piątek, 30 grudnia 2011

Teatr "A" - "Pięć przypowieści"

Pięć przypowieści, a tak właściwie więcej, niż tylko przypowieści. W ramach ukulturalnienia mojego kolejnego pobytu na Górze św. Anny miałem niebywałą przyjemność obejrzeć ten właśnie spektakl. Nie trudno się domyśleć, że artyści na deski sceny przenieśli kilka z popularnych przypowieści, które opowiada sam Chrystus na kartach Ewangelii. I tu trzeba przyznać, że nie zrobili tego na zupełnie poważnie… i dobrze! De facto samo przedstawienie zostało powielone na trzy mini akty, jednak ten podział jest mocno złudny, bo całe przedstawienie należy traktować jako jedność, a kolejne historie wspaniale się uzupełniają i niejako są kontynuacją poprzedniej. Czwórka aktorów na scenie potrafi się dosłownie dwoić i troić, a proste, a za razem bardzo wymowne stroje i właściwie brak jakiejkolwiek scenografii sprawiają, że przedstawienie jest bardzo dynamiczne i pozostawia nam wiele do wymyślenia i domyślenia. Niesamowity jest też sposób przeniesienia Biblijnych czasów do współczesności – bo oto zamiast bohaterów w powłóczystych szatach mamy postacie i sytuacje, które zdają się być wyciągnięte z naszej codzienności, zachowując jednak przy tym swój wymowny przekaz. Nie brakuje też wielu gagów i zabawnej gry słowem i gestem, dzięki czemu wszystko staje się lekkostrawne i bardzo zabawne – zupełnie odmienne do interpretacji, jaką najczęściej znajdujemy w kościele, czy jaką sami byśmy znaleźli. Trzeba pogratulować pomysłu i wykonania, tego, że Słowo Boże Teatr „A” przekazuje w tak przystępnej formie jednocześnie zmuszając do spojrzenia na wszystko nieco inaczej, szerszymi horyzontami i przez pryzmat ogromu radości, jaką daje nam Bóg przez swą miłość. I tak naprawdę chciałbym dopisać coś jeszcze, ale czuję się jakiś maleńki przy tym wszystkim, przed ogromem możliwości i niekończącą się głębią interpretacji, które można znaleźć w tym niespełna godzinnym dziele. Nie chciałbym tu narzucić niejako własnej interpretacji, pozostawię więc niedosyt, swój niedosyt, że nie potrafię napisać więcej i nie chcę też więcej zdradzić z samej fabuły. Bo o ile dla mnie była to już wielka niespodzianka, to myślę, że dla Was – czytelników – będzie to jeszcze większe zaskoczenie. Dlatego z czystym sumieniem gorąco i szczerze POLECAM.

piątek, 9 grudnia 2011

Z deszczem - dla zasady

Zatem ostatnia Masa Krytyczna w tym roku, przynajmniej dla mnie, odbyła się w Zabrzu. Jednak nim ruszyliśmy, dzień przyniósł mi jeszcze kilka przygód pod znakiem odwiedzin w Gliwicach, gdzie z potrzeby i niecierpliwości pojechałem zakupić w końcu upragnione nowe struny do gitary. I o ile do Gliwic tułałem się komunikacją miejską, o tyle powrót sponsorował dziś Janek ze swoim wspominanym już kiedyś u mnie czerwonym wozem.
Na sam przejazd zebraliśmy się zgodnie z planem w trzyosobowej ekipie: Janek, Piernik i ja. Szybko okazało się, że jest całkiem ciepło i jedzie się nadzwyczaj przyjemnie. Na miejscu zgłosiliśmy się więc wyjątkowo pierwsi, a skromna ilość rowerzystów była dziś do przewidzenia. Ostatecznie jednak zebrało się prawie dwadzieścia osób, dwa radiowozy i masa pozytywnego nastawienia i humoru. Nie będzie więc wielkim odkryciem, że przejazd nam minął bardzo szybko, a dodatkowo zafundował atrakcję w postaci małej zmiany trasy - po odstaniu trzech zmian świateł na al. Korfantego postanowiliśmy wraz z policją na czele, że skręcimy w Goethego i dalej 3-ego Maja, by stamtąd wjechać już na planową al. Bohaterów Monte Casino.
Symbolicznie jedna fotka - by Janek.
Gdy już zaskoczyliśmy i zdenerwowaliśmy kogo trzeba, wróciliśmy na pl. Wolności. Podziękowania i niestety znów bez afteru, bo pogoda nie zachęcała, a nie nie ułatwiałaby rozpalenia ognia (choć rozpalaliśmy już w o wiele gorszych sytuacjach) a i towarzystwo wolało wracać.Zajechaliśmy więc by odprowadzić Piernika i Daniela, którego już wieki nie widziano, a następnie sami z Jankiem wróciliśmy pod nasze domostwa, by tak zakończyć kolejny udany dzień, a właściwie popołudnie/wieczór. A tak przy okazji już Daniela, gorąco polecam jego statystyczne podsumowanie przejazdu na jego blogu. Ciekawe, czy pokręcę jeszcze w tym roku na rowerze?

piątek, 2 grudnia 2011

Ostatni raz po raz drugi

Jeśli skrót GMK jeszcze wam nic nie mówi, to zdecydowanie za rzadko zerkacie na mojego bloga. Gliwicka Masa Krytyczna, to jedno z pewniejszych wydarzeń, na których jestem właściwie zawsze, odkąd zacząłem tam jeździć. I w tym wypadku nie istnieje pojęcie "zima", "zimno", czy "mokro". Fakt faktem jednak tym razem, jak na grudzień, było nazbyt ciepło i nie narzekam bynajmniej, a wręcz się cieszę. Poza tym tak właściwie jest jeszcze jesień, więc niby czemu ma już być śnieg?
Zacznijmy jednak od garści żalu, bo ostatni raz byłem na rowerze... właściwie wczoraj, ale wcześniej? Tego już nawet Morfina ni pamięta, a zerkać w statystyki to raczej niezbyt sensowne posunięcie. A wszystkiemu winna pogoda i choroba, którą mi przyniosła. Solidarnie więc wraz z Piernikiem odchorowaliśmy swoje, a wczoraj już czuliśmy się na tyle dobrze, by wybadać przed Masą czy nie zapomnieliśmy w którą stronę trzeba przebierać nogami, by jechać do przodu, a tak bardziej poważnie, to zastanawialiśmy się co ubrać, by nie zmarznąć, ale i nie przegrzać się.
Dziś już bogatsi o wczorajsze doświadczenia z odbytego rekonesansu zebraliśmy się wraz z Jankiem, by chwilę później dołączyć do czekających już Ani i Kubusha. I tu już przygody się zaczęły, bo Janek coś marudził na zanik powietrza w kole, więc postój pod rezydencją naszych dobrych znajomych wykorzystał na machanie tą "ciupagą, co to się przy kole wozi". Szczęście jednak nie trwało zbyt długo, bo na trasie, w którą chwilę później ruszyliśmy, znów odnotował przykry spadek ciśnienia i niekontrolowany wzrost oporów toczenia. Pod zajezdną szybko więc uzupełnił ponownie brak powietrza przeklinając już powoli dopiero co zakupioną nową dętkę. Kolejna prosta i... pod "Zameczkiem Leśnym" kolejna pauza, tym razem już ze szczyptą wściekłego szaleństwa w oczach. Zaproponowałem więc Jankowi swoją zapasową dętkę, a reszta po naszej namowie pojechała dalej, żeby bezsensownie nie tracić początku Masy.
Chwilę później, bo Janek przecież słynie z profesjonalnego i ekspresowego zmieniania gumy po przygodach z kolcem akacji, ruszyliśmy pełną parą by złapać peleton gdzieś w drodze. Niestety, gdy zatrzymaliśmy się już na skrzyżowaniu Jagiellońskiej z Częstochowską, z której to miał nadjechać tabun rowerzystów, Janek ponownie zauważył brak powietrza, który już definitywnie przekreślił jego dalszą jazdę. Przejąłem więc aparat, a Janek skierował się na pl. Krakowski, by jeszcze raz dokumentnie przyjrzeć się problemowi uciekającego powietrza.
Dołączyłem do peletonu i przywitałem się z masą znajomych twarzyczek i kilka razy błysnąłem flashem, jednak widząc, że na wiele się to nie zdaje, zaprzestałem działalności pseudo-fotoreporterskiej. Teraz mogłem mile pogawędzić i nim się spostrzegłem, był już koniec przejazdu. 
Tak więc zakończyła się ostatnia Gliwicka Masa Krytyczna... w tym roku. I z naszą determinacją zapewne nie poprzestaniemy, już w styczniu wracając w pierwszy piątek miesiąca, niezależnie czy będzie równie ciepło, czy może śnieżnie. I urzędy nam w tym nie przeszkodzą!
Grudniowa Masa ma jednak jeszcze asa w zanadrzu, a jest nim spotkanie w zaprzyjaźnionej szkole. Nieco więc mniejszą grupą, znów z Jankiem, który znalazł mikroskopijnego winowajcę w oponie, pojechaliśmy na after z ciepłym bigosem i herbatą. Czas umiliła prezentacja filmików w tematyce oczywiście rowerowej, a każdy mógł pogadać tym razem na siedząco, jednak bez dyszenia spowodowanego przebytymi kilometrami. W ten właśnie sposób grupa pozytywnie rowereowo zakręconych ludzi zakończyła kolejny rok w Gliwicach - zakończyła rok, ale nie sezon rowerowy, bo ten trwa przecież na okrągło!
a zdjęcia? cóż, nie udały się, więc znów nie będzie...

