piątek, 28 maja 2010

Tour de Gliwice & Zabrze

Na początku już trzeba powiedzieć, że był mały zgrzyt. Właściwie duży. Całą drogę nasze rowery systematycznie wydawały z siebie różne dźwięki. Ale zacznijmy od początku, czyli jak zawsze telefonu. SMS od Daniela i po chwili już byliśmy na trasie. Za cel obraliśmy Gliwice. I tak kolejno odwiedzaliśmy lotnisko, Decathlon, Radiostację, a na koniec Zabrzański dworzec PKP, choć już w ostatnim punkcie towarzyszył nam Janusz. Gdyby nie wszechobecne hałasy, w zasadzie cała wyprawa wypadłaby spokojnie i wręcz rutynowo. Aż nie mogłem się nadziwić po powrocie do domu, że nazbierało się 68,8 km. I jeszcze kilka zdjęć dzięki uprzejmości Daniela :)

Moje jestestwo na dwóch kołach.

To chyba ja zrobiłem aparatem Daniela. "Wieża wodna inaczej"

Na koniec "nie ważne czym, ważne jak". Moje, telefonem.

wtorek, 25 maja 2010

Słoneczne i wietrzne przedpołudnie

Skoro i tak wstałem już o tak przeraźliwie wczesnej porze, czyli po 7:00, trzeba by wykorzystać jak najlepiej piękny i słoneczny poranek. Poszedłem do kościoła na 8:00, a potem oczywiście na rower. Trasa: Mikulczyce - Grzybowice - Ziemięcice - Szałsza - Żerniki - Gliwice park im. Chopina, Rynek, pl. Krakowski - Maciejów - Zabrze - Mikulczyce - Rokitnica - Mikulczyce. W sumie przejechałem 49.58 km ze średnią prędkością 20.10 km/h, i maksymalną prędkością 54.60 km/h. Okazało się jednak, że prócz pięknego słońca, jest jeszcze dokuczliwy wiatr, który zdecydowanie utrudniał jazdę, a niebo szybko pokryły złowrogie chmury, dzięki czemu temperatura szybko spadła z przyjemnego poziomu 21ºC, gdy wyjeżdżałem, do 16ºC gdy wróciłem.

W oddali centrum Zabrza i te chmury, coraz groźniejsze.

Gdzieniegdzie widać jak woda zabrała drogi.

Wzorem kolegi z blogu obok, kadr z rowerem

Gliwicka Palmiarnia i zastanawiający nibyludzik przed nibyfortepianem.

Park w okolicy Politechniki. Wciąż pełno wody...

niedziela, 23 maja 2010

ODO 1004,8 km

Dziś nieomal historyczna chwila. Ale to za chwilę, bo tak jak cały ten dzień, i ten post będzie trudny. Od samego rana poddany byłem dziś próbie na cierpliwość, więc po południu postanowiłem, że nawet gdyby grzmiało i lało z nieba ścianą wody, pojadę gdziekolwiek. Niespodzianka była jednak taka, że wbrew oczekiwaniom popołudnie było piękne i ciepłe, aż odezwało się we mnie moje leniwe jestestwo. I tak raz obudzone przypominało już o sobie co chwila, coraz skuteczniej. Telefon do Janusza i chwilę później mknęliśmy już w dal na naszych rowerach. Pierwszym celem był szyb Maciej. Przemknęliśmy przez opustoszały parking M1 i już pierwszy cel osiągnięty. Dalej udaliśmy się leniwym tempem przez os. Waryńskiego do Alei Korfantego, a z niej do parku, nad którym przebiega. Tu jeszcze było widać (i czuć), że jeszcze niedawno ścieżkami płynęła sąsiednia Bytomka. Nam jednak woda i błoto nie straszne i tak jechaliśmy sobie przez ów park jeden i kolejny, chwila przerwy na wylegiwanie się w słoneczku na ławeczce i znów leniwie do kolejnego parku, tym razem przy os. Kopernika. Następnie przejazd przez Mikulczyckie parki wzdłuż potoku Mikulczyckiego i po głębszym zastanowieniu jeszcze dojechaliśmy na nasz ulubiony wiadukt nad DK88. Tam zrobiłem kilka kółek i nastała historyczna chwila, gdy licznik wskazał pierwszy tysiąc kilometrów i złowieszczo zamrugał przypominajką, że czas na generalny przegląd podzespołów rowerowych. Ostatecznie po dojeździe do domu licznik wskazuje 1004,8 km. Jak na dość krótkie wypady i częste unieruchomienie spowodowane deszczem, to całkiem nieźle.

