czwartek, 31 marca 2011

Na kraniec świata

Po wczorajszych nie przygodach wypadałoby w końcu pokręcić nieco kilometrów bezstresowo. Postanowiłem więc, że zapytam, czy Janusz po wczorajszym jest chętny na wypad. Okazało się, że tak, jednak za nieco dłuższą chwilę. Świetnie się złożyło, bo przynajmniej mogłem iść do garażu i zobaczyć, czy wczorajsze łatanie dętki jeszcze do dziś daje radę. Okazało się, że niestety nie, więc zmuszony byłem do wymiany dętki na zapasową. Tak przy okazji też wyregulowałem sobie hamulce, które ostatnio natrętnie piszczały i wydawały inne dziwne i niepokojące dźwięki. Po dłuższych bojach zamocowałem też niekompatybilne z moją kierownicą lusterko. Po użyciu papieru ściernego, noża i zapalniczki... ostatecznie mocowanie rozpadło się. Wywaliłem więc niepotrzebny mechanizm, natomiast resztę zamocowałem za pomocą, tak, izolacyjnej taśmy klejącej. Patent sprawdzony i nadspodziewanie skuteczny, a w dodatku nawet kawałka taśmy nie widać na zewnątrz. 
Uradowany kompletem innowacji ruszyłem pod domostwo Janusza, który już się powoli gramolił. Ustaliliśmy więc, że trasa koniecznie musi być dziś spokojniejsza. Cel? Wczorajsza, niespełniona z braku czasu droga techniczna wzdłuż gliwickiego odcinka A4, która jest udostępniona dla rowerzystów. Pojechaliśmy więc przez Żerniki, tym razem jednak notując postój pod bardzo wiosenną radiostacją, pełną rozkwitających krokusów i darmowego, niedziałającego najlepiej wii-fii. 

Z nową, rowerową ślicznością.
Janusz się rozruszał tą rozgrzewką, więc teraz już śmielej kręciliśmy prawie prosto w stronę celu. Prawdziwie hadcorowy odcinek przez centrum pokonaliśmy nadspodziewanie szybko, choć niekoniecznie bezpiecznie, co niestety zawdzięczamy ignorancji ze strony kierowców nieco większych pojazdów. Później już o wiele spokojniej zielonym szlakiem rowerowym przez os. Sikornika. Prawdziwą katorgą okazał się jednak dojazd już do samej drogi technicznej przez polną drogę oznaczoną jako ścieżka rowerowa. Szutrowo-dziurawa nawierzchnia nie była bynajmniej największym problemem. Wiało niemiłosiernie, że trzeba było w połowie odnotować pauzę na złapanie oddechu i kilka łyków z bidonu. Ale gdy w końcu dotarliśmy do asfaltu, było cudownie, choć wciąż wiatr starał się przeszkadzać.

Chwila zadumy nad całym tym czteropasmowym chaosem pod nami.
Droga była bardzo miła, bo niemal idealnie równa, a trzy pętle przy wiaduktach nad autostradą stanowiły znakomitą atrakcję, zwłaszcza przy większej prędkości i przechyle roweru. Na końcu trasy czekał na nas ogromny sklep rowerowy, którego ostatecznie wcale nie musieliśmy szukać, bo wręcz trudno go byłoby przeoczyć. Niestety obsługa była dość zajęta, więc zadanie im miliona pytań o bogate wyposażenie na sklepie odpadało. Sklep iście na krańcu świata, na który nawet sam kapitan Barbossa nie miałby ochoty się wybierać. Nacieszyliśmy więc oczy i powzięliśmy kierunek powrotny, jednak już ulicą Daszyńskiego. Po drodze jednak szybko zdarzyły się trzy okazje do zatrzymania i co najmniej fotografowania.

Kolejna wieża do mojej "kolekcji". Gliwice, Ostropa.