poniedziałek, 28 listopada 2011

Kryzys w branży

Czwartek - miała być sesja, piątek - miała być masa... tak mógłbym wymienić jeszcze kilka kolejnych dni minionego tygodnia, na które były plany. Niestety "zgniły wyż" w połączeniu z ciepłem skumulował wszystko, co najgorsze w powietrzu i także mnie złapało jakieś choróbsko. Lepiej pocierpieć kilka dni w domu, niż załatwić się na dobre. Gdyby tylko jeszcze chciało się cokolwiek zrobić podczas tych nadgodzin w domu. Smutne podsumowanie brzmi jednak "nie zrobiłem dosłownie nic".
Na szczęście od niedzieli czuję się nieco lepiej, a trzy godziny zabierają jazdy - dziś też. Do tego jeszcze po dwie na wtorek i środę, a później coś, na co czekam z coraz większym dreszczykiem emocji i niepokoju - składanie dokumentów na egzamin na kategorię A i B na raz. Nie czuję się póki co na siłach, ale optymizm przede wszystkim, do tego stale popieram go porcją wiedzy z rozwiązywania testów. Więc w środę poznamy deadline i przynajmniej tyle będzie poukładane... Innych planów niestety brak, bo poza GMK i ZMK kalendarz nie przewiduje nic. Dodajmy jeszcze mocno już poblakłe, napisane fioletowym flamastrem ogłoszenie o wolnym mieszkaniu do wynajęcia, może nie w tytułowym Niebie, ale moje serce też chyba przytulne mogłoby być, prawda? Nastał mały "Kryzys w branży Szarlatanów", który pora zażegnać po tygodniowym letargu.

sobota, 19 listopada 2011

Po trzecie Kielce!

To już ostatni dzień - brzmi jak z pamiętnika samobójcy. Ja bynajmniej nie popełniam rytualnego Seppuku (jap. 切腹), a żyję dalej i miewam się całkiem dobrze. Nastał poranek z cyklu "mógłby przyjść nieco później", jednak rutyna wstawania do pracy nie pozwoliła się zdrzemnąć jeszcze godzinkę więcej. Ogarnąłem więc z grubsza pokój, przez który już powoli trudno było przejść, torując sobie trasę biurko-szafa-kuchnia i zaraz po śniadaniu zabrałem gitarę i pośpieszyłem na próbę. Zaraz po niej przeszedłem krótkie szkolenie z zakresu niezbędnego ustawienia parametrów w lustrze, a następnie biegiem spakowałem torbę i sprint na tramwaj, który dziś nie raczył się spóźnić, jak to miał zwykle w zwyczaju.
Nie jestem zagorzałym kibicem, jednak nie ukrywam, że czekałem na ten jeden mecz. Drużyna, z którą jestem poprzez pracę związany, podejmowała dziś pierwszy w ligowej tabeli zespół z Kielc, a grupa kibiców jechała ich wspierać, więc dlaczego by nie jechać z nimi? W nieznane więc mi rejony województwa Świętokrzyskiego ruszyliśmy ekspedycją na dwa busy. Na pograniczu Kielc ku przerażeniu okolicznych kierowców, nasz peleton przejął radiowóz z grupą interwencyjną, a kilka kilometrów dalej dołączył do nas drugi. Ulice się wyludniły, a ulice w okolicy zamknięto, jakbyśmy wieźli co najmniej grupę kilkudziesięciu kiboli. Zabawny widok.
Na hali znaleźliśmy się niemal godzinę przed czasem i od razu zajęliśmy miejsca w przeznaczonym dla nas sektorze "C". Nasi zawodnicy prowadzili już rozgrzewkę, postanowiłem więc przetestować lustrzankę z teleobiektywem. Oczywiście okazało się nieco za ciemno, ale nie było tragicznie. Na kwadrans przed meczem przygotowałem sobie też laptopa korzystając z dobrodziejstw miejscowego wi-fi, które nam udostępniono. Tak więc relacja live na klubowej stronie też już była możliwa.
Przed pierwszym gwizdkiem nasze Czirliderki zaprezentowały spontanicznie przygotowany układ i chwilę później hałaśliwie witały na parkiecie kolejnych naszych reprezentantów. W końcu rozpoczął się mecz, na którego temat niewiele napiszę, bo od czego miałem aparat?





Ostatecznie starcie giganta, czyli Vive Targi Kielce z beniaminkiem NMC Powen Zabrze zakończyło się bez niespodzianki, na którą można było mieć jeszcze nadzieję po pierwszej połowie. Ale i tak wszyscy byli dumni z postawy zabrzan, a wynik 39:27 (16:16) wcale nie wydawał się taki straszny. Powrót był także pełen optymizmu, zwłaszcza, że mimo eskorty, pomyliliśmy drogę, czirliderki tańczyły w trakcie postoju, a Śląsk przywitał nas przerażającą mgłą.
Tak oto upłynął ostatni z trzech dni pod znakiem wielu kilometrów i wielu przeróżnych uczuć emocji. Niedziela niech zatem będzie dniem prawdziwego odpoczynku, a ja dziękuję i gratuluję wytrwałości tym, co doczytali do końca.
Na koniec jeszcze specjalne słowa podziękowania dla Piernika i Janka za wsparcie sprzętowe tej ekspedycji. A czujących niedosyt odsyłam na http://www.handballzabrze.pl/, gdzie znajdziecie profesjonalną relację z tego meczu, wywiady, a we wtorek także galerię mojego autorstwa - zapraszam.

piątek, 18 listopada 2011

Po drugie Opole!

