć Bogiem był, uniżył się do ludzkiego poziomu i przeżył swoje życie w doskonały sposób, jakby chciał nam udowodnić, że przecież "tak się da". Niech więc to będzie czas nie tylko Jego, ale i naszego ponownego narodzenia i próby przeżycia wszystkiego jak najlepiej potrafimy.

piątek, 19 listopada 2010

Bądź Mokry Kierowco

Dziś kolejna edycja Bytomskiej Masy, więc jak mogłoby mnie na niej zabraknąć? Ano mogło - warunkiem był ulewny deszcz, huragan, tsunami lub atak co najmniej Godzilli. Jednak od rana nic takiego się nie działo, a wręcz przeciwnie, świeciło słoneczko i aż zachęcało by jechać. Oczywiście w godzinę przed Masą wszystko się zmieniło diametralnie i już do Bytomia, w towarzystwie większej ekipy koalicyjnej z Zabrza i Gliwic, jechaliśmy w lekkim deszczu. Ale dzielnym bikerom nie straszna kropla czy dwie na minutę z nieba.
Na miejsce dojechaliśmy o dziwo mocno przed czasem, rozgościliśmy się więc w bramie, gdzie szybko stwierdziliśmy że do pełni klimatu brakuje nam jedynie taniego winiacza. Na szczęście tego braku nie uzupełniliśmy i dogrzewaliśmy się jedynie naszymi myślami, co jednak nie wszystkim wystarczało.
Jak na takie warunki pogodowe zebrało się sporo rowerzystów i spod naszego zadaszenia wybraliśmy się pod lwa, by przywitać się z innymi i zamienić kilka słów. Dziś jakoś wszystko się dłużyło, a zwłaszcza dziesięć minut oczekiwania na początek Masy. Nie żebym się gdzieś śpieszył, marzł czy moknął.
Powrót to jednak był już prawdziwy harcore. Ledwo ujechaliśmy kawałek, a już wodę miałem wszędzie, a zwłaszcza tam, gdzie nie była mile widziana. Poza tym odcinek między Bytomiem a już Zabrzem - ciemna dolina, żadnej latarni, ogromne dziury w jezdni przerywane koleinami (albo na odwrót) no i parujące okulary w których tylko odbijały się światła (najczęściej długie lub przeciwmgielne) sporadycznych samochodów z naprzeciwka. Do tego deszcz, który był wszędzie i w zasadzie jechało się po omacku... Dreszczyk emocji i grypa gratis. Mam nadzieję, że mnie jednak tym razem ominie ta promocja, bo poza kilkoma litrami wody na sobie i błotną maseczką na twarzy (dla zdrowej cery oczywiście), do domu starałem się nie wnosić nic więcej. A tam już gorąca kawa i równie gorący prysznic, by doprowadzić się do porządku. I tak upłynęła (dosłownie jak woda) kolejna Masa. Od dziś też skrót BMK będę rozumieć jako: Bądź Mokry Kierowco.

z pozdrowieniami dla czytelników
~Serafin.

niedziela, 14 listopada 2010

Niedziela dla rowera

Piękną mamy wiosnę tej jesieni, aż chciałoby się powiedzieć. Z niedowierzaniem zerkałem na słupek rtęci, który sięgnął dziś piętnastej kreski - mówiąc meteorologicznym żargonem. Wydawało się więc oczywistym, że nie zmarnuję tej wspaniałej okazji, by wyrwać się z domu i choć godzinkę gdzieś pojeździć. Napisałem więc do Janka i z premedytacją wyciągnąłem go na rower, bo jakoś raźniej jeździć z kimś.

Widok na szyb dawnej kopalni "Szczęście Ludwika" z kładki na os. Kopernika.
Wyruszyliśmy więc jeszcze nieco bez celu i skierowaliśmy nasze koła w stronę os. Kopernika a stamtąd w stronę centrum. W głowie narodził się pomysł, by odwiedzić słynną makoszowską hałdę, co przypadło nam do gustu tym bardziej, że dojazd obejmował nowe rondo przy zjeździe na DTŚ. Później leśna droga, czyli lekki offroad, który tak bardzo lubimy, zwłaszcza, gdy jest lekko z górki. Oczywiście nie da się jeździć tak, by zawsze jechać w dół i zdobyć przy okazji jakiś szczyt, dlatego dalej musieliśmy już zdrowo pokręcić, żeby pokonać coraz trudniejszy teren i niemal ciągłe podjazdy. Słońce powoli zachodziło, a widoczność dziś nie zachwycała, jednak warto było się tam wdrapać, by to wszystko podziwiać.