Niestety niewiele wiem o jej historii. Doczytałem się jedynie, że wzniesiono ją celem dostarczania wody dla tutejszego osiedla i najprawdopodobniej urządzeń pobliskiego szybu kopalnianego. Konstrukcja sześcioboczna, bardzo surowa i prosta. Jedyną ozdobą są okna przypominające klatkę schodową, oraz wydobyte z klinkierowej elewacji betonowe elementy konstrukcji nośnej, które niestety nie wyglądają już zbyt dobrze. Ciekawostką jest natomiast zbiornik wewnątrz, który wykonano w całości z betonu, nie stali jak to miało miejsce w pozostałych wieżach w okolicy.

Drewniany kościółek w Ostropie.
Następny przystanek był szybciej, niż pomyśleliśmy. Ostro po hamulcach, nawrót w prawo, bo oto stał zapamiętany prze mnie z blogu Rycha kościółek. Kościół jest położony ok. 6 km na zachód od centrum Gliwic. Posiada drewnianą nawę główną konstrukcji zrębowej na ceglanej podmurówce oraz wieżę i kruchtę konstrukcji słupowej. Dobudowane murowane, późnogotyckie prezbiterium i zakrystię. Polichromia i wystrój wnętrza barokowe. Więcej ciekawostek i nieco dat na cioci wikipedii.
Kolejny kościół, zaledwie kilkadziesiąt metrów dalej.
Gdy już uwieczniliśmy tutejszą architekturę hydrotechniczną i sakralną, ruszyliśmy z kopyta przed siebie. Znów gdyby nie kierowcy blaszaków, jechałoby się o wiele lepiej i zdecydowanie szybciej. I tak jechaliśmy stale ponad 40 km/h i nim się obejrzeliśmy, już byliśmy na Nowym Świecie w centrum Gliwic. Na życzę nie Janusza odbiliśmy do zaprzyjaźnionego już sklepu, gdzie za ladą ostatnio pracuje Kira. Z okazji odwiedzin Janusz nabył koszyk na bidon z wyprorokowanymi kilka godzin wcześniej przeze mnie zielonymi elementami, które są już jednym z nielicznych kolorów, których brakowało na rowerze Janusza, podobnie jak i marka. 
Po krótkiej rozmowie z zapracowaną Kirą skierowaliśmy się jeszcze na chwilę na pl. Krakowski, gdzie wypiliśmy po Tymbarku. Niebo jednak wyglądało coraz groźniej, więc co rusz popędziliśmy w stronę domostw. Znów życie uprzykrzały sygnalizacje świetlne i kierowcy, którym zapominało się wrzucić kierunkowskazu, czy wyższego biegu, czy też kto wie czego jeszcze. W końcu jednak wkurzony całym tym zamieszaniem godzin szczytu skręciłem w park, a za mną i Janusz. Parkiem i bocznymi ulicami już na spokojnie przejechaliśmy na os. Kopernika, a stamtąd do mnie do domu. Gdy tylko rozsiedliśmy się, żeby oglądnąć zdjęcia z wyprawy na kompie i przy okazji skopiowania sobie ich, z nieba lunął pierwszy i nie ostatni dziś deszcz. Oby tylko jutro nie padało, bo wybieramy się na Gliwicką Masę Krytyczną - zapraszam.

środa, 30 marca 2011

Zapach podstępu

Tak piękny poranek, że niemal pachniało podstępem. Dlaczego? Za oknem uskuteczniało swoją pracę słońce, co dało widoczny rezultat na wszelkich wskaźnikach temperatury. Postanowiłem więc nie zwlekać, tylko wywlec się z domu w krótkich ciuchach i pojeździć gdzieś z Jankiem, z którym tradycyjnie chwilę wcześniej się zmówiłem.
Podstęp jednak czaił się już za rogiem, bo nie przejechaliśmy kilometra, a wpadłem w ogromną dziurę w asfalcie, której mimo jej pokaźnych gabarytów, nie zauważyłem. Ratowałem się próbą skoku, ale ostatecznie przepaść w trzy poziomy asfaltu niżej pochłonęła moje tylne koło, co zaowocowało wielki SSSSSSykiem. Snake, czyli przecięta dętka przez felgę, powietrze zniknęło niemal natychmiast. Na szczęście Janusz miał pod ręką nowiutki zestaw samoprzylepnych łatek, których nie omieszkaliśmy wypróbować.