Poranek dnia drugiego w Cieszycach należał do wyjątkowo przyjemnych. Obudziłem się sporo za wcześnie, więc długo wsłuchiwałem się w tupot, stuki i puki, które generował sympatyczny koci mieszkaniec tego domu. Aleksandra jednak, w przeciwieństwie do mnie, nie była zbyt wyspana, a poranna kawa do śniadania tej sytuacji nie poprawiła. Przed nami pierwsze wyzwanie tego dnia, czyli niemal półgodzinny spacerek na przystanek autobusowy, który chwilowo obudził nawet nieco Alexis. Zachwycaliśmy się przy okazji każdym ciekawszym architektonicznie budynkiem i poznałem nieco z ważniejszych w okolicy punktów i miejsc, a na przystanku zjawiliśmy się z bezpiecznym, kilkuminutowym zapasem czasu. Gdy jednak wsiedliśmy już do autobusu, moja towarzyszka i przewodniczka znów lekko przysypiała. Niestety musieliśmy się pożegnać nieco wcześniej, by każde z nas kontynuowało już swój dzień. Czule się więc uściskaliśmy mówiąc "do zobaczenia" z nadzieją, że nie będziemy czekać na to spotkanie kolejnego roku.
Mój przystanek był kilkanaście minut później, pod znajomym placem budowy. Szybko jednak skierowałem kroki w stronę starszej części miasta, która była mi dziś celem w bezcelowym wędrowaniu. Prawdę mówiąc mogłem pojechać nieco wcześniej, jednak z drugiej strony Wrocław wydawał się jednak nieco ciekawszym i większym terenem do uskuteczniania swojego zamiłowania do kocich wędrówek. Oczywiście, spotkałem znów kilku krasnali, dziesiątki ludzi z ulotkami i jeszcze więcej remontów i placów budowy. Ołowiany odcień nieba nie sprzyjał dziś zupełnie jakiemukolwiek robieniu zdjęć, coś jednak na siłę gdzieś próbowałem sfotografować z często gorszym, niż lepszym skutkiem.
Wrocławską wędrówkę zakończyłem w Naleśnikarni, czyli miejscu, które poznałem przy okazji ostatniego spotkania z Aleksandrą. Właściwie to szukałem tego spokojnego miejsca dość długo, a znalazłem już zupełnie przypadkiem, gdy zrezygnowałem i byłem gotów spędzić ostatnie pół godziny w okolicy dworca. Zamówiłem sobie więc drugie śniadanie, które zjadłem łapczywie i z lekkim pośpiechem. Później już prosto na pociąg, co jednak tak proste nie było. Wybrałem inną drogę i znalazłem się w nieco innej części miasta, niż oczekiwałem, a gdy już czas naglił i zapytałem o drogę, okazało się, że cel jest dosłownie za rogiem. Odstałem kilkanaście minut w kolejce po bilet i z niezbyt komfortowym dla mojej psychiki zapasem kilku minut dotarłem wśród rusztowań i dziwnych obejść na peron, na którego drugim końcu czekał upragniony pociąg do Opola.
W mieście melduję się właściwie punktualnie, jak zupełnie nie spodziewałbym się po polskiej kolei. Tu na szczęście dworzec przeszedł już częściowo remont, a kolejnego nic nie zwiastuje, więc bez kłopotu udało mi się wydostać do miasta. Przy okazji odwiedziłem stoisko z tanią książką, jednak nic nie zainteresowało mnie na tyle, by sięgnąć po portfel. I mimo, że to moja raptem druga samodzielna wizyta w tym mieście, czułem się tu zupełnie swojsko, zwłaszcza, że na rynek dotarłem bez najmniejszych komplikacji.
Kiedy już rynek miałem "zaliczony", zacząłem szwędać się kolejnymi uliczkami odkrywając, że miasto w zasadzie ma fajny i logiczny układ, a wszędzie można dotrzeć zaskakująco szybko. Umówiony byłem w Book Cafe, która jest naprzeciw kościoła Jezuitów, gdy zatem tylko zbliżyła się ta godzina, postanowiłem tam dotrzeć. Tu oczywiście podziękowania dla miejskiego wii-fii, które działało wolniej niż internet mojego operatora telefonii komórkowej, a całość przebił fakt, że nie umiałem znaleźć w internecie adresu. Ale od czego jest punkt informacji w mieście? W Opolu takich punktów jest wręcz kilka, ja jednak miałem najbliżej na rynek. Otrzymałem ulotkę-mapę, którą miła obsługa opatrzyła krzyżykiem w stosownym miejscu, które wydało mi się od razu niewłaściwe, jednak podziękowałem i poszedłem przynajmniej w tamtą stronę nie mając chwilowo lepszej opcji. Jednak teraz z pomocą przyszedł telefon. Po krótkim ustaleniu wiedziałem już gdzie iść, a spotkanie po drodze znajomego Iwo tylko potwierdziło słuszność stawianych kroków. Uśmiechnięta buzia czekała na mnie kawałek dalej, by zabrać mnie do wcześniej zapowiadanej kawiarni.
Po gorącej czekoladzie wybraliśmy się na Uniwersytet Opolski stylowo spóźniając się na ciekawy wykład. Później jednak miały odbyć się ćwiczenia ze studentami, co nie wydawało się najlepszym pomysłem na zmarnowanie wspólnie czasu, więc Roma poprowadziła mnie na spacer w bliżej nieokreślonym kierunku, który miał jednak zakończyć się w Jasminum. 
Dzień więc zwieńczyła Margharita o wyjątkowym smaku i aromacie, oraz ogrzewanie zmarzniętych dłoni w wyjątkowej herbaciarni. Niestety, zwłaszcza te najmilsze wieczory, szybko się kończą. Trzeba było znów iść na pociąg, który jak na złość dziś był punktualny i gotów do odjazdu w kwadrans po dwudziestej...
Drugi dzień pod znakiem wielkich podróży i wartościowych spotkań dobiegał końca, a wskazówki znów niebezpiecznie zbliżały się do jutra. Z Gliwic autobusem dotarłem niemal pod dom z głową pełną kolejnych myśli i wspomnień, które ustępowały już tylko potrzebie snu, bo jutro czekały kolejne wyzwania... CDN pod następnym dniem.

czwartek, 17 listopada 2011

Po pierwsze WROCLOVE!

