sobota, 29 stycznia 2011

Słonecznie

Zmarnowanie takiego dnia zakrawałoby niemal o grzech. Od samego rana więc uwijałem się z drobnymi zakupami, tańczyłem to z odkurzaczem, to ściereczką i już przed obiadem finiszowałem w kuchni przygotowując mamie zakąski dla jej popołudniowych gości. Po obiedzie jednak momentalnie wskoczyłem w moje rowerowe odzienie i ruszyłem pozdzierać trochę opon na asfalcie.

Kierunek Gliwicka Radiostacja szybko okazał się nieść też wiele atrakcji, bo im dalej ul. Leśną, tym więcej... nie grzybów, ale lodu na jezdni. Jednak wcale mnie to nie przeraziło, a wręcz przeciwnie. Specjalnie co chwila wpadałem w celowe poślizgi to przednim, to tylnym kołem świetnie się przy tym bawiąc, bo całą szerokość wyślizganej ulicy miałem dla siebie. Podobnie też przejechałem przez las, w którym postanowiłem pojeździć dłużej i niekoniecznie najkrótszą drogą. Zabawa przednia, niemal jak na lodowisku, tylko że rowerem, z wybojami i delikatnie pachnącym wiosną powietrzem.

Słit focia pod Gliwicką Eifflą. Smajl ;)
Niestety co dobre, kiedyś się złośliwie kończy, więc trzeba było wrócić na asfalt, żeby dojechać do Radiostacji, pod którą zaplanowałem sobie małą przerwę. Niestety widoczność licha, więc nawet z bliska ta najwyższa drewniana konstrukcja w Europie, jeśli nie Świecie, była lekko rozmyta przez mgiełkę. Postój krótki, bo zimno, szybko trzeba było więc wrócić na kółka, by generować samemu sobie ciepło, by nie zmarznąć. Sprawę teraz zaczął utrudniać wiatr, który nie wiem skąd nagle się wziął, ale nie było nawet źle, mimo, że tradycyjnie pod wiatr. Zamarzyłem więc sobie, że zahaczę o pl. Krakowski i tym samym zrobię małą trasę niemal jak w środku sezonu. Dojechałem więc, ale centrum Gliwic wyludniałe, jakby ludzie słońca się bali. Bez postoju więc skierowałem się na ul. Zabrską i już dalej na Zabrze głównym ciągiem komunikacyjnym naszych miast przegrywając co rusz to z autobusem, to tramwajem. Jednak dłuższy, zimowy przestój dał się we znaki, a i rower pewnie stawia większe opory, niż zwykle, w takim mrozie. Wróciłem więc do domu na maksymalnych obrotach, na jakie było mnie stać zmęczony, ale wypoczęty...