Krajobraz jak na księżycu, po małej kolonizacji przez człowieka.
Powrót oczywiście wypadł nam już w lekkim zmroku, dlatego po żwawym zjeździe załączyliśmy nasz światełka i skierowaliśmy się przez Sośnicę w centrum Zabrza, by wrócić spokojnie i bezpiecznie do domów. Efektem wyprawy jest dumne zanotowanie w statystykach kolejnego przejechanego tysiąca w tym sezonie, co bardzo cieszy i motywuje do dalszej jazdy. Trzy tysiące przejechane to ładny wynik jak na stan mojego roweru i pokonywane nim trasy. Nie planuję nawet walki o kolejny okrągły wynik w tym roku, ale w przyszłym będę się już starać, by nie poprzestać na tym, ale kręcić więcej i czerpać z tych przejechanych kilometrów jeszcze więcej radości.

"Na szczycie"
Podziękowania dla Janusza za towarzystwo i zdjęcia.

piątek, 12 listopada 2010

Zabrzańska Masa Krytyczna

Poranek zapowiadał piękną pogodę, bo z każdą minutą słońce jakby bardziej ochoczo zerkało zza chmur. Jednak wszystko co piękne, musi się niespodziewanie zepsuć i popołudnie postanowiło przynieść obfity deszcz. Na szczęście, jak się później okazało, na IV Zabrzańską Masę Krytyczną zebrało się całkiem sporo rowerzystów. Deszcz też sobie odpuścił, więc przejazd odbył się w sprzyjających warunkach pogodowych.
Od kwestii organizacyjnych miało wszystko jednak wyglądać zupełnie inaczej i ciekawiej. Pierwszy raz nie musieliśmy się obawiać konfliktów z prawem, bo wszystko udało się zapiąć na przysłowiowy ostatni guzik. Peleton w eskorcie policji, obstawa straży miejskiej i karetka dla bezpieczeństwa wywołały wielkie rogale na twarzach uczestników. Miło było również odnotować, że politycy zainteresowali się naszym ruchem społecznym i postanowili walczyć o nasze głosy kusząc jednocześnie ciepłą kawą i herbatą, wodą, owocami i innymi słodyczami.
Po Masie tradycyjny after, za który wielkie podziękowania wszystkim uczestnikom. Świetna atmosfera w ciepły jak na listopad wieczór to coś równie bezcennego jak sam przejazd Masą przez miasta. Teraz znów czekanie, do następnej Masy, ale mam nadzieję, że i wcześniej uda się jeszcze gdzieś wyrwać na rowerze, zwłaszcza, ze licznik zbliża się do magicznych 3 tysięcy kilometrów...
Więcej o Zabrzańskiej Masie Krytycznej, oraz nieco zdjęć w galerii na stronie: http://zmk.slask.pl/ . Zapraszam :)

sobota, 6 listopada 2010

Teatr "A" - Pelikan


Ostatnia wizyta w Gliwicach na prapremierze widowiska scenicznego rock-opery Dawid nauczyło mnie jednego: pokory. Odkąd znam Teatr "A", z każdym spektaklem staję się coraz bardziej głodny i wymagający, ale nie dziś. Postanowiłem zostawić wszelkie oczekiwania gdzieś po drodze, niech mokną w listopadowym deszczu.


Widowisko zaplanowano w unikatowym na skalę całego globu kościele, o którym mawiają "światłem malowany". Dlaczego? Trzeba wejść w słoneczny dzień, by się przekonać. Mnie pierwsza wizyta w tym duchowym przybytku na ziemi przypadła wieczorną porą i wśród strug deszczu lejących się z nieba. Jednak już sam widok fasady tego wspaniałego kościoła zapowiadał, że klimat będzie niezapomniany.


Musical Pelikan porusza trudną tematykę męczeństwa w XX wieku i jest próbą nie tylko przybliżenia sylwetek kolejnych postaci, ale również refleksją nad naszym życiem i poszukiwaniem podstawowych w nim wartości.
Przez scenę prowadzi nas postać narratora, choć to chyba nieco nieścisłe określenie. Nie mniej nasz bohater zabiera nas w wyprawę, której celem jest odnalezienie Pelikana - Mitycznego ptaka, karmiącego swoją krwią ukąszone przez węża pisklęta, który stał się w ikonografii symbolem Chrystusa, ofiarowującego "życie swoje za braci".


Dzieło, dzięki ogromnym umiejętnością i zaangażowaniu aktorów, jest niesamowicie bogate w symbolikę, pełne gestów, znaków, które widz niejako składa w całość dopełniając obraz sceniczny. Całość wieńczy doskonała oprawa muzyczna. Chór Akademicki Politechniki Śląskiej, kwartet wokalny i zespół instrumentalny, oraz dopracowane teksty, które zdawałoby się nie zawierają ni jednego zbędnego słowa. Ogrom emocji tylko wzmagała niewiarygodna sceneria genialnego w swym wystroju kościoła pw. św. Józefa. Prawdziwa uczta dla ducha, oczu i ucha.