Trzy dni, trzy duże miasta, niemal 800 km przebytych różnymi środkami komunikacji i jakiś tysiąc zdjęć. Bieganie za tramwajem, spóźnione pociągi, świetny koncert i niezapomniane emocje na światowym poziomie. Nie zabrakło dobrej muzyki, włóczenia się, odkrywania architektury, wieczornych spacerów, głośnych krzyków, a nawet rowerowego akcentu. To w bardzo wielkim skrócie, jeśli więc jesteście gotowi, zapraszam na moją pierwszą blogową trylogię, która rozpoczęła się w czwartek, a zakończyła na krawędzi niedzieli...
Urlop, czyli magiczne słowo, pod którego pojęciem kryje się chęć całodziennego lenistwa. Mnie jednak, mimo wielkiej miłości do leniuchowania, taka definicja jest raczej obca. Poranek zaczął się nawet wcześniej, niż zakładał to plan. Spakowałem więc plecak o pojemności średniej wielkości czarnej dziury, odziałem glany,  płaszcz i tak rozsiewając wokół mrok, w szarawy poranek, pojechałem wpierw do Zabrza, a później Gliwic, uzupełniając po drodze zapasy żywności i dobrego humoru.
Pociąg podstawił się na peron kilkanaście minut przed planowanym startem, więc spokojnie mogłem zająć swoje ulubione miejsce w wagonie i oddać się beztroskiemu zerkaniu na krajobraz za oknami. Szarzyzna i biegający chaotycznie ludzie, których zmylał co chwila aksamitnie sączący się z głośników głos "opóźniony pociąg spółki..." to pokrótce to, co się działo. Nastała jednak upragniona godzina i skład ruszył, co jednak nie trwało zbyt długo. Pierwszy semafor i już czerwone, a po kilkuset metrach znów, tym razem jednak na dłużej. No dobrze, stał nieprzyzwoicie długo, a ja już mocno się wkurzałem wspominając kawał, jak to pociąg transsyberyjski, którym jechali Sasza z Pietją, zepsuł się gdzieś pośrodku śnieżnej krainy... Dlaczego staliśmy tak długo? Mała podpowiedź?
Jak się okazało, nitka w stronę Kędzierzyna jest obecnie zupełnie rozmontowana i układana od nowa, a pociągi obowiązuje przeklinane najczęściej przez kierowców wahadło. Na domiar złego towarzystwo przede mną w średniej wieku powyżej sześćdziesiątki ochoczo dyskutowało, że kiedyś, to by nie było do pomyślenia, a jeszcze by praca była dla ludzi i kolej była piękna, szybka i... i wetknąłem słuchawki do uszu zabijając w ten sposób znacznie skuteczniej czas, niż biorąc udział w tych jednostronnych dywagacjach. Na szczęście w pisaniu relacji nie muszę nikomu kazać teraz odczekać tej niemal godziny, więc cudownym sposobem znów pociąg jedzie i dociera do Kędzierzyna Koźla, które słynie z tego, że zasadniczo nie ma w nim co zwiedzać poza sporym dworcem. Mnie na szczęście nie przyszło czekać na kolejny pociąg zbyt długo, bo gdy wysiadałem, już słyszałem zapowiedź, że coś w kierunku Opola właśnie się podstawia przy odpowiednim peronie. I był to nie mniej, ni więcej, ale szynobus wyprodukowany przez bydgoską Pesę. I za to lubię władze samorządowe, że potrafią wydać nieco grosza, by ich mieszkańcy mogli bardziej komfortowo przemieszczać się transportem, jakby nie było, publicznym. Tym razem jednak nie było w nim wielkiego LCD z reklamami, ale było ciepło, wygodnie, kulturalnie i co najważniejsze - punktualnie. A ja wykorzystując jeszcze kwadrans do odjazdu sprawdziłem w internecie, czy z Opola też coś szczęśliwym zrządzeniem losu zabierze mnie dalej, do Wrocławia. Uspokojony, że nic nie będzie mi kazało czekać kolejnej godziny na peronie, mogłem delektować się sprawną jazdą szynowego cuda ze świetnym zawieszeniem i oczywiście widokami za oknem.
Tu akurat koksownia w Zdzieszowicach, która może nie wygląda zbyt spektakularnie z tej perspektywy, jednak z Góry św. Anny wygląda już fantastycznie. Niestety samej już Góry nie udało mi się ustrzelić z racji na sporą mgłę, która jeszcze się panoszyła i ograniczała widoczność do kilku kilometrów. I de facto zaskakujące, że dalsza podróż minęła mi już jak z bicza strzelił, w dodatku bez większych przygód. Przygody natomiast zaczęły się we Wrocławiu, gdzie słynny wielki plac budowy, jakim jest obecnie dworzec, wypluł mnie z raczej niespodziewanej strony, a wszystko przez zamknięte podziemne przejścia w drugą stronę. Musiałem więc nadrobić kilometra i wysilić szare komórki, żeby bez użycia GPSa trafić w stronę Rynku.
  Udało się o dziwo bez większych trudności, po chwili więc spokojniej już kroczyłem znanymi uliczkami sięgając co jakiś czas po aparat, choć przyznam, że częściej niestety traciłem wiarę, że znajdę coś naprawdę wartego utrwalenia. Architektura, choć zróżnicowana, to często mocno zaniedbana, lub w przeciwną stronę - zmodernizowana, ale jakby na siłę. Jaskrawe kolory, lub totalny polot wizji szalonego architekta nijak miał się do pierwotnych założeń urbanistycznych. U mnie jednak nie będzie tych szkarad, dodam natomiast coś specjalnie dla Piernika, któremu powinno przypaść do gustu, czyli to, jak powinno się odświeżać wygląd nietypowych budynków, by zachować ich charakter. 
Czym jednak byłaby wizyta w Wrocławiu bez miejscowych krasnali? Powiem szczerze, że nawet nie szukałem ich jakoś szczególnie, a miejscami można na nie wręcz samemu wpaść. Ja w czasie swojego krótkiego spaceru trafiłem na kilka, jednak ci dwaj wydawali się najciekawsi - nie zważając na to, co dzieje się wokół, toczyli granitową kulę - jedną z kilkunastu w tym miejscu, która umownie dzieliła deptak na mniejsze pasy.
Prócz krasnali spotkać można też wiele innych różnych postaci. Budynki często zdobią różne maszkarony, muzy, herosi, czy nawet trzech murzynów strojących głupie miny. A nieco przyziemniejsza i bardziej kameralna okolica małych galeryjek skrywała wesołą, książkową ekipę kozy, świni, zajęcy i kaczki. I mój ulubiony ewenement, czyli pruski mur - drewniany szkielet budynku wypełniany niekoniecznie cegłami, bo często nawet słomą i gliną. Zaskakująco jednak to trwałe połączenie, a w dodatku bardzo urokliwe.
Wśród tej niewiarygodnej mozaiki z lat przedwojennych wpadłem na coś, co datowałbym na dwudziestolecie międzywojenne. Prosta, funkcjonalistyczna zabudowa śluzy na jednej z odnóg Odry. Budynek zaskoczył mnie z daleka i miał tą wadę, że by do niego dojść, trzeba było sporo się nachodzić wokół ruchliwych ulic, jednak takie usytuowanie też zdecydowanie odcięło go od staromiejskiej zabudowy w tej okolicy. Piękno i prostota, przemyślany układ brył, okien i czerwona cegła klinkierowa nadająca budynkowi unikalną fakturę przez celowe mieszanie różnych partii cegieł - zabieg popularny przy budowie właśnie w tamtych czasach, by urozmaicić ogromne, płaskie powierzchnie.
Po tym samotnym spacerze i zdzwonieniu się z Alexis, spotkaliśmy się w końcu znów po rocznym niemal niewidzeniu. Wyściskaliśmy się więc serdecznie i poszliśmy wpierw coś zjeść, a później razem powłóczyć się jeszcze po mieście. Głównym tematem naszego spaceru była ciekawa secesja, a zwiedzane okolice bynajmniej nie należała do tych zachwalanych przez miejscowe przewodniki. Nic dziwnego, bo miejscami można było otrzymać upominek w postaci spadającego, zabytkowego odłamka kamienicy, lub całego zdobnego balkonu. Wszystko to było gdzieniegdzie prowizorycznie zabezpieczone, ale widać było też, że brakuje na to jakiegoś większego pomysłu, nie wspominając już o próbach ratowania i przywracania piękna tym budynkom. Choć patrząc przez pryzmat ostrych kolorów na Rynku, może to i lepiej?
Aleksandra zaprowadziła nas jeszcze w jedno magiczne miejsce, które nie bez powodu można było porównać jedynie do Hogwart'u. Żaden korytarz nie przypominał drugiego, a trzy klatki schodowe zostały wybudowane w zupełnie odmiennych stylach. Prawdziwy raj dla architekta, który przy okazji sam w sobie jest wrocławskim wydziałem architektury i kształci właśnie przyszłych architektów w tych niecodziennych wnętrzach. Magia...
Czas jednak płynął nieubłaganie i trzeba było już udać się do Impartu - centrum kultury. Cóż za dziwne uczucie odbierać bilety w białej kopercie... Od razu też pożałowaliśmy, że przyszliśmy tak późno, bo najlepsze miejsca zostały już zajęte, jednak tam, gdzie usiedliśmy, było też dobrze. Dziś sala nie była jednak pełna po brzegi...
Zacznijmy zatem od nastrojenia gitar, które nie lubią ni upału ni ziąbu. Tym razem instrumenty miały istny tropik, który współcierpieli nie tylko artyści na scenie (o zgrozo jeszcze te reflektory, a coś o tym wiem, jak to potrafi grzać), ale i publika. A koncert taki, jak ten, na pewno miał w zanadrzu jeszcze rozgrzanie publiczności. Gdy jednak już wszystko stroiło i grało jak trzeba, Robert Kasprzycki otwarł spotkanie solo, by po chwili dołączyć do niego mógł Tomasz Hernik, a nieco później Paweł Hebda. Ciekawa konwencja, którą wzmogło jeszcze zaprezentowanie materiału mocno premierowego. W pełnym skupieniu więc wędrowaliśmy od lirycznej zimy po cieplejsze klimaty. Nie zabrakło "Myślę o Tobie często" i "Martin Eden", z których oba są fascynujące, jednak pierwszeństwo muszę oddać Martinowi, który w dzisiejszym wykonaniu sprawił, że pewnie nie jedna osoba na widowni sama wstrzymała oddech wraz z tonącym głównym bohaterem.