Jeszcze chwila, jeszcze kilka metrów i...

i jest. Mój pierwszy tysiąc udokumentowany przez licznik.

Rowerem bezpiecznie do celu


piątek, 21 maja 2010

Bytomska Masa Krytyczna

Cel był jasny: Bytomska Masa Krytyczna. Mniej jasna okazała się pogoda, która systematycznie przypominała, że zmienną jest i kilkakrotnie groziła nawet swoimi paluszkami/piorunami. Ja jednak od tak dawna myślałem o tym wyjeździe, ba, nawet rower umyłem, więc wszystko musiało się udać. Wyruszyliśmy więc z Januszem by planowo spotkać się z ekipą z Gliwic na trasie przelotowej przez Zabrze i razem z nimi udaliśmy się w miłą i spokojną drogę do celu.
Na miejscu zostaliśmy od razu serdecznie przywitani i nim się obejrzeliśmy, pojawił się i Daniel. Masa zaczęła się z małym poślizgiem, ale i tak trzeba przyznać, że organizacyjnie wypadło wszystko świetnie. Przyjemne pogawędki, spokojna trasa i ogólny optymizm, że aż nie chciało się kończyć. Jednak co dobre, szybko się i kończy...
Powrót był już trzyosobową ekipą przez Makoszowy i lasem po największym okolicznym błocie na Rokitę, gdzie już chyba tradycyjnie rowery odwiedziły myjnie. Swoją drogą, to ja już nie myję roweru przed imprezami, bo i tak się błoto na mnie rzuca i do mnie klei. A rower brudny wygląda przynajmniej na używany. I tej teorii chyba będę się znów trzymał.
Na koniec jeszcze specjalne podziękowania dla naszych towarzyszy z Gliwic i dla całej Bytomskiej części Masy. Do następnej Masy!
Złowrogie spojrzenie przyrody.

Gdzieś w/na Masie.

Powrót. Janusz wyraźnie się już nudził brakiem dziur i błota.

Dojechaliśmy. Do Rokitnicy.

czwartek, 20 maja 2010

Cisza po deszczu

Zgodnie z oczekiwaniami, gdy tylko ulice nieco obeschły z wszechogarniającej wilgoci, postanowiłem bez większego wahania spakować niezbędnik i ruszyć przed siebie na rowerze. Oczywiście nie mogło zabraknąć Janusza, którego wyciągnąłem z największą sobie znaną premedytacją, mimo że starał się bronić. Ostatecznie jednak skutecznie całą drogę udowadniałem mu, że brak ruchu jest zły, a rower dobry, nawet bardzo.Oczywiście całą drogę towarzyszyła nam mniej, lub bardziej myśl o wodzie. Po ostatnich opadach powinno być jej wszędzie pełno i nie zawiodła naszych oczekiwań. Wpierw mikulczyckie stawy, gdzie woda przywłaszczyła sobie ścieżki, później słynna już na całą Polskę dzięki wiadomościom dzielnica Makoszowy, która wciąż opanowana przez zdesperowanych strażaków i policjantów. Kolejny na tapetę poszedł las/park rozciągający się od Makoszów, aż po Sośnicę. Nasza ulubiona, ogromna kałuża była jeszcze większa i tym razem zechciała się zabrać z nami, co poniekąd zrobiła, gdy oboje nabraliśmy wody do obuwia. Po tak stresującej przeprawie postanowiliśmy naszym już chyba zwyczajem odetchnąć chwilę w parku im. Jana Pawła II na os. Kopernika. Zachęceni przebijającym się nieśmiało słoneczkiem podjechaliśmy jeszcze na nasz ulubiony wiadukt nad DK88 i to już zakończyło naszą wędrówkę po "okolicy". Tylko zgrałem fotki i ku przerażeniu Janusza postanowiłem umyć rower (4 raz w tym sezonie?!). Na koniec oczyściłem łańcuch i nasmarowałem go przed jutrzejszą planowaną drogą na Bytomską Masę Krytyczną. Jeśli pogoda nie spłata figla, to zapowiada się kolejny, rowerowo udany dzień.