piątek, 28 stycznia 2011

Podbój Katowic

Pierwsza Katowicka Masa Krytyczna w tym roku. Tak wyszło, że i pierwsza dla mnie. Bardzo się cieszę, że udało się dziś na tyle zmobilizować, żeby wybrać się na rower w sumie dwa razy i nakręcić niemal 80 km. 
Pierwszy wypad zawdzięczam Rychowi, z którym dzień wcześniej się zGGadaliśmy na bika. Efekt wypadu można z jego perspektywy znaleźć tutaj. Ja za swej strony dodam jedynie tyle, że objechaliśmy kilka moich ulubionych miejsc, które na początku zaszłego sezonu odwiedzałem bardzo często, a w tym roku jeszcze nie dane mi było odwiedzić. Bardzo się też cieszę, że mojemu towarzyszowi przypadły do gustu i są rokowania na rychłe ich odwiedzenie, gdy tylko nieco się zazieleni, by spojrzeć na to z nowej perspektywy i przy lepszej pogodzie, choć ta dziś wcale nie jest zła.
Drugi natomiast dziś wyjazd zawdzięczam poniekąd Kubushowi, który usilnie mnie zachęcał do wyjazdu na Masę, mnie jednak perspektywa jazdy do Katowic mówiąc najkrócej dziś nie bawiła. Z drugiej jednak strony rozmawiałem dzień wcześniej jeszcze z Danielem, który chciał jechać do Bytomia. To przelało szalę goryczy, gdyż jak wszyscy wiemy, od tego roku nasze sąsiednie miasto ze swoim organizatorem zmieniło termin Masy na taki, jaki jest na całym Bożym świecie. No owszem, ale na całym świecie nie ma takiej metropolii jak Śląsk i ze strony Gliwic, a później Bytomia i Zabrza to był ukłon w stronę matki Katowickiej Masy, która była pierwsza. Chcemy się łączyć, a piątków w miesiącu jest co najmniej cztery, dlatego z racji niewielkich odległości jeździmy do siebie nawzajem jeszcze bardziej propagując Masę, pokazując, że wspólnie świetnie się bawimy i współpracujemy dla naszego wspólnego dobra, dobra rowerzystów. Amen, alleluja!
Wróćmy jednak na szosę i własne koła, bo nim się obejrzałem, a już Daniel czekał pod moimi drzwiami, więc ruszyliśmy do Kubusha. Nie wiele później dołączył Rychu i MacAron, co stanowiło niemal komplet. Niestety Nax z przyczyn od siebie niezależnych (i tak uwielbiamy koty) dogonił nas dopiero w Chorzowie. Trasa była najprostszą z możliwych i jechało się bardzo przyjemnie, a nawet nieco ciepła się nazbierało od ustawicznego kręcenia. Dotarliśmy nader szybko, mając dobre pół godzinki na wspólne marznięcie z rowerowymi towarzyszami, a tych już było całkiem sporo. Dołączyła też nieco bardziej leniwa część reprezentacji z Gliwic, która na większą część swojej drogi zamieniła koła rowerów na stukot kół pociągu. Ale najważniejsze, że byli, że przyjechali. Razem zebrało się jakieś 33 duszyczek, jak to ładnie ktoś u siebie na blogu ujął. Ruszyliśmy na wspólną trasę kręcąc się na każdym rondzie i nieustannie dziwiąc kierowców. Trzeba jednak przyznać, że jak na stolicę województwa, miasto było całkiem wyludnione. Cóż, ferie, sesja, zimno? Chyba tak...
Powrót z imprezy, po dłuższych negocjacjach powzięliśmy tą samą trasą i metodą, zatrzymując się jedynie w zaprzyjaźnionej sieci ogrzewanych pomieszczeń serwujących różnorakie zjadliwe różności i ciepłą kawusię, a wszystko pod wielką literą "M". Postój dobrze nam zrobił, bo na Masie, a już najbardziej czekając na nią, dość wymarzliśmy. Pełni nowych sił wróciliśmy do walki z chłodem, krajobrazem asfaltu po wybuchach bomb i własnymi słabostkami. Jednak bez problemu dojechaliśmy na pl. Wolności, gdzie we wspaniałej atmosferze zakończyliśmy wspólną drogę, bo rozjechać się na wszystkie strony. Ja wracałem z Danielem, który wciąż miał w sobie masę niespożytej energii, której bynajmniej nie zamierzał dziś jeszcze marnować na naukę do jutrzejszego examu. Jakoś mu się nie dziwię.
Tak upłynął wspaniały, rowerowy dzień. A już za tydzień zapraszamy na Masę do Gliwic :)

czwartek, 27 stycznia 2011

Recepta na spacer


Jak wiadomo, spacer jest dobry na wszystko. I niech zdjęcie wzbudza waszą wątpliwość co do tego, gdzie jestem. Ale nie zdjęcia były najważniejsze, choć to w sumie zawsze dobry argument, by podnieść się z domu. Pierwotne plany przewidywały nawet krótki wypad na rowerze, ale jakoś topniejący śnieg i chlapa nie wróżyły by mi zbyt suchego powrotu do domu. Wiem, może i to nie istota tego, ale dla mnie dziś najcenniejsze jest to, że ruszyłem się gdziekolwiek, zamiast swoim zwyczajem siedzieć w domu i robić twórcze nic.
A co do zdania, które rozpoczyna ten wpis, to już wyjaśniam. Spacer, przynajmniej dla mnie, to takie magiczne lekarstwo, gdy w głowie kłębi się tysiąc myśli na minutę. Po wczorajszym przemiłym wieczorze znów jakieś dziwne myśli się przybłąkały z kąta głowy, więc trzeba było je grzecznie odprawić z kwitkiem. Ostatnio w ogóle pełno różnych myśli, pełno w nich różnych postaci, dylematów a nawet zamyśleń nad samym sobą. Taki spacer, jeszcze w miejsce, z którego łatwo można złapać dystans do świata, sprawił, że znów spojrzałem na to wszystko w nowy, świeży sposób i kilka spraw się rozwikłało. Myślę, że to miliard razy lepsze, niż przesiadywanie w domu. A teraz wracamy do szarej rzeczywistości z kilkoma nowymi kolorami. 