Jakkolwiek bardzo trudno mi napisać coś więcej, a czuję ten niedosyt, że i zdjęcia tym razem nieudane. Zastanawia mnie jednak mój niebywały pech do publiczności, która kolejny raz mimo znakomitego kontaktu z artystą, rozlicznych zabawnych wstępów, przy których przecież żywo reagowała, nie dała się wciągnąć we wspólne śpiewanie. My sobie nie odpuszczaliśmy i dośpiewywaliśmy "do wynajęcia" i "z widokiem na raj" do sztandarowego "Nieba".
Po koncercie oczywiście autografy od całego Trio, które miałem przyjemność słyszeć już czwarty raz, wyrabiając normę raz w roku (w zasadzie w tym roku dwa, bo zaczęliśmy w styczniu, w tym samym miejscu). I za każdym razem było zupełnie inaczej. Udało się też chwilę porozmawiać z Panem Tomkiem, jednak obsługa nie była tym faktem kolejny raz zachwycona. 
Jednak ulegliśmy i chwilę później szliśmy już wieczornymi ulicami na autobus, na który dotarliśmy czasowo wręcz idealnie. Lekko więc oboje zmęczeni jechaliśmy do podwrocławskich Kobierzyc na kubek herbaty, spaghetti i zdrowy sen. Dzień pierwszy dobiegł końca hacząc o następny... CDN pod następnym dniem.

piątek, 11 listopada 2011

Pierwsze ekstremy

Pierwszy piątek miesiąca przywitał nas nieprawdopodobnymi temperaturami, jak na miesiąc, który nieubłaganie od czterech dni wskazywał kalendarz.I jakże odmienny był już kolejny piątek, gdzie jak zawsze po Gliwicach, spotykamy się w Zabrzu. Na szczęście zimno można skutecznie odizolować, co jest kwestią tylko stosownego ubioru, a do całej reszty można się zwyczajnie przyzwyczaić. Tak więc odpowiedni zabezpieczony przed czynnikami atmosferycznymi wyjechałem przed swoją posiadłość i zrobiłem testowe okrążenie by upewnić się, że wszystko jest "ok". W tym czasie podjechał już Janek, a i na Piernika i Darię nie trzeba było czekać zbyt długo. Taką silną obsadą ruszyliśmy więc na pl. Wolności, gdzie już o dziwo było sporo rowerzystów, a równo z nami nadjechali jeszcze Ania i Kubush.
Gdy już zebrało się tych pięćdziesiąt, bez jednej, duszyczek, po kilku organizacyjnych słowach wsiedliśmy na nasze rowery by przypomnieć kierowcom, mieszkańcom i władzom miasta o naszym istnieniu. I co z tego, że zimno, skoro na rowerze można jeździć cały rok, a większości z nas nie zraziła by nawet burza śnieżna, gradobicie czy inne huragany (oczywiście do granic rozsądku). Poza tym w tak zacnym towarzystwie i wśród tylu uśmiechniętych twarzy nikt nawet nie pamiętał, że w ogóle jest zimno.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Janka.
Trasa zimowa jednak kończy się zdecydowanie za szybko, a mnie przyszło wybrać między afterem, Bytomiem i ciepłym domkiem. wybrałem o dziwo tą ostatnią opcję, jak zresztą większość z nas. Argumentacją było to, że 11 Listopada nasz ulubiony sklep zaopatrzeniowy był oczywiście nieczynny, a od strony Bytomia zionęła na nas już przerażająca mroźna dolina śniegu.
Podjechaliśmy z Anią i Kubushem przywitać się jeszcze z Moną, a później już z Yoasią i Jankiem obraliśmy bezwzględny kurs na Mikulczyce. Odprowadziłem Janka i sam jeszcze zrobiłem nieco zmienioną trasę rundy honorowej, żeby przegonić wewnętrznego lenia i zaspokoić apetyt na kilka kilometrów więcej. Wróciłem do ciepłego domku o dziwo niezmarznięty, ale i też nie przegrzany. Oby tak dalej.