Dziura jaka jest, każdy widzi.
A to już samoprzylepna łatka w "akcji"
Kilka minut pracy i już można było jechać dalej, a powietrze znów było na swoim miejscu. Oczywiście znów musiało coś nawalić, a tym razem była to szprycha, na szczęście już nie moja. Jankowi pękła w tylnym kółku, co odkrył z okazji postoju na lekką regulację hamulca. Teraz dla urozmaicenia wiatrem w twarz, żeby za łatwo nie było, zmodyfikowałem więc na szybko trasę, żeby jak najbardziej pojechać lasem. Pomysł okazał się świetny, bo wiało jakby mniej. Wyjechaliśmy gdzieś w okolicy kąpieliska leśnego w Gliwicach, co pokrywało się nawet z moim założeniem. Podjechaliśmy na stację, żeby dopompować nieco moje opony, bo jednak machanie pompką, to nie to samo co kompresor.
Chwila kręcenia dalej, w stronę centrum Gliwic i niestety zegarek przypomniał mi o obiadowym ograniczeniu czasu. Pognaliśmy więc tym razem już o wiele szybciej w stronę domostw głównymi ulicami. Wiatr jakby w plecy, więc na liczniku systematycznie ponad 30 km/h. Na pl. Wolności Janek skręcił odwiedzić sklep rowerowy celem nabycia brakującego elementu - szprychy, ja natomiast jeszcze szybciej pognałem do domu w końcu znajdując swój rytm i w pełni współpracując ze swoim nowym rowerem.

niedziela, 27 marca 2011

PodWieczorek

Przerażający od początku dnia mocny i lodowato zimny wiatr, a na domiar złego i termometr zdawał się zapomnieć, że w dzień winno być cieplej. Tak, ten scenariusz nie wróżył, że ruszę się dziś gdzieś dalej, niż 100 metrów od domu. Jednak popołudniem przestało już wiać, więc jedno połączenie przychodzące na mój telefon wróżyło, że w domu jednak siedzieć nie będę, a do rowerowania przekonywać mnie długo zwykle nie trzeba.
Odziałem się w swojej ocenie dość ciepło, jednak już pierwsze metry zweryfikowały prawdę, że ręce na pewno dziś zmarzną. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Kierunek Gliwicka Radiostacja, który zaproponował spotkał się z zupełną aprobatą, a mnie dziś ten dystans w zupełności satysfakcjonował. Dotarliśmy nadspodziewanie szybko, postanowiliśmy więc dorysować na trasie jeszcze nieco kilometrów, co skończyło się ostatecznie pętlą w stronę kąpieliska Leśnego w Gliwicach. Powrót oznakowanym szlakiem rowerowym, żeby nie było smutno, do kąpieliska Leśnego, tym razem jednak w Maciejowie. A stamtąd już najzwyczajniej w świecie spokojny powrót, co zaowocowało idealnym zgraniem w czasie z planowanym powrotem przed 20:00. Gdyby jeszcze tylko nie było tak zimno...
Najwyższa drewniana konstrukcja. Przynajmniej w Europie.

środa, 23 marca 2011

Lightowo

Poranek wczesny, pochmurny, ale ciepły. Nie zwlekając zebrałem się, żeby trochę rozruszać bolącą od kilku dni nogę, a właściwie wiązadło. Wybrałem więc tylko kierunek, a resztę planów miała zweryfikować pogoda, która dziś okazała się wyjątkowo niezdecydowana. W polarze za ciepło, natomiast bez niego było za zimno. Dodatkowo porywy wiatru zupełnie rozbijały jakąkolwiek możliwość optymalnego dostosowania ubioru. Postanowiłem jednak być twardy i jechać bez polaru. Pierwszy przystanek wypadł pod Gliwicką radiostacją.