Tu jeszcze wrócimy. Z linami, gumowcami i latarkami.
Helikopterem, jeśli trzeba będzie

Jak widać, woda jest wszędzie.

Woda, gdy zechce, wygra. Choćby miała się górą przelać.

Kolejowy niuans. Naprawią nim niemal wszystko, jeśli ma szyny.

Kolejno odlicz! Oczywiście i nasza ulubiona TEM2.

Na koniec szybki skład Lotosu - 3 cytryny. Cysterny znaczy się.

poniedziałek, 17 maja 2010

Wielka woda

Ciągle pada i pada. Żadne odkrycie, prawda? Raczej wielkim zaskoczeniem była więc dziś chwila, w której deszcz jakoś o nas zapomniał, lub przypominał o sobie mniej natrętnie, bo delikatną mżawką. Wykorzystałem więc tą krótką chwilę by uciec z domu i na własne oczy zobaczyć ogrom zniszczeń spowodowany tak obfitymi opadami deszczu i silnym wiatrem. Muszę przyznać, że na szczęście w mojej, dość wysoko położonej dzielnicy nie było aż tak tragicznie, jak w niedalekich Makoszowach i Kończycach, które trafiły do ramówki wieczornych wiadomości. Nie mniej, woda lała się tu i ówdzie skutecznie zasłaniając to, co niegdyś śmiało się nazywać drogą, parkiem czy łąką. Potok Mikulczycki zaskakiwał swoim poziomem wody, na szczęście mieścił się jeszcze w swoim korycie, natomiast powody do niepokoju dawał potok Rokitnicki, który sparaliżował ruch w "swojej" dzielnicy i chyba dąży do zrobienia podobnej niespodzianki w Mikulczycach. Na szczęście mosty są dość wysokie i niedawno remontowane, miejmy więc nadzieję, że wytrzymają ten nawał wody...


Wybijająca woda ze zmodernizowanej kanalizacji.

Kilkaset lat temu było tu rozlewisko wokół obronnego Grodziska.
Historia lubi się powtarzać.

Człowiek kontra natura, inżynieria przeciw żywiołowi.

Niegdyś był tu zbiornik zaporowy, śluza i młyn, dalej gorzelnia.
I tu historia tajemniczo się zapętliła.

Znalazłem jednak i dobrą stronę takiego stanu rzeczy. Można było się poczuć, jak dawniej, gdy potoki nie były uregulowane, a człowiek żył z nimi w bardziej symbiozie, niż ekspansywnym drapieżnictwie. Zobaczyć niejako przeszłość, gdy jeszcze wiele obszarów, dziś suchych, było zalanych wodą i nikogo to nie dziwiło. Oczyma wyobraźni dostrzec, jak kiedyś potrafiono dostosować się do rzeki, a nie na odwrót, wykorzystać jej dar, bogactwo.

"A popłynęła nagle wielka ciemna woda. I stanął zegar, ruszył czas. (...) bo to jest wielka
tajemnica rzeki."