piątek, 21 stycznia 2011

Kasprzycki Trio Wroclove

Ponad miesiąc czekania i w końcu się doczekałem. Wrocław, spotkanie z rok niewidzianą Alexis i koncert Kasprzycki Trio. Obrałem więc kurs na zabrzański dworzec PKP i tu już pierwsze zdziwienie. Obsłużyła mnie miła pani w okienku, a po peronie krzątają się służby porządkowe i tu i ówdzie coś sprzątają, zamiatają i ścierają. No dobrze, świat nie może się tak od razu skończyć, pomyślałem, ale moją zadumę szybko przerwała zapowiedź z głośników, że pociąg wstawi się punktualnie o 11:00. Dziwne, przecież miał przyjechać właśnie o tej godzinie, więc raczej nie spodziewałbym się punktualności. Nieufnie więc wsiadłem do składu, by już w Gliwicach zanotować pierwszą przesiadkę. Swoją drogą, to chyba moje nowe hobby, wręcz sport ekstremalny - przesiadki z pociągu na pociąg. Tymczasem jednak wysiadam w Gliwicach i spotykam Rycha, z którym zamieniliśmy kilka słów a po drugiej stronie peronu podjechał już kompletnie wyremontowany elektryczny zespół trakcyjny EN57. Punktualnie.

W drodze, takie typowe foto.
Wsiadłem więc i rozgościłem się w wygodnym fotelu, uprzejmy konduktor sprawdził bilet, po czym założyłem słuchawki i delektowałem się wygodną podróżą. Kolejnym miejscem przesiadki był Kędzierzyn, do którego dotarłem... punktualnie! Już mocno zaniepokojony tym faktem wysiadłem i niemal wpadłem na drugiej stronie peronu na mój kolejny pociąg. Tym razem wpierw się upewniłem, że tablice nie kłamią, bo zdawało się, że to nie może być prawda. Szynobus. Nowiutki, żółto-niebieski, czysty i gotowy do jazdy czekał na pasażerów. Zaszokowany usiadłem w wygodnym fotelu czując się niemal jak na pokładzie czarteru do Paryża. Ogromny ekran LCD promował województwo Opolskie, informował o trasie, przystankach i średniej prędkości, jaką aktualnie pomykał szynami. Świat się jednak kończy, bo za zachodnią granicę nie mogłem wyjechać w tak krótkim czasie, pomyślałem.

Na jednym z przystanków, cała kolekcja einemanbunkrów.
Na szczęście w Opolu, choć punktualnie i znów po przeciwnej stronie peronu, czekał stary, dobry EN. Ale i tu sielanka trwała, bo jechał jakoś nazbyt płynnie, był czysty i w ogóle jakby z początku swojej działalności na Polskich torach. Na największy plac budowy, czyli Dworzec Wrocław Główny dotarłem może z dwuminutowym poślizgiem.
Porwany tłumem szybko wydostałem się na zewnątrz i raźno pomaszerowałem na miejsce spotkania - Rynek. Szybko zdzwoniliśmy się i chwilę później już serdecznie się witaliśmy. Skrótowo mówiąc, to czas upływał nam na rozmowach, wszak od roku się nie widzieliśmy. Odwiedziliśmy "Naleśnikarnie", później wybraliśmy się na dłuższy spacer, żeby odszukać rzeźbę "Pociąg do nieba", która prawdę powiedziawszy nieco nas rozczarowała. Ale chyba najczęściej tak bywa, że wspaniałe projekty na szkicach w rzeczywistości nie wyglądają już tak okazale.

Pociąg sterczący w stronę nieba.
Gdy dodać do tego ponurą pogodę zakrawającą o bardzo późną jesień, otrzymamy gorzką esencję. Jednak nie zraziło nas to ani odrobinę, w końcu czekaliśmy na wspaniały koncert a mieliśmy sobie jeszcze tyle do powiedzenia. Wróciliśmy więc na Rynek i skryliśmy się w kawiarni na gorącą czekoladę, która moim zdaniem we Wrocławiu smakuje najlepiej. I tam chyba spędziliśmy najwięcej czasu. Wnętrze zmieniło się od mojej ostatniej wizyty i bardzo mi się spodobało, a tematów do rozmów nie brakowało.