Kadr z nowym rowerkiem.
Siłą rzeczy dalej pojechałem w stronę centrum Gliwic wciąż rozmyślając gdzie by tu można było zawitać. Ostatecznie dotarłem przez ścisłe centrum do rynku i dalej już postanowiłem choć kawałek jechać szlakiem rowerowym w stronę Sikornika. Na wysokości lotniska skręciłem właśnie w jego stronę i po konsultacjach z pokładowym zegarkiem uznałem, że pora powoli jechać na miejsce ustawki.

Rzeźba "w stronę słońca".
Przejazd z Gliwic postanowiłem urozmaicić sobie nieco, więc wybrałem jedną z wielu dróg na Sośnicę, gdzieś pomiędzy zwykłymi szlakami. Skręciłem w las i leniwie przetoczyłem się przez jeszcze błotniste ścieżynki. Do spotkania było jeszcze czasu, więc uznałem, że można zaczekać podziwiając wyjątkowo dziś ruchliwy szlak, który przecina las w pół. Gdy już nacieszyłem oczy, podjechałem, by spotkać się z Rychem.

Składzik z "Edytą" w wersji duet.
Oraz "Edyta" solo
Oraz "Trumna", czyli Spalinowa lokomotywa Manewrowa SM31.
10 minut przed czasem dojechałem na miejsce i ledwo posadziłem buty na chodniku, już ujrzałem z daleka gnającego Rycha. Przywitaliśmy się i po chwili odsapnięcia pojechaliśmy spowrotem w stronę przejazdu. Później już prowadził mój towarzysz w miejsce, które sobie upatrzył, a gdzie mnie już dawno nie widziano. Po drodze jednak zatrzymaliśmy się na chwilę, bo czysty i ostrzegawczo-żółty sprzęt tak wspaniale się prezentował, że nie sposób przejechać obojętnie. Ktoś marudziłby, że kolej polska jest w kiepskiej kondycji, tymczasem tutaj nowe, nowoczesne maszyny, które wymieniają torowisko, oczyszczają szuter i na nowo go ubijają. Piękny widok utrwalony już aparatem mojego towarzysza, dzięki którego uprzejmości zdjęcia pojawią się i tutaj:
Podbijarka torowa.
Torowy zespół oczyszczający szuter. 
Teraz już skręciliśmy nieco dalej od hałasującego sprzętu wspinając się na coraz wyższe wzniesienia autorstwa człowieka - hałdy pokopalnianych odpadów. Rychu upatrzył sobie kilka rynien, w których zrobiliśmy sobie małą sesję zdjęciową. Później, widząc, że dobrze mi idzie wspinanie się na kołach, postanowił mnie zabrać już na sam szczyt dość fajną, stromą trasą. Oboje daliśmy radę bez większych trudności. 
Ostrożny, pierwszy zjazd.
Na szczycie kilka zdjęć pięknej panoramy Zabrza i nie tylko, a później szybki zjazd w dół i powrót. Przy torowisku jednak znów postój, bo kolejnych kilka ciekawych maszyn się pojawiło, które warte były uwiecznienia, w tym moja ulubiona Tamara, czyli TEM2. 
Podsumowując muszę przyznać, że dziś dostałem mocno w kość. Jeszcze nieprzyzwyczajony do swojego aluminiowego rumaka uderzyłem kilka razy kolanem i nie tylko. Poza tym czuję się na nim coraz pewniej, zwłaszcza jeśli chodzi o perfekcyjnie działające przerzutki i tarczowe hamulce. Jeszcze kilka takich jazd i będę już zupełnie swobodnie się czuł na swoim sprzęciku i będę mógł wycisnąć z niego i siebie maksymalne możliwości.
TEMki dwie przystanęły se.