~Zbigniew Preisner

sobota, 15 maja 2010

Szok

Ostatnie dwa dni były co najmniej szokujące, zwłaszcza dla Janusza, bo znamy się już ładny kawałek czasu, a tu niespodzianki. Ale zacznijmy od początku, to jest od wczoraj. Ponieważ pogoda przypominała tą z Krakowa, ulica Bracka, gdzie do dziś wyżymają dywany, postanowiłem wybrać się do M1, a jako że samemu to tak mało ciekawie, zadzwoniłem do Janusza. I tak oboje chwilę później już raźno maszerowaliśmy w stronę celu. Oczywiście spóźniliśmy się na autobus, więc obraliśmy kurs "z buta" i oczywiście chwilę później mijał nas nasz autobus, który widać też miał w nosie punktualność. "I tu zaczynają się jaja", że tak pozwolę sobie zacytować jednego z moich ulubionych wokalistów. Bo oto ja, kupiłem sobie kask rowerowy, model "orzech". Ale to jeszcze nie wszystko. Po ostatnich doświadczeniach moich znajomych z blogów obok, postanowiłem, że zacznę z sobą wozić nieco sprzętu na wypadek złapania gumy. W końcu oni zaliczyli już po jednej, więc teraz kolej na mnie. Tak więc, kierując się doświadczeniem najlepszego speca od rowerów, jakiego znam, czyli Janusza z blogu obok, a towarzysza mojej wyprawy, nabyłem dwie ciężkie, grube i mocne dętki marki Continental z pasującymi do mojej ramy żółtymi nakrętkami na wentyle. Czarę goryczy przelało kupno licznika do rowera, który prócz standardowej funkcji zegarka, prędkościomierza i dalmierza, mieści na pokładzie jeszcze stoper, pomiar temperatury, straszy mnie spalonymi kaloriami i spalaniem tkanki tłuszczowej (czuję się jak samochód - liczy się spalanie), oraz niesamowicie genialną w swej prostocie funkcją podświetlania.
I oto dziś postanowiłem zebrać te wszystkie gadgety na chrzest bojowy w formie de Light. Postanowiłem zacząć od zmienienia w końcu przedniej opony, na taką, która ma więcej bieżnika. Zainstalowałem też licznik, skrzętnie ustawiłem wszystkie parametry, wklepałem przebyte kilometry i inne informacje, których licznik się domagał. Wśród nowości pojawiło się też wygodniejsze siodełko, oraz stopka, której jednak czasem brakuje, a żal kłaść rower w błoto. Teraz tylko telefon do Janusza, przywdziać "orzeszek" i chwilę później już mknąłem ulicami naszego pięknego miasta. Wspólna trasa z racji na dość niesprzyjające warunki wietrzno-temperaturowe ograniczyła się do przejazdu w kierunku kąpieliska Maciejów, dalej lasem do Szałszy, później Leśną, myk na Kopalnianą w kierunku elektrociepłowni i z powrotem do domu, "bo zimno". I tak oto udało się wykorzystać dzień bez deszczu na rozruszanie starych kości, jak i roweru, który od ostatniej ulewy i mycia myjką wysokociśnienową dość niechętnie i nieufnie ruszył w drogę. Na szczęście złowrogie opory okazały się jedynie chwilowe, resztki wigoci szybko zniknęły z roweru, a drobna regulacja linek zdecydowanie poprawiła jakość jazdy.
Od jutra zapowiadają się niestety znów deszczowe dni - nawet bardzo deszczowe. Jak tak dalej będzie, to będę musiał pomyśleć o pływakach do rowera...

Szaro i złowrogo, jakby za chwilę miała spaść ściana wody.

Fabryka chmur.