Przynajmniej jeden udało się znaleźć.
Nadszedł jednak czas, by skierować kroki w stronę legendarnego miejsca: Centrum Sztuki Impart. By nadać nieco dreszczu całemu oczekiwaniu Alexis co chwila się zatrzymywała i zastanawiała, czy idziemy w dobrą stronę, ale ja jej bezgranicznie ufałem. Dotarliśmy bez problemu i trafiliśmy niemal idealnie na moment, od którego zaczęto wpuszczać na salę. Usiedliśmy w drugim rzędzie, na przeciw przygotowanego już puzonu i akordeonu. Teraz szalony zegar, który cały dzień odmierzał coraz krótsze minuty i kradł cenne chwile spotkania, zwolnił biegu niemal do zera. Czekaliśmy, sala się wypełniała, emocje rosły, a na twarzy mojej towarzyszki malowało się skupienie. Wieczność w końcu się skończyła, bo na scenę wyszedł zespół, nietypowe Trio, z Robertem Kasprzyckim na czele.

Pan Robert Kasprzycki w swoim żywiole.
Usiedli dzierżąc swoje narzędzia do tworzenia misternej sztuki. Łącznie trzy gitary, puzon, akordeon i tajemniczy duduk. Zapowiedź pierwszego utworu utwierdziła widzów, że bynajmniej nie będzie to sztywny koncert, gdzie artysta wzdycha do mikrofonu swoje teksty z lirycznym podkładem kolegów. Bo choć bycia poetom Kasprzyckiemu nie można odmówić, to tym bardziej nudy też nie można mu zarzucić. Często poważne i smutne teksty w ustach artysty brzmią zupełnie inaczej, jakby podawana gorzka pigułka w słodkiej otoczce. Chyba tradycyjnie pierwszym utworem, na przekór ciepłej, kameralnej atmosferze na sali, był Kay i Gerda, czyli Chłód. Każdy kolejny utwór korespondował z poprzednim i był poprzedzony spontanicznym zapowiedziami, które stopniowo poruszały publiczność i pobudzały ich, uśpione w zimowym śnie, spontaniczne reakcje. Tradycyjnie też pierwsza część utworów była nieco smętniejsza, jednak dla mnie w zupełności by wystarczyła, ponieważ usłyszałem zawsze czekane z wytęsknieniem Vis-a-vis i Windę VII, z którymi mam miłe wspomnienia. Druga część koncertu była już nastawiona na interakcję między zespołem a publiką i żywo zachęcała, by przynajmniej użyć swoich wewnętrznych stron dłoni, poprzez energiczne i rytmiczne łączenie ich i rozdzielanie, o wydobywaniu dźwięku ze swoich gardziołek nie wspominając. Im dalej, tym zabawa była większa, tym radośniejsze były piosenki, a i publiczność nieco się ożywiła, w przeciwieństwie do tej, która była powiedzmy w Opolu, we wrześniu ubiegłego roku. Całość zwieńczyło bisowe Zielone szkiełko, czyli jak opowiedział autor, właściwie próba wytłumaczenia się z tego, co zaszło (mam nadzieję, że nic nie przekręciłem w tym stwierdzeniu). Po koncercie tradycyjnie autografy i zdjęcia. Ja postanowiłem już nie męczyć o kolejny autograf, jednak Aleksandra wręcz przeciwnie. Stała się też za moją sprawą posiadaczką pamiątkowego zdjęcia. Resztę niech dopowiedzą obrazy:

"Anioł polskiego puzonu".
Pan Tomasz Hernik.




Gitara solowa - Pan Paweł Hebda
Chwila odpoczynku. Furch OM25SR.
Zmiana gitary, na klasyczną.

"kolega gra na nim (duduku), bo brzmi niesamowicie".
pochylony, skupiony rzemieślnik, którego rzemiosłem muzyka.

"kropla po kropli bliżej ciemności..."