niedziela, 6 listopada 2011

Łąki, pola, lasy

Niedziela tak piękna jak dziś, nie zdarza się zbyt często w listopadzie. Rany, to już listopad? Patrzę za okno i stawiam co najwyżej na późny wrzesień. Od razu po obiedzie zweryfikowałem rowerowy ekwipunek i postanowiłem zweryfikować chwaloną kilka dni temu dobrą widoczność. Odziany na rowerowo i na "krótko" wpakowałem na wszelki wypadek jedynie długi rękaw w torbę, przygniotłem wojskową lornetką "made in ZSRR" i pojechałem walczyć z podjazdami.
Jesień - już nie złota, a raczej szaro-brązowa.
Rowerową magistralą tętniącą dziś życiem wśród szumiących pod kołami liści kierowałem się na Rokitnicę, a następnie przez jej centrum w stronę Wieszowy. Tu pozdrowienia dla motocyklisty, który mnie minął z taką prędkością, że wpierw go zobaczyłem, a dopiero po chwili dotarł do mnie grzmot silnika zarzynanego na najwyższych obrotach - a sam wolno nie jechałem, bynajmniej jednak w granicy obowiązującej tu pięćdziesiątki. Dalej zjechałem z krajowej 94 w stronę Zbrosławic morderczym podjazdem. Nigdy nie pałałem do niego wielką miłością, a uczucia te wzmocniło jedynie ćwiczenie niedawno na "eLce" ruszania z ręcznego. Bynajmniej jednak widok ze szczytu wiele wynagradzał przy dobrej widoczności. Niestety nie tym razem, bo od dłuższego czasu utrzymuje się nad nami tzw. "zgniły wyż", czyli absolutny brak wiatru, co spowodowało, że w powietrzu wisi bardzo dużo zanieczyszczeń i mimo najlepszych ku temu warunków widoczność nie przekraczała 20-25 km.
Taka malownicza droga - dlaczego by nią nie jechać? 
Przejechałem po grzbiecie wzniesienia nieznaną mi polną drogą i już byłem niespodziewanie dalej, niż mogłoby mi się zamarzyć. Zrobiłem sobie jeszcze krótki postój i z lornetką wdrapałem się na myśliwską ambonę, ale i tu widoki nie były dalekie, więc trzeba było obrać sobie nowe cele. Pomyślałem o hałdzie w Brzezchlebiu, jednak wizja chaszczy jakie tam ostatnio zastałem nieco mnie wstrzymała. Kierunek jednak pozostał, bo zajechałem nieco dalej, nad jezioro Czechowice, gdzie szalały dziś dzikie tłumy ludzi korzystających z ostatków pięknej pogody.
Kolejny piękny widoczek - wszystko dziś utrwalone telefonem!
 Ponieważ cenię sobie bardziej ciszę i spokój, nie zatrzymałem się nawet na chwilę nad wodą, tylko kręciłem dalej, tym razem w stronę centrum Gliwic, po drodze mijając jadącego z kimś w przeciwną stronę Skuda - pozdrawiam. Starałem się dać z siebie więcej niż zwykle na tych podjazdach, więc średnią miałem bardzo przyzwoitą, jednak przełożyło się to na późniejsze bardziej leniwe podejście do drogi. Odbiłem w prawo i obrzeżami Łabęd przez jakiś dziwnie poprowadzony rowerowy szlak wyjechałem w zamierzonym miejscu w centrum. Teraz azymut na Sikornik, a z niego już banalnie łatwo trafiłem na lotnisko, gdzie bardzo dawno nie byłem i sporo przegapiłem. Przybyło nowej zabudowy, wyremontowano starszych budynków i zaadoptowano niektóre na nowe cele. Do tego na płycie lotniska ruch jak nigdy - trzy starty i dwa lądowania awionetek, jedna startująca motolotnia i dwóch paralotniarzy już w powietrzu - a wszystko w może dziesięć minut mojej tam obecności.
Słoneczko już znika, znikam więc i ja.
Z lotniska postanowiłem już bez większych postojów pognać do domu na niedzielną spóźnioną kawę i ciasto. Po drodze przegapiłem jeszcze telefon od Janka, więc nadrobiłem zaległość, która zaowocowała umówieniem się na kopiowanie zdjęć z piątku. Spotkałem też kolejny raz na moście na Zabrskiej   Darka, tym razem ze swoją Towarzyszką. Dalej już niemal bez niespodzianek Chorzowską i Wolności, nie licząc wyprzedzenia tramwaju, którego motorniczy lekko musiał się zdziwić, bo sam jechał już niemal czterdziestką.
Janek szybko skopiował fotki, chwilę więc pogawędziliśmy, bo ostatnio nie bardzo jest na to czas. Wygoniło nas zimno i mrok, który niepostrzeżenie zapadł, zebrałem się więc w sobie na tradycyjną rundę honorową, którą ostatnio zaniedbałem z różnych względów. I tak minęła rowerowa część dnia.

piątek, 4 listopada 2011

Nadmiar

Pierwszy piątek miesiąca słynie z tego, że odwiedzamy wtedy na rowerach Gliwice. Nie inaczej miało być, co kwitowała znakomita pogoda i słupek rtęci bliższy dwudziestki niż dziesiątki. Po szybkim obiedzie i zebraniu najpotrzebniejszych rzeczy samotnie pojechałem w stronę sąsiedniego miasta. Od razu zaskoczył mnie suchy las, gdzie przywykłem raczej do błota niezależnie od pogody. Zamiast tego jedynie liście szumiały pod kołami Morfiny. Bez większych finezji dotarłem pod Radiostację, gdzie zatrzymałem się na chwilę żeby przestawić czas na zimowy w liczniku, który o mało nie przyprawił mnie o zawał kilka kilometrów wcześniej. Po tym zabiegu wszystko już było cacy. Prawie.
W Gliwicach zastała mnie już ciemność, a w tej ciemności zorientowałem się, że od mojego kolejnego postoju licznik nie wykazuje oznak życia. Mrocznego klimatu dopełniało sąsiedztwo cmentarza, więc nie mogło się stać nic innego, jak przy próbie szukania przyczyny "milczenia" licznika zgubienia jakieś części. Cudownym jednak sposobem, gdy sięgnąłem już po zastępczą taśmę klejącą, ów drobiazg się znalazł. Komputer pokładowy ożył i pokazał niepokojącą już godzinę - pognałem wprost na pl. Krakowski.


W połowie Gliwic nie działała dziś ani jedna uliczna latarnia, jednak w tym mroku wypatrzyłem znajome twarze, w tym oświetlonego jak choinka o. Dyrektora. Razem zajechaliśmy na miejsce startu Gliwickiej Masy Krytycznej, gdzie już sporo rowerzystów czekało a co chwila dojeżdżali kolejni. Ostatecznie na zimowej trasie stawiło się sześćdziesięciu rowerzystów, bez jednego. Nie zabrakło nawet audio-bikera za którym nieco zatęskniliśmy, bo zwyczajnie brakowało nam dobrej muzyki.



Po udanym przejeździe z racji na to, że zostałbym tu nieco osamotniony w drodze powrotnej, zabrałem się z silną ekipą "Trójmiasta" odprowadzić piękniejszą połowę peletonu do Bytomia. Trasa była bardzo ciekawa i nie ominęła koksowni Jadwiga, która była oświetlona jak nigdy - budynek sortowni, taśmociąg, a nawet wielki wóz do napełniania węglem baterii koksowniczej były dziś oświetlone. Aż trzeba tu przyjechać kiedyś ze statywem i aparatem na dłuższe naświetlanie.
Gdy odprowadziliśmy ostatnią z Księżniczek, Darię, powzięliśmy już żwawiej odwrót, zwłaszcza poza zabudowaniami, gdzie temperatura była niższa o kilka stopni względem tej w mieście. Mnie już ewidentnie brakowało zapału by kręcić, ale jakoś się zmuszałem mając w głowie wizję ciepłej kolacji i łóżka. Cóż, po ciężkim dniu w pracy człowiekowi odbiera jakoś chęć życia i najzwyczajniej w świecie jest się zmęczonym...