Montaż dzwonka. I rower spełnia wszystkie przepisy. Poza kierowcą ;)

wtorek, 11 maja 2010

Prawie jak Dolomity

Tej wyprawie nie przeszkodziła nawet przechodząca burza połączona z oberwaniem chmury. Byliśmy już na drugim krańcu naszej umiłowanej ścieżki rowerowej do Rokitnicy, gdy z nadciągających za nami chmur zaczęły spadać złowrogo wielkie krople, a niebo przeszył ryk grzmotu, jakby odzew na wcześniejszy błysk. Nie zastanawiając się długo skryliśmy się pod zadaszeniem dawnej stacji CPN i tam spokojnie przeczekaliśmy deszcz wspominając z Januszem chwilę temu pobity rekord prędkości na rowerze - ponad 60 km/h. Deszcz, deszczem, ale ileż można czekać? Nieco zniecierpliwieni odzialiśmy się w profilaktycznie spakowane do plecaków kurtki przeciwdeszczowe i udaliśmy się na umówione miejsce spotkania. Dziś mieliśmy spotkać się z Danielem. Po krótkim przywitaniu i uroczystym naklejeniu naklejki "bazarowerów.pl" Daniel postanowił pokazać nam Dolomity. Już na starcie bardzo przypadły nam do gustu ogromne połacie piachu i przekopane wszelakie oznaki asfaltu na drogach w Stolarzowicach. Dalej leśna droga, równie atrakcyjna, zwłaszcza, że Daniel wybrał (nie)znaną sobie drogę, która zawiodła nas na skraj skarpy w okolicach dawnego kamieniołomu, a przyznać trzeba, że widok tam był doprawdy piękny. Dalej zaczęły się tak zwane ekstremy, czyli wszelkiej maści błoto, powalone drzewa, błoto, kamienie, błoto - krótko mówiąc to, co najlepsze. Tak wybrnęliśmy na bajeczną łąkę, która z bajką miała wspólne jedynie widoki. Jadąc tak i podziwiając widoki padł okrzyk stop! Janusz złapał gumę... Jednak godziny spędzone w zimę na forach internetowych nie poszły na marne. Janusz szybko zdjął dętkę, ja wypatrzyłem dziurę, do której wkrótce dostęp powietrza zamknął zgrabny supeł. Teraz Daniel przyczynił się do założenia opony i chwilę później jechaliśmy już powoli biorąc tak zwany taktyczny odwrót. Na koniec postanowiliśmy jeszcze skorzystać z usług miejscowej myjni samoobsługowej i oczyściliśmy nasze stalowe rumaki. Głupi to był widok, kiedy my, ochlapani po same uszy, a rowery prawdziwy błysk. Na szczęście było już dość ciemno...

Na dobry początek ulewa.

To nie Jura, ale piękny kamieniołom...

Wodoodporni.

Idylla, sielanka, piękno, bajka i pana...

W niebie musi być pięknie.

Na koniec fotka "rodzinna". Brudni ludzie na czyściutkich rowerach.

Wielka Huta Zabrze

Huta Zabrze s.a. Pamiętam ten bilbord gdy wisiał od ul. Mikulczyckiej.
11 maja w Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu odbyła się pierwsza sesja pt: „Wielka Huta w Wielkim Mieście”. Organizatorem spotkania jest Prezes Zarządu Huta Zabrze S.A. oraz Kierownik Międzynarodowego Centrum Dokumentacji i Badań nad Dziedzictwem Przemysłowym dla Turystyki. Pierwszy zabrał głos p. Antoni Bytom, prezes zabrzańskiej huty. Z pomocą prezentacji multimedialnej przedstawił on historię zakładu od czasów, gdy w 1782 roku wybudowano pierwszy wielki piec, przez teraźniejszość, w której Huta zmieniła swój charakter stając się jednym z głównych dostawców maszyn i urządzeń dla hutnictwa, koksownictwa, energetyki i ochrony środowiska. Przedstawił on także wizję przyszłości zakładu, w której znalazły plany zagospodarowania wieży ciśnień i zabytkowego muru oporowego. Następnie było wprowadzenie w tematykę przemysłu okiem kamery, oraz prezentacja dwóch filmów z zabrzańską hutą w roli głównej.
Druga część spotkania miała już miejsce na terenie Huty. Zostaliśmy oprowadzeni przez kolejne hale tego wciąż wielkiego przedsiębiorstwa i pokrótce poznaliśmy przebieg produkcji. Odwiedziliśmy kolejno: halę maszyn, modelarnię, formiernię połączoną z odlewnią i drugą odlewnię z piecem łukowym. Dużo by opowiadać jakie tam cuda i piękna techniczne. Pan prezes zapewniał, że to pierwszy, ale nie ostatni raz, więc już czekam, by tam wrócić.
Zapraszam na stronę huty po więcej informacji: http://www.huta.zabrze.pl/
Hala maszyn.
Formiernia i odlewnia.
Rozżarzone żeliwo wlewane z powrotem do pieca kadziowego. 