wtorek, 22 marca 2011

Rowerowy dzień

Dziś już wiedziałem, że jak najwięcej czasu będę chciał poświęcić na kręcenie korbą. Po lekkim śniadaniu udałem się do mojego garażu  i wytaszczyłem Yukon'a. Za namową Naxa, który dla mnie jest rowerowym autorytetem, postanowiłem przenieść mostek kilka podkładek niżej, co kazało się bardzo dobrym wyborem. Dokręciłem też wszystko, co tylko dawało oznaki luzactwa, po czym podjechałem po Janusza. Dziś na celowniku mieliśmy jeden z wielkopowierzchniowych sklepów ze wszystkim, co może się przydać do uprawiania sportu. No może nie wszystkim, ale i tak bardzo dużo ciekawych sprzętów zostało zgromadzone w jednej hali w Gliwicach. Wcześniej jednak chciałem zerknąć, czy kolejka pod Urzędem Skarbowym wciąż zaczyna się przy bramie. Odpowiedź brzmiała tak, więc pojechaliśmy jak zwykle pod wiatr w stronę Gliwic. 
Gdy już pozwiedzaliśmy całki sklep i staliśmy się posiadaczami nowych, identycznych toreb podsiodłowych pojemności 0,4 L i w zasadzie tylko takich parametrach, powzięliśmy powolny odwrót, tym razem jednak częściowo wydłużając trasę, by uniknąć ponownego przejazdu przez słynnego "pajączka".
Po powrocie do domu szybko zabrałem się za montowanie obiadu i tysiąc innych spraw. Telefon dziś dzwonił jak szalony, do tego sam musiałem też co chwila dzwonić w różne miejsca i wysłać kilka mejli. Ale warto było się uwinąć z tym wszystkim w niespełna godzinę, by po tym znów móc jeździć. Tym razem zebraliśmy większą ekipę i postanowiliśmy zgodnie z wczorajszymi planami ponowić ognisko. Dotarliśmy peletonem na upatrzoną pozycję i zabraliśmy się za zbieranie opału i rozpałkę, która poszła nam w porównaniu do wczoraj błyskawicznie. Oczywiście, wczoraj była rosa, która zmoczyła wszystko, a dziś już sucho, ciepło i słonecznie. Tak upłynęło nam wspólnie do zachodu słońca, po którym przyszło nam wracać do naszych domów. Niechętnie przyznam. 
Jedyna dziś zdobycz, z braku aparatu. Gagarin.

poniedziałek, 21 marca 2011

Ugryźć wiosnę

Za oknem słoneczny poranek, a zmarznięta kreseczka rtęci w analogowym termometrze za oknem poszybowała zdecydowanie ponad zero stopni celsjusza. Krokusy i przebiśniegi zaczęły walczyć o każdy promień tego życiodajnego blasku z nieba, aż i mnie naszła ochota, by ruszyć się gdzieś w bardziej nasłonecznione miejsca, a i powody ku temu były. Pozbierałem wszystkie graty, śrubokręty i inne noże i wybrałem się z rowerem w okolice "garażu", by rozpocząć manewry przenoszenia elementarnych i potrzebnych rzeczy, jak licznik, światełka, koszyk na bidon itp ze starego roweru do nowego i jeszcze pełnego ostrzegawczych naklejek Giant'a Yukon Disc, którego dumnym i zadowolonym posiadaczem stałem się już w piątek, a o czym specjalnie nie chwaliłem się zbyt wcześnie. Gdy już to wszystko było gotowe, poszliśmy z Jankiem pod jego domostwo i sam wytaszczył swoje aluminiowe cacko i już chwilę później raźno kręciliśmy przez pierwsze dla mojego roweru błoto.

Pierwsze kilometry na nowym biku.
Gdy już upewniliśmy się, że od błota rower się nie rozpadł, a błotniki skutecznie chronią jedynie kierowcę roweru, do którego są przymocowane, pogryźliśmy nieco oponami asfalt jadąc odwiedzić nasz ulubiony wiadukt. Chwila delektowania się słoneczkiem i tym razem test prędkości. Na spokojnie udało się rozpędzić do 55,9 km/h mając jeszcze nieco zapasu, co uważam za całkiem zacne osiągnięcie, zwłaszcza, że chyba poprzedniemu rowerowi nieco brakowało do magicznego 55, w dodatku przy maksymalnym wysiłku. Po tej lekkiej brawurze już bardziej leniwie skierowaliśmy się bocznymi trasami w stronę ul. Leśnej, jednak po drodze jeden szczegół przykuł naszą uwagę. Oczywiście, dzień bez akcentu kolejowego byłby jakiś dziwny, więc pojawiła się taka oto ładnie odremontowana TEM2, natomiast kilkaset metrów wagonów dalej składzik wspomagała druga, jeszcze błyszcząca nowym lakierem maszyna tej samej serii.