"miasto śpi swym snem".
"miasto śpi swym snem".





tak, oświetleniowcy się spisali.
Kiedy zapowiedź trwa dłużej...
Zapowiedź jest ciekawa i wciąż trwa...
wzruszenie?
Przyszło nam powoli kończyć wspólnie spędzony dzień, udaliśmy się więc w kierunku dworca, z którego okolicy odjeżdża autobus Alexis i oczywiście mój pociąg, choć wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy taki w ogóle o tej porze pojedzie. Na szczęście w tymczasowym budynku dworca dowiedziałem się tego, co potrzeba i wyposażyłem w bilet, uprzednio żegnając się z moją wspaniałą towarzyszką tego dnia i przewodniczką po Wrocławiu. Znów sam, ale nie samotny, udałem się na wyznaczony peron, by kolejny raz z nadzieją korzystać z komunikacji pociągami. Tym razem, o ile się nie mylę, dzielna stonka przetoczyła wagony, które po tym, jak wsiadłem, zaprzęgnięto do elektrowozu, niestety już nie zobaczyłem jakiego. Rozpanoszyłem się w przedziale, który miałem tylko dla siebie i sięgnąłem po książkę, którą nabyłem przy okazji spacerowania. Przewertowałem kilka stron, pachnących jeszcze drukarnią, jednak nie potrafiłem się skupić i szybko książkę zastąpiły znane już z początku opowieści słuchawki. Jeszcze tylko miły konduktor (proszę, dziękuję) skontrolował mój bilet i w zasadzie do samego Zabrza jechałem w tak zwanym i lubianym "świętym spokoju". Dotarłem szybciej, niż planowałem, ale najwidoczniej zgodnie z rozkładem, a nawet kilka minut za wcześnie. Po konsultacji z rozkładem na telefonie uznałem, że zaczekam na nocny kurs tramwaju. Tak też dostałem się bez najmniejszego problemu do domu. Zmęczony, śpiący, nieco głodny, ale pełen wrażeń, z książką i aparatem, w którego pamięci zapisało się sporo zdjęć, które teraz dodadzą barw całej tej opowieści.
Dziękuję Aleksandrze i ekipie z Panem Robertem na czele za to, że mogliśmy się spotkać we Wrocławiu - mieście spotkań. Było warto, było wspaniale i mam nadzieję, że zapowiadana jesienna okazja także się uda. 

Pozdrawiam czytelników
~Serafin. 

wtorek, 18 stycznia 2011

Upragnione kilometry

Tak, stało się. Mimo wielodniowych przeciwności i wszelkich innych oporów dziś ruszyłem swoje cztery litery z krzesła przed monitorem na nieco mniej wygodne siodełko rowerowe. I nie powstrzymał mnie nawet niezapowiadany mały deszczyk. Po prostu ubrałem się i pojechałem. Nie miałem właściwe większych planów, ale szybko się znalazły, gdy po kilku machnięciach nogami przypomniałem sobie o dopompowaniu kół. Skierowałem się więc z mozołem w stronę centrum na niekoniecznie najbliższą stację benzynową, by skorzystać z kompresora. Zaopatrzony już w powietrze i z mokrymi okularami na nosie powziąłem kierunek centrum, a stamtąd do parku/lasu jak kto woli.

A to mnie zaskoczyło na pl. Wolności.
Tam chwilę żałowałem dopompowanych kół, ale bieżnik jednak całkiem dobrze trzymał się resztek śniegu  i lodu, więc raźno jechałem dalej. Hałdę sobie odpuściłem, ale musiałem mieć coś w zamian, pojechałem więc osiedlowymi uliczkami i tak krążyłem kawałek czasu. Gdy w końcu wyjechałem na Wolności, z przykrością stwierdziłem oczywistość: w lesie mniej było manewrowania by unikać dziury, bo praktycznie ich tam nie było. Za to ulice, to już niekończąca się opowieść o dziurze a w niej kolejnej i często jeszcze następnej, by za rogiem wpaść w kolejną. Dlatego szybko zmieniłem kurs i z Wolności uciekłem w stronę Maciejowa, by parkiem wrócić na os. Kopernika i tam już rundką honorową do domu. No i teraz humor dopisuje, statystyki ruszyły a i rower będzie zadowolony, bo nie stoi tylko i nie rdzewieje. Na koniec, a jak, dwa zdjęcia upolowanych lokomotyw przy okazji wizyty w parku. Spory był dziś ruch, co mnie bardzo ucieszyło.