niedziela, 9 maja 2010

No to płyniemy

Dzisiejsza wyprawa upływała raczej leniwie i bez wyznaczonych celów. Leniwie za sprawą moich kontuzji, które są pewnie pamiątką po piątkowym chłodzie i niewygodzie na przedstawieni. Ale co tam, zamiast marudzić, trzeba jechać. Postanowiliśmy z Januszem dotrzeć gdzieś tam na odległe krańce Gliwic i nawet nam się udało. Dla mnie była to okazja na odświeżenie pamięci i przypominanie sobie kilku tras. Ale ostatecznie udało się cyknąć kilka ciekawszych zdjęć i nie utopić się w kałuży, która po ostatnich opadach w lesie, w rejonie dzielnicy Sośnica. Zalewisko zacne, ponieważ sięgało niepokojąco aż do butów, a i długość zachwycała. Zgrabny łuk, jakim biegła ów ścieżyna zakrywał drugi koniec, a jedynie wystające w koło kępy soczyście zielonej trawy dawały pojęcie o przebiegu podwodnego szlaku. Taka zabawa, że przejechaliśmy trzy razy całą długość osobliwego zbiornika wody. Co ciekawe wody wciąż przybywało z nie wiadomo skąd i zgrabnie rozlewało się na ścieżkę i sąsiadujące z nią łąki. Z mojej strony tylko zdjęcie, ale na blogu Janusza na pewno znajdzie się filmik, którego nie omieszkaliśmy nagrać w trakcie brodzenia miejscami po łańcuch w wodzie. Ale ileż można się bawić. Leniwie wróciliśmy do domów, gdzie miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które zostało dokładnie obfotografowane. Zresztą, zapraszam do przeglądnięcia galerii, która wszystko wyjaśni.

Tak, tu chyba nas nie lubią...

DHL - sztuka dostarczania kwiatów i winogron ;)

Einemanbunkier. Ciekawe, komu chciało się go wydobyć z ziemi.

Wyżej wspomniana, przepiękna i super-długa przeprawa.  No to płyniemy!

Wszystko takie skomplikowane...

Miałem wyrazić swoją dezaprobatę względem wszędobylskich komarów.

Musiałem się zatrzymać, by zatrzymać tę chwilę na dłużej.

"Dmuchawce, latawce, wiatr
Daleko z betonu świat..."
Łąka obok betonowego os. Kopernika, w oddali tajemniczy niedoszły szpital.

Bez. Plecak bzu. Debil z plecakiem bzu. Przynajmniej dotarł.
Powstał wiersz, którego z uwagi na skomplikowane okoliczności nie przytoczę.