więcej fotek znajdziecie na Jankowej picasie

piątek, 28 października 2011

Obyło się bez zdjęć

Tytuł pewnie niejednoznacznie wskazuje, że tym razem niestety zdjęć stwierdzam brak. A skoro wyjaśniliśmy to sobie od razu, to przechodzę do meritum, czyli rowerowej części dnia. Gdy uporałem się już ze wszystkimi sprawami, okazało się, że mam jeszcze nawet nadwyżkę czasu, którą postanowiłem roztrwonić już na dwóch kółkach. Długo dumałem w co się ubrać, by nie było zimno, ale i nie za ciepło. Ostatecznie spakowałem polar i bluzę w torbę, a sam założyłem tylko bluzę i spodnie z długimi nogawkami. Wybór był słuszny, jak się okazało już kilkaset metrów dalej. Słusznie też szyję chronił dziś szalik z arafatki, bo nieźle zawiewało. Jechałem więc Leśną planując gdzie mogę wykorzystać nadmiar czasu, by wyrobić się później na bytomski rynek. Ostatecznie pojechałem przez Szałszę w stronę Świętoszowic, a stamtąd częściowo niebieskim szlak(mnie trafia)iem na Grzybowice. Tutaj skrót i już ląduję w Rokitnicy, z której rowerową magistralą pojechałem przez OMG, obok koksowni Jadwiga i już "normalną" trasą na Bytom.
Na miejscu melduję się z dziesięciominutowym zapasem czasu, a po obtrąbieniu całego rynku stwierdziłem, że reszty ekipy jeszcze nie ma. Zjawili się jakieś pięć minut później w bardzo licznym peletonie, więc pozwólcie, że nie wymienię nawet wszystkich. Kolejne pięć minut i już wlekliśmy się ślimaczym tempem ulicami najmniej lubianego przeze mnie miasta w okolicy. Na szczęście ta męczarnia nie trwała wieczności, a zakończyła się na terenie kąpieliska, gdzie przewidziano jadalne atrakcje, niestety odpłatnie. Po dopełnieniu obywatelskiego obowiązku, czyli zaproszeniu wszystkich zebranych na masę w Gliwicach i Zabrzu pojechaliśmy kawałek dalej wyszaleć się nieco na skate-parku, czekając aż wszyscy się zbierzemy i zaserwisujemy.
Jak zawsze nie bez atrakcji odprowadziliśmy nasze dwie Księżniczki pod ich pałace, a następnie ze mną na czele ruszyliśmy w drogę powrotną w zacnej długości peletonie. Dwukołowe strzały uzbrojone w rozbrajające przechodniów trąbki przemknęły aż po Biskupice, gdzie część skierowała się dalej na centrum, natomiast Piernik, Skud i ja z zamiarem zmontowania sobie jeszcze kameralnego aftera skierowaliśmy się na Mikulczyckie rubieże. Po szybkim przeorganizowaniu i zmianie roweru na glana udaliśmy się na prywatną lokację i w mgnieniu oka zamieniliśmy stertę drzewa w ognisko. Tak minął nam ten dzień na tematach od filozofii przez metalurgię po szarą codzienność, a zimno powoli wygoniło nas do domów. Kolejny udany dzień należy odfajkować w życiowym kalendarzu.

środa, 26 października 2011

Trzeba korzystać

Październik w kwestii rowerowej był co najmniej ubogi. Jednak cóż narzekać, skoro to jesień i jakżeby spodziewać się, że przez cały czas świecić będzie słońce. Ostatnio jednak pojawiła się nadzieja, że pod koniec miesiąca ten stan nieco się zmieni, a dziś miała być już w ogóle rewelacja, choć jeśli miała się sprawdzić tak, jak wczorajsza pogoda, to jednak można było mieć pewne obawy - zapowiadano słońce i ocieplenie, tymczasem padał deszcz, a słupek rtęci też się nie popisał. Na szczęście dziś jest zdecydowanie cieplej, wiec cyfrową drogą umówiłem się z Piernikiem na rowerowanie.
Gdy tylko wyprowadziłem rower z domu, zaczęło lekko kropić, jednak w tej chwili miałem już to w lekkim poważaniu, podobnie jak przybyły chwilę później towarzysz. Po określeniu gdzie nie chcemy jechać ostało nam się mało możliwości, a właściwie tylko dwie, więc w niecodzienny sposób połączyliśmy obie. Kopalnianą w stronę OMG, odbicie w lewo i zacna prędkość na wzorowej drodze rowerowej w nowej Strefie Ekonomicznej. Postanowiliśmy przejechać za Rokitnicę przez las, żeby tradycyjnie ominąć mniej lubiane centra o sporym natężeniu ruchu. O dziwo mimo tylu dni z opadami las był zupełnie bezproblemowo przejezdny, a błoto nie rzucało się na nas z każdej strony. Teraz już Niebieskim szlak(mnie trafia)iem jechaliśmy na historyczny Pilzendorf. Dalej już bez większej filozofii sed facilisis na Czechowice korzystając z uroku chwalonego już przez nas nowego wiaduktu dostępnego jedynie pieszym i rowerzystom. Pauza.
O dziwo jest ciepło, palce mi nie odmarzły, a i stojąc dłuższy czas nad taflą czechowickiego zalewu nie czułem chłodu. Tymczasem nastał zupełny już mrok, a nam już nie bardzo chciało się jechać dalej. Mimo to nie ułatwiliśmy sobie życia i kontynuowaliśmy zaplanowaną trasę. Wyjechaliśmy na ul. Toszecką i raźno jechaliśmy w kierunku centrum Gliwic. Żeby jednak nie było tak monotonnie skręciliśmy w lewo na szlak rowerowy wiodący przez las, który z pomocą lampki Piernika można było przejechać niemal jak za dnia nie martwiąc się, że nie zauważymy jakieś dziury czy innej przeszkody. Przez Szobiszowice i Żerniki dotarliśmy w końcu pod Radiostację, gdzie rozgościliśmy się wygodnie na ławce, jakby mało nam było dziś siedzenia - w pracy/na uczelni, na siodełku całą drogę i jeszcze teraz.
Gdy nasze rozmowy skwitowało stwierdzenie, że obojgu nam nie chce się wracać, na przekór zebraliśmy się na ostatni odcinek. Tu droga już bez finezji, bo Żerniki, Szałsza i lasem, gdzie jak niemal zawsze czyhało na nas błoto i kałuże. Wystarczyło jednak przebrnąć przez to spokojnym tempem i ostatnia niemal prosta do domu. Uśmiech na mordkach, że udało się nam ruszyć w końcu szacowne cztery litery na rower i to nie bynajmniej z lenistwa, a raczej z powodu pogody. Trzeba będzie teraz korzystać do oporu, póki jeszcze zapowiada się kilka ładnych dni...

niedziela, 16 października 2011

Wieczór pod sceną

Rano to ja grałem i śpiewałem, a wieczorem zmiana ról - ja słuchałem, jak inni śpiewali i grali. Nic jednak, co zapowiada się dobrze, nie może się udać bez żadnych komplikacji, jak by to ujął twórca wielu sławnych praw - pan Murphy. Na miejsce dotarłem po kilku komplikacjach, jednak cało i w miarę na czas.