Dumna TEM2, kolejowa pamiątka epoki industrialnej wspaniałości.
Gdy nacieszyliśmy już oczy i uszy potęgą silników wysokoprężnych, wróciliśmy na szlak, tym razem jednak bardzo dosłownie i mocno akcentując słowo "szlak". Do niedawna bowiem te wszystkie białe kwadraty dawały jedynie domysły, że są jakoś związane z Zabrzańską Obwodnicą Rowerową, która niedawno doczekała się kilkudziesięciu tablic informacyjnych i pojedynczych znaków wskazujących przebieg trasy.

Zabrzańska Obwodnica Rowerowa, już w pełni oznakowana.
Wiedzeni więc niebieskimi znakami z rowerem o pełnych kołach, dojechaliśmy w końcu do końca ul. Leśnej, gdzie znów urządziliśmy sobie małe wygrzewanie się w słoneczku i sesję foto nowego roweru. Swoją drogą trzeba go jakoś nazwać, bo o ile poprzedni był po prostu "marketem", to temu należy się nieco bardziej zacne imię, na wzór mojej gitary Lucy. Jakieś propozycje?  

Giant bezimienny.

Gdy już znudziło nas miejsce, a chłodny wiatr zachęcił do działania, pojechaliśmy błotnym przedłużeniem ul. 11-ego Listopada, wzdłuż nieistniejącej już od kilkunastu lat linii kolejowej, której dolina do dziś oddziela Mikulczyce od os. Kopernika. Później kładką na wspomniane osiedle i kolejną spowrotem, a stąd już tylko w stronę naszych rezydencji celem podsumowania pierwszego oblotu nowego pojazdu w mojej "stajni". Wiadomo już, że poprzednik z marketu oddaje koła i korbę na rzecz reaktywacji innej maszyny, tym razem u Janusza. Ramę jednak zostawię i zawieszę na ścianie w garażu, bo kto wie, może zimą znów się przesiądę na niezawodną w taką pogodę stalową ramę. Tymczasem jednak jestem niesamowicie zadowolonym użytkownikiem nowego Gianta i tylko gdzieniegdzie trzeba czasem coś jeszcze dokręcić i dostosować pod siebie i swoje "maniery". Jazda testowa zakończona oceną 5+