Edytka i jeden z nowszych nabytków polskich kolei ST40.
Pozdrowienia dla maszynisty, który zatrąbił i pomachał.
PS.: Niestety wiosny nie spotkałem...

sobota, 15 stycznia 2011

VI ZMK

Szósta Zabrzańska Masa Krytyczna odeszła już do historii, a pamiątki w postaci mokrego wszystkiego powoli wysychają na kaloryferze. Było przednio, co zapowiadało się już niemal od samego rana. Jak zwykle robiłem wszystko na ostatnią chwilę - przygotowania roweru z jednoczesnym ubieraniem się i tuzinem innych rzeczy. Ostatecznie nieco spóźniony dotarłem na spotkanie z Rychem, który dziś akurat gościł w Mikulach. Później szybki przelot po Janka i już spokojnie mknęliśmy do Kubusha. Taką już czteroosobową ekipą zajechaliśmy na pl. Wolności i skryliśmy się pod zadaszeniem czekając na resztę ekipy. 

W oczekiwaniu na Masę
Ostatecznie zebrało się pięknie 13 osób, które deszczu się nie boją i właśnie w takim gronie przejechaliśmy ulicami Zabrza by przypomnieć wszystkim, że rowerzyści istnieją, jeżdżą i mają ku temu takie same prawa jak kierowcy innych pojazdów. Niestety, tym razem zabrakło eskorty policji, ale już trwa ustalanie dlaczego ich nie było. Pojawili się za to ponoć po Masie, kiedy większość z nas się już rozjechała, a my urządziliśmy sobie mały after przy herbatce. Powrót zanotowaliśmy już z Januszem, a jechało się nam na tyle miło, że pojeździliśmy nieco więcej, niż najkrótszą drogą do domów. Mała rundka osiedlowymi uliczkami, na których jeszcze pełno było lodu dała niebywałą frajdę, do domów więc wróciliśmy wszyscy przemoczeni, ale za to z ogromnymi rogalami na buziach. I oby tak zawsze, bo optymizm przede wszystkim!

Masowa ekipa w pełni gotowości. Na Berlin!

niedziela, 9 stycznia 2011

Refresh

To taka odmiana dla marudzenia, jako, że czuję się nieco lepiej. Postanowiłem nieco odświeżyć wygląd bloga, na którym jakby na przekór temu co za oknem nadal będzie zima i biel. Swoją drogą tak przyzwyczaiłem się do menu po prawej stronie, że teraz sobie chyba kark skręcę, ale trudno, jakaś odmiana czasem może być. Wrócił też baner, którego systematycznie unikałem z braku pomysłów, a raczej z racji, że tło w zupełności wystarczało. "W Górach jest wszystko, co kocham" to tytuł serii płyt z poezją, który zainspirował mnie na tyle, żeby pozostać z nim na dłużej. I to chyba na tyle. Komentarze mile widziane, a ja wracam do pracy, tym razem nad designem nowej www, którą przypadło mi prowadzić.