czwartek, 6 października 2011

Błądząc w ciemnościach

Zgodnie z prognozami od jutra ma się zepsuć pogoda, więc jak możne byłoby odpuścić dziś rowerowanie? Mimo wiatru było bardzo przyjemnie, ciepło i słonecznie, więc wsiadłem na swój ulubiony środek lokomocji i po krótkim zastanowieniu wybrałem kierunek przeciwny do wczorajszego - Katowice. Oczywiście rowerzyście zawsze wiatr w twarz, więc kręcić trzeba było ze zdwojoną siłą. Trasa wiodła najprościej jak się dało, czyli ul. Wolności przez Zaborze, Rudę Śląską i tak dalej aż po Katowice. Na skraju centrum zjechałem w os. 1000-lecia i intensywnie przypominałem sobie mapę, którą oglądałem kilka dni temu. W końcu i tak trafiłem dzięki mojej intuicji do celu - zajezdni tramwajów w Chorzowie. Niestety budynki, które pięknie wyglądały na zdjęciach w rzeczywistości okazały się bardzo brudne, zaniedbane a na domiar wszystkiego ich ustawienie uniemożliwiało zrobienie jakiegokolwiek dobrego zdjęcia. Mój telefon też uznał, że nie będzie współpracować z tak kiepskimi parametrami i najzwyczajniej w świecie fotki wyszły zamazane, więc ich nie będzie.
Lekko zawiedziony obrałem teraz kurs na WPWiK, gdzie chciałem jeszcze zobaczyć planetarium, do którego mam wielki sentyment. Oczywiście za nic nie pamiętałem jak do niego trafić, a zmrok, który zapał niemal z minuty na minutę wcale tego nie ułatwiał. Ostatecznie objechałem cały park dookoła i trafiłem. Teraz trzeba było już wracać, skierowałem się więc do najbliższego wylotu i... wylądowałem sam nie wiem jak na skraju Siemianowic. Na szczęście asfaltem i z małą pomocą znaków trafiłem już na właściwe tory. Przy okazji w końcu mogłem zobaczyć szumnie reklamowany nowo podświetlony diabelski młyn  w Wesołym Miasteczku i błękitną smugę na Żyrafie, która dla odmiany też tym razem świeciła. Dalej bez błądzenia pomknąłem do Zabrza by punktualnie co do minuty zameldować się w domu o 20:00.

środa, 5 października 2011

Tunelem z liści

Ulice, ścieżki i chodniki powoli zaczynają brązowieć od liści. Brzmi raczej pesymistycznie, ale tym razem do złotego koloru brakowało jedynie słońca, które skryło się natychmiast, gdy wsiadłem na rower. Po dłuższym dumaniu gdzie można jechać mój wybór padł na DSD. W końcu jest jesień, czyli szykują się tam najpiękniejsze widoki. Wybrałem więc najprzyjemniejszą trasę szlakami rowerowymi wprost do samej doliny, nie licząc przyjemnego zjazdu "o jeden za daleko". Niestety to, co zastałem już w samej Sportowej Dolinie, daleko wykraczało poza moją definicję spokojnej i miłej przejażdżki. Kilka ogromnych koparek, szlaki przeorane przez gąsienice i wielkie koła ciężarówek i ogólny rozpiiiiiii... Do tego wszędzie tabliczki "zakaz wstępu", "teren budowy" i inne tym podobne, mnie jednak ani się śniło wrócić teraz żeby objechać to wszystko dookoła. Morfina i tak dziś trzymała się nawierzchni jak natchniona mimo piasków, kamieni i licznych dziur, więc niemal pełną prędkością przejechałem przez ożywione wyrobisko nie wzbudzając nawet zainteresowania miejscowych ochroniarzy. 
Z rozpędu ominąłem wielki kanion, nie trafiłem też na RedRock'a, bo wyjechałem gdzieś po jego drugiej stronie, co w sumie i tak wyszło mi na dobre. Wykorzystałem chwile słońca, by pstryknąć telefonem kilka kiepskich fot, oglądnąłem kilka wieżyczek jak ta powyżej i pojechałem dalej mając w głowie fakt, że Daniel zawsze chwalił pobliski park w Reptach. Zaskoczony stwierdziłem, że jesień tu jeszcze nie dotarła, przejechałem więc bez zbędnego marudzenia opustoszałymi alejkami wokół całego kompleksu i już wyjechałem na drugiej jego stronie. Teraz mocno się skupiłem, żeby przypomnieć sobie przebieg odbytej kiedyś z Piernikiem trasy. Trasa miała w pewnym momencie świetny punkt widokowy, a jako że miałem w torbie lornetkę, a słońce powoli się chyliło ku zachodowi, przyśpieszyłem.
Oczywiście dotarłem chyba na właściwe miejsce, bo do końca nie byłem tego pewien. Nie miałem już ochoty weryfikować tego z mapą, bo niestety na horyzoncie pojawiły się już wieczorne mgły. Jakby tego było mało, to jeszcze od kilkunastu kilometrów coś upierdliwie piszczało mi w napędzie, wykorzystałem więc postój na szybki serwis. Zgarnąłem z łańcucha pył, który w połączeniu ze smarem stanowił bardzo ciekawy, acz destrukcyjny dla łańcucha ozdobnik. Dałem świeżą porcję smaru kolejny raz pod nosem grymasząc jak kiepski on jest, że po około stu kilometrach trzeba go znów używać. Jeszcze tylko zsynchronizowałem telefonicznie wieczorne plany z planami Janka i ruszyłem w drogę powrotną, bo choć jeszcze chwilę po głowie chodziła mi ochota na kręcenie w stronę Czechowic, to szybko przesłoniła ją wizja kubka ciepłej herbaty i wygodnej kanapy. Na koniec, by dopełnić dnia zmontowałem jeszcze tylko małą panoramę, której wykonanie nieco utrudniło słońce, które akurat właśnie wtedy zaświeciło z naprzeciwka... No dobrze, już nie marudzę dłużej. 

sobota, 1 października 2011

Elektrociepłownia ELCHO

Zwykle wstawanie o poranku nie jest dla mnie czymś specjalnie łatwym. Dziś jednak obudziłem się i od razu z entuzjazmem wstałem, gdy tylko zegarek wybił słuszną godzinę. W pośpiechu wypiłem pół kawy, pochłonąłem kilka kęsów jadła i już zmierzałem do Janka i dalej na przystanek. Uzbrojony w aparat wsiadłem do "czternastki", by za kilkanaście minut przywitać się z Danielem, który był sprawcą całego tego porannego wstawania. Jedziemy do Chorzowa.

sobota, 24 września 2011

Pod powierzchnią wody

Skalar (łac. Pterophyllum) ryby z rodziny pielęgnicowatych.
Po intensywnym poranku i przed zapowiadającym się równie intensywnie popołudniem wypadałoby choć na chwilę odsapnąć. Na szczęście mój ostatnio mocno zapełniony kalendarz przewidywał ku temu znakomitą okazję - wystawę akwarystyczną. Sam kiedyś byłem pełnym zapału miłośnikiem wpatrywania się w ten szklany "ekran", gdzie przynajmniej nikt nie emitował reklam i powtórek. Niestety, pewnego brutalnego dnia pękło to marzenie i to dosłownie. 260 litrów wody i tyleż samo z nią kłopotu, gdy rozpierzchła się po podłodze. Tak zakończyło się moje wspaniałe hobby i od tamtego czasu nie miałem nawet okazji odwiedzić żadnej wystawy akwarystycznej, co zmieniło się właśnie dziś. Godzinny spacer z Januszem kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody okazał się znakomitym relaksem. Szkoda tylko, że fatalnie przygotowanie wystawy pod względem oświetlenia mocno utrudniało robienie jakichkolwiek zdjęć...

Rafa koralowa - czyli słonowodne akwarium. Niemal nieziemski widok.
Moi ulubieńcy - Pyszczaki. Niemal wszystkie pochodzą z jeziora Tanganika.
Znalazło się też i akwarium z rakami.
Krab tęczowy - prawdziwy spryciarz.
Bardzo minimalistyczne, z pięknymi kamieniami.
Dziś tematem przewodnim miały być słodkowodne krewetki.
Może nie uwierzycie, ale to maleństwo miało może 15 milimetrów!