wtorek, 15 marca 2011

Misja - przeżyć

Surwiwal różne ma oblicza i warto choćby dla frajdy czy sprawdzenia siebie spróbować go choć odrobinę poznać. Umówiłem się na poranek w skarbówce z Kubushem, bo obaj mieliśmy tam do pozostawienia coroczną makulaturę, której sensu w zasadzie do dziś nie rozumiem, skoro ów urząd i tak wszystko wie lepiej i ma w swoich papierach. Ale cóż, jestem przecież wolnym człowiekiem w wolnym kraju, gdzie wszystko, zwłaszcza kolejki posuwają się wolno. Nas bynajmniej widok ogonka kończącego się gdzieś przy ogrodzeniu nie zachęcał, by stać. Powzięliśmy odwrót na niemal z góry upatrzone pozycje. Po weryfikacji zapasów i odwiedzeniu po drodze sklepu po czteropak zielonych puszeczek i pieczywo, skierowaliśmy nasze kroki na znaną z rowerowych wypadów makoszowską hałdę. Okazuje się jednak, że pieszo to całkiem zacny kawałek spacerowania, więc po przybyciu na miejsce z nieukrywaną przyjemnością spoczęliśmy i otwarliśmy już po jednym z puszkowanych napojów.
Ponieważ obaj mieliśmy minimalne doświadczenie w rozpalaniu ognia krzesiwem, zabraliśmy się wpierw do wzorcowego przygotowania paleniska i zapasów paliwa. Po którymś razie w końcu ogień nam nie zgasł, ale rozpalił się na dobre, więc postanowiliśmy się nacieszyć tym faktem i korzystając już z ogniska przygotować też coś do zjedzenia. Niestety nasze surwiwalowe umiejętności nie pozwoliły nam na upolowanie wiewiórki, którą po drodze spotkaliśmy, ale spokojnie zadowoliliśmy się tym, co uprzednio zabraliśmy z Kubushowej zamrażalki. Wybraliśmy też dwie rożne metody przygotowania mięsa. Kubush wybrał klasyczny płaski kamień, jeden z tych, które były wokół ogniska, ja natomiast z wymyślonego przez nas w drodze patentu, czyli puszki. Rozciąłem nieco opróżnioną już przeze mnie puszkę, wetknąłem w nią kawałek mięsa, po czym zamknąłem i umieściłem w ognisku. Obie metody okazały się równie skuteczne i jedyną niedoskonałością był brak soli lub w ogóle przypraw, co zapewne następnym razem już rozwiążemy.
Najedliśmy się, posiedzieliśmy jeszcze chwilę ciesząc się z udanej lekcji i powoli zaczęliśmy się zbierać w drogę powrotną. Zgasiliśmy dokładnie ognisko, pozbieraliśmy śmieci i z uśmiechami na twarzach pomaszerowaliśmy w stronę naszych domów. Oby więcej takich wypadów i może nawet na dłużej, nawet dłużej niż 24h, bo to bardzo pouczające i jednocześnie relaksujące. Tylko Ty i otaczająca Cię przyroda. Czyż to nie brzmi wspaniale?
Nasze obozowe ognisko i patenty na upieczenie mięsa. 

poniedziałek, 14 marca 2011

Treściwie

Więc by nie zmienić sensu, od razu przejdźmy do sedna. Są dni, gdy pogoda wręcz ciągnie za nogę, by ruszyć się gdziekolwiek, byle na świeżym powietrzu. Dziś był właśnie taki dzień, bo nadmiar obowiązków wciąż mnie tłamsił i uniemożliwiał wyjście gdziekolwiek. Ostatecznie jednak udało się zdzwonić z Jankiem i ruszyć na godzinny wypad po okolicy. Obraliśmy sobie za cel nasz ulubiony wiadukt i położoną nieco dalej hałdę, która podobno przeszła ostatnio małą restrukturyzację. Okazało się, że jest tam raptem jedna ścieżka, małe oczko wodne i wykarczowana cała okolica z małych drzewek i chaszczy, które niegdyś zasłaniały cały piękny widok na okolicę. Efekt? Kilka fajnych zdjęć, które niestety przy kiepskiej przejrzystości powietrza straciły nieco ze swojego uroku. Zresztą, ocenicie sami.
Najwyższa i chyba w ogóle największa wieża ciśnień w okolicy. 
Elektrociepłownia Zabrze. 
Odpicowany dawny Dom Kawalera i czekająca na podobny los kopalnia.