piątek, 7 stycznia 2011

Skrzydła w plecaku

Wiecie dlaczego nie powinno się jeść i pić przy komputerze? Bo zawsze można czymś uświnić siebie, biurko i oczywiście klawiaturę, mysz, monitor etc. Właśnie wywaliłem mój ulubiony, wielki kubek pełen rosołu. Ale i tak nie wezmę sobie do serca tej cennej lekcji, w końcu to moje ulubione miejsce na konsumpcje czegokolwiek i o jakiejkolwiek porze. Tak zaczyna się pisanie tej nieco pesymistycznej notki. Skąd więc moje nietypowe nastawienie do świata? Już śpieszę z wyjaśnieniem, bo o tym właśnie napisać dziś chciałem.
Prawda jest taka, że jestem nieco chory (z naciskiem na nieco) i to od dłuższego czasu. W Wigilię mnie wzięło, czyli jak niemal co roku. Później wyjechałem na Ewangeliczne Rozliczenie, gdzie było nieco lepiej i dawało wiele nadziei, że będzie już tylko dobrze. Tymczasem jednak od powrotu zaczęła się eskalacja w drugą stronę, a krzywa prezentująca zdrowie zdecydowanie znalazła się poniżej oczekiwanego poziomu. I błagam was, nie zasypcie mnie teraz milionem rad jak to można cudownie i szybko poradzić sobie z przeziębieniem, katarem, kaszlem, grypą czy jakkolwiek nazwać mój stan. Próbowałem już w tym roku sporo szamańskich mikstur, które zwykle działały, ale nie tym razem. Plan więc jest taki, żeby udać się do znachora, jeśli sprawa nie zmieni się do poniedziałkowego poranku, jednak uznaję to za absolutną ostateczną ostateczność.
Szalę gorycz przelewa jeszcze fakt, który zwykł następować w każdy pierwszy piątek miesiąca, czyli przejazd rowerzystów pod wspólnym sztandarem idei Gliwicka Masa Krytyczna. Jakże bardzo liczyłem, że do tego czasu się wyzbieram, a tymczasem większość dnia leżę w łóżku dostając lekkiego szału z braku zajęć, a z drugiej strony właściwie nie mając nawet ochoty na ruszenie szlachetnych czterech liter by się czymś zająć. 
I tak leżę raz po raz sprawdzając pocztę z nadzieją, że znajdę tam oczekiwaną wiadomość, a może nawet nieoczekiwaną? Na koniec jednak iskierka radości, żeby już tak nie pogrążać się w zimowej zadumie czy depresji. Podziękowania dla trzech osób, dzięki którym ta monotonna męczarnia ma nieco złotawy poblask. Alfabetycznie więc, by nie było podtekstów, choć i tak będzie: dla towarzyszki najbliższego koncertu we Wrocławiu (jeszcze 13 dni), dla wielkiej Kasprzyckiej fanki z Opola, z którą tak miło się pisze, a na koniec dla właścicielki wciąż dla mnie najpiękniejszego uśmiechu w tej części szaroburej, zimowej krainy... 

sobota, 1 stycznia 2011

Ewangeliczne Rozliczenie

Zakończyło się kolejne Ewangeliczne Rozliczenie. Bogaty czas spędzony z niesamowitymi ludźmi, bogatszy o nowe znajomości. Wróciłem zmęczony, ale i pełen energii i nie ważne jak bardzo chce się spać. Właściwie to brakuje mi słów, by to wszystko opisać, tych pięć ostatnich dni od moich urodzin począwszy a na nowym roku skończywszy. Głupio poprzestać na napisaniu, że niemal już tradycyjnie byłem w służbie porządkowej, że dręczyłem wszystkich dzwonkiem zapraszającym na kolejne punkty programu, że pomagałem obsługiwać sprzęt, puszczałem slajdy, muzykę, filmy, walczyłem z mikrofonami, kablami, światłami i wszelkimi organizacyjnymi sprawami, których niegdyś nie dostrzegałem. To było moje piąte ER, zdecydowanie inne niż poprzednie. Przeżyłem je jakby doroślej, starając się nie tylko angażować w wyznaczone mi zadania, ale zawsze robiąc krok więcej. Nie zabrakło również Teatru "A" z Gliwic, który przedstawił dla nas historię o Tobiaszu. Groteskowy musical, pełen barwnych postaci, zabawnych sytuacji zrealizowany jak zawsze z niesamowitą dozą szaleństwa aktorów, którzy wykorzystują naprawdę wszelkie dostępne środki dla ubogacania swojego widowiska. Dane mi było mieszkać z sympatycznymi ludźmi, z którymi sporo rozmawialiśmy, zaglądałem do różnych warsztatów robiąc coś tu i ówdzie. Nie zabrakło oczywiście muzyki, gitary i śpiewu, czyli tego, co kocham, muzyki, która łączy, spotyka kroki różnych osób i w zaskakujący sposób zmienia perspektywy. A to wszystko w obliczu Boga, który w tym całym zamieszaniu był najważniejszy. Dzieciątko Jezus, które zawsze było w centrum razem z Maryją i Józefem. Święta Rodzina, której wzór i przykład był dla nas motywem przewodnim. Bo to właśnie rodzina była tematem naszych konferencji, to właśnie był motyw przewodni tych czterech ostatnich dni roku, a za razem pierwszego dnia w roku nowym.
Dla ciekawszych i chcących więcej polecam jeszcze zaglądać tutaj: http://www.swanna.pl/ (relacja/zdjęcia/filmy)
 
Z życzeniem, byśmy w tym nowym roku wszyscy tworzyli rodziny pełne miłości na wzór Świętej Rodziny.
~Serafin