Zdecydowanie i z czystym sumieniem mogę polecić to widowisko sceniczne nawet wybrednemu widzowi, a okazja nadarza się bardzo prędko, ponieważ 14 listopada o godzinie 19:15 w kościele pw. Chrystusa Króla w Gliwicach. Zapraszam wszystkich, którzy nie boją się refleksji.

piątek, 5 listopada 2010

XX GMK

Trudno w to uwierzyć, jak ten czas leci. To już dwudziesta Masa w Gliwicach. Dziś znów udało wybrać się nam nieco większą ekipą już z samego Zabrza, by gościć na tej świetnej imprezie.
W Gliwicach oczywiście były już tłumy, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę to, że w koło ciemno. Jednak plusem była pogoda, która znów nie zawiodła i była jak należy, a nawet ponad miarę pory roku - 16 stopni w Listopadzie? Nie uwierzyłbym, gdyby mi ktoś powiedział jeszcze miesiąc temu, że tak będzie ładnie. No i masa znajomych twarzy, które sprawiają wielką radość już samą swoją obecnością. Dzięki ludzie!
Trasa uległa skróceniu, a na przedzie tym razem jechał ojciec na "nowym", Masowym tandemie. Krótsza trasa jednak okazuje się równie atrakcyjna, bo nie omija żadnego z newralgicznych punktów, w których warto się pokazać z naszą akcją.
Po zakończonej Masie odjechaliśmy na after, co powoli staje się i moją tradycją. Polubiłem ten klimacik wspólnego siedzenia przy ognisku i gadania o wszystkim. Pozytywnie na maksa. Szkoda tylko, że zostaliśmy tak krótko.
Powrót zanotowaliśmy w jeszcze większej grupie, która stopniowo się uszczuplała na zasadzie przejazdu przez okolice zamieszkiwane przez współtowarzyszy. Świetna sprawa taki mały peleton pięknie oświetlonych rowerów, które przemykają zasypiającym miastem. Na koniec dojechaliśmy z Januszem aż na Rokitnicę, gdzie jeszcze długo gaworzyliśmy sobie z towarzyszami, ale nadciągający nocny chłód w końcu nas stamtąd wygonił w drogę powrotną, a kilka kropel z nieba dodatkowo nas zdopingowało do szybszego powrotu.
I tak upłynęło kolejne, piątkowe popołudnie, pod znakiem roweru.

wtorek, 2 listopada 2010

Limit nieszczęść

Bo w życiu zwykle jest tak, że nigdy nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej. 
  Niedzielny poranek i już byłem ugadany na wieczorne ognisko w tajemniczym miejscu i doborowym towarzystwie. Oczywiście w związku z kilometrami i niechęcią wobec komunikacji miejskiej, a zarazem propozycją Kuby, pojechałem na rowerze. Wpierw z Januszem wyruszyliśmy na poszukiwania czynnego sklepu, ale tradycyjnie zielony płaz nas nie zawiódł. Później już długa w centrum, gdzie spotkaliśmy się z Kubą i jego Lubą, by razem dojechać na miejsce. 
  A na miejscu już spora ekipa, która zawiodła nas w docelowe miejsce. Takie spotkania bardzo cenię, bo wnoszą wiele radości i pozwalają lepiej poznać tych, z którymi jeździ się na Masy i nie tylko. To też dobre źródło wiedzy wszelakiej, której braki udało się też uzupełnić. Genialna sprawa, a jakże niegdyś przeze mnie zapominana za sprawą skłonności do samotnego spędzania wieczorów przy świetle monitora. 
  Mój rower ma to do siebie, że nie może działać raczej niezawodnie, a każda nowa, działająca część powoduje odpadanie innej skłaniając mnie do kolejnych inwestycji. Dziś rower zaopatrzony we wzorowe światełka postanowił mnie spowalniać. Pomyślałem, ze pewnie któryś z hamulców grymasi, więc nie przejąłem się tym zbytnio. Jednak w drodze powrotnej włączył się jeszcze tryb orkiestra, co wszystkich (łącznie ze mną) zaniepokoiło. Sprawca nie kazał na siebie zbyt długo czekać i kilkaset metrów dalej poczułem mocny opór i rower zatrzymał się odmawiając dalszej współpracy. Natychmiastowa inspekcja wykazała, że tylne koło ani myśli kręcić się dalej w którąkolwiek stronę. Na szczęście, lub nieszczęście, do domu nie było już tak daleko... Rower został przypięty do plecaka i w drogę. Dzięki uprzejmości Kuby moja trasa skróciła się o połowę i unieruchomiony środek lokomocji mogłem zostawić u niego, by dziś go odebrać.
  Zaopatrzony w drugie koło przynajmniej mogłem teraz prowadzić rower do domu, zamiast nosić go na plecach. Niestety przyczynę usterki poznamy dopiero jutro, gdy zabiorę się do pracy nad opornym sprzętem. To zabawne, że najdroższa część w rowerze psuje się szybciej, niż supermarketowego pochodzenia reszta. Ale wiecie co wam powiem? I tak jestem szczęśliwy!
Pozdrawiam serdecznie wytrwałych czytelników
~Serafin