I ta historyczna chwila! Udało się! Zdobyliśmy te naklejki.

sobota, 8 maja 2010

Rower vs. Pogoda 1:1

Żeby nie było, że wczoraj tyle kilometrów, a dziś to już lenistwo, to wybrałem się pokręcić po okolicy. Tak przynajmniej mi się zdawało. Wpierw na mój ulubiony wiadukt nad DK88, a dalej przez Biskupice do centrum Zabrza. Zrobiłem wielkie koło i znów wróciłem w stronę Biskupic, by spełnić dziwny zamysł zdobycia Bytomskiego rynku. O dziwo udało mi się i to bez większego błądzenia, mimo, że wcześniej nigdy nie jechałem po Bytomiu od tej strony. Na horyzoncie jednak malowały się znajome kominy i tak za pomocą nich trafiłem do celu. Nie zabawiłem jednak tam na długo, ponieważ odbywał się właśnie Europejski Przegląd Orkiestr Dętych. Nie udało się zobaczyć słynnego Lwa... Podjechałem jeszcze na chwilkę pod znajomy kościół i klasztor Franciszkanów, by na chwilę się zamyślić. Teraz już tylko powrót, do którego motywowały mnie nadciągające, niepokojące chmury wieszczące co najmniej wielki deszcz. Tak dopingowany przemknąłem w stronę znajomej mi dzielnicy Makoszowy i stamtąd przez las, by dotrzeć tym skrótem do ul. Kopalnianej, już w Mikulczycach. Tu dopadły mnie pierwsze krople, ale pomyślałem, że dojadę jeszcze do Janusza po zdjęcia i nie zmoknę za bardzo. Oczywiście u Janusza byłem dłużej, niż planowałem, czyli jak zwykle. I dobrze, bo przeczekaliśmy krótką burzę i ulewę, a i rower przetrwał suchy. Gdy przestało w miarę padać wygramoliłem się odziany w kurtkę przeciwdeszczową, którą na szczęście zwykle wożę w plecaku, na "rundkę honorową", czyli jak zwykle od Janusza domu ul. Moniuszki do 11-ego Listopada i do domu. Ledwo ruszyłem, a spotkałem pewną miłą panią, którą pozdrawiam z tego miejsca. Dla Ciebie mogę moknąć i odprowadzać Cię gdzie zachcesz... A potem wróciłem totalnie przemoczony, ale uśmiechnięty, do domu. Pogoda vs. Rower 1:1. Byłem przygotowany na deszcz, a kurtka z kapturem i okulary okazały się świetnym połączeniem. Pierwszy raz w tym sezonie zmokłem i było super.

Na koniec małe podsumowanie, ponieważ jest to post nr. 100!
Wpierw podziękowania dla czytelników, dla sztabu ludzi czuwających nad moją ortografią, Janusza, dzięki któremu wydarzeń jest dwa razy więcej, a i zdjęciami się dzieli, oraz Danielowi, dzięki któremu włączyłem opcje komentowania.
Blog istnieje od 264 dni, czyli nowy post powstaje co około 63 godziny.
Od strony rowerowej natomiast dodam, że odkąd mam licznik, w tym sezonie przejechałem dopiero około 727 km.
Na koniec mała galeryjka. Tak nawiasem, zdjęć na blogu jest już dokładnie 240, w tym jakaś połowa zrobiona telefonem.

Za oficjalną datę utworzenia Opery Śląskiej przyjmuje się dzień premiery
"Halki" Stanisława Moniuszki (14. VI 45 r.). Gmach zbudowany wg projektu
A. Boehma w l. 1898-1901. Budynek,  neoklasycystyczny z elementami
ekspresjonizmu, zwraca uwagę licznymi dekoracjami w tynku oraz kopułą
wieńczącą namiotowy dach. Oficjalna strona: http://www.opera-slaska.pl/

Bytomski, dziś zatłoczony, rynek. Wyburzenie zniszczonej po wojnie
zabudowy spowodowało, że dzisiejszy rynek jest dwa razy większy od
średniowiecznego. Z przeprowadzonych wykopalisk wiadomo, że co najmniej
do XVI wieku niewielki murowany ratusz znajdował się pośrodku placu.