sobota, 12 marca 2011

Złoto dolomitu

 Tak pięknego dnia nie sposób zmarnować. Gdy tylko uporałem się ze wszystkimi obowiązkami wykonałem telefon i już chwilę później pod mój dom podjeżdżał Janek. Tym razem na celownik wzięliśmy sobie Dolomity, bo w końcu to nie za daleko, a w tym roku jeszcze nas tam nie było. Ruszyliśmy i szybko się okazało, że po wczoraj nogi coś niezbyt są chętne do współpracy i większego wysiłku, ale nie miały wyboru, bo to najwyższa pora przyzwyczajać się do wyjazdu codziennie, a nie kilkudniowych przerw między kolejnym rowerowaniem. Poza tym nie wiadomo jak długo zaszczyci nas swoją obecnością piękna pani pogoda.
Na narciarskim stoku, niepasujący element.
Po wymęczeniu podjazdu na Helenkę było już w miarę znośnie, bo lekko pofalowany teren sprzyjał utrzymywaniu rozsądnego AVS. Podjeżdżając już pod sam stok okazało się, że wciąż jest biały, a i zwolenników białego szaleństwa na jednej lub dwóch deskach nie brakuje. Sam szczerze powiedziawszy chętnie bym do nich dołączył, gdybym tylko miał odpowiednie zaplecze finansowe. Pozostało jedynie popatrzeć i pojechać dalej, tym razem w dół, w kierunku podnóża stoku, gdzie już czaiło się na nas wspaniałe błoto, które bez wahania rzuciło się na nas i nasze rowery. My jednak uparcie brnęliśmy dalej aż do jednego zjazdu, który dostarczył naprawdę sporo atrakcji. Ogromne kamienie, niewiarygodna masa błota i do tego czapy śniegu i lodu. Na szczęście na samym dnie czekała nagroda. Właściwie to nie na samym dnie, tylko nieco wyżej i jeziorko dalej. W końcu udało się nam zlokalizować ostatni brakujący element układanki, czyli wejście do dawnej kopalni. Niestety, a może stety, potężna krata broniła skrywanych głębiej tajemnic, które mam nadzieję niedługo zostaną udostępnione takim zapaleńcom, jak my.

Na zamarzniętym jeziorku.

Cel naszych poszukiwań, jezioro i górkę dalej.
Powrót nie był już tak kolorowy, zwłaszcza jeśli chodzi o wdrapywanie się spowrotem na poziom stoku. To, po czym dało się zjechać w dół, skutecznie utrudniało nam wspinaczkę. Do tego na szczycie szybko zebraliśmy na rowerach taką ilość błota, że zdecydowanie trzeba było to udokumentować kilkoma fotkami.

Słodko mieć błotko.
Zdjęcie niemal na okładkę czasopisma rowerowego. 
Gdy już nacieszyliśmy się jak małe dzieci ogromem błota wróciła szara, a właściwie rdzawo-żółta rzeczywistość, która skutecznie spowalniała, a odpadając z rozmaitych części roweru tworzyła spektakularne skoki w losowych kierunkach, po czym roztrzaskiwała się na naszych oczach. Jednak na rowerach wciąż mieliśmy tyle złotego dolomitowego błota, że potrzebowaliśmy ładnych kilku kilometrów i sporej prędkości, żeby przynajmniej nie rzucać w siebie na wzajem odłamkami.

Jeszcze tylko chwila zabawy w błotku.
Na koniec sweet focia z kamykiem i bikiem. 
Powrót wśród błotnistej uciechy okazał się minąć bardzo szybko, a wcześniejsze podjazdy, które przeważały, stały się teraz miłymi zjazdami, więc nim się obejrzeliśmy, a już była granica Stolarzowic z Helenką, skąd już tylko ostre pikowanie w dół na Rokietnicę, gdzie odnotowaliśmy strategiczny postój. Trudno było tym razem odmówić tej idei rozsądku, bo faktycznie rowery wymagały przynajmniej lekkiego umycia nim błoto doschnie i będzie można je zbijać z ramy młotkiem i dłutem. Janek z nieukrywaną uciechą chwycił myjkę wysokociśnieniową i sześć minut później jedynym brudem w okolicy były nasze ubrania. Tak domyte rowery z chęcią i uwydatnionym stukotem wszystkich czystych części zawiozły nas do naszych domostw, gdzie teraz czeka smarowanie, smarowanie i jeszcze raz smarowanie.

Janusz w swoim żywiole. 
PS.: To był post nr. 200!

piątek, 11 marca 2011

ZMK po raz ósmy

Z bagażem kilkudziesięciu kilometrów na rozgrzewkę ruszyłem w stronę Janka posesji przy okazji wykonując jeszcze kilka telefonów, by już po chwili gnać w trzyosobowej grupce na pl. Wolności. Już ósmy raz spotykamy się w tym miejscu, by wspólnie zaznaczyć w mieście obecność Rowerzystów poprzez akcję Masa Krytyczna. Nie trzeba było długo czekać, by zjawili się pierwsi rowerzyści a i Kubush z lekką kontuzją przyjechał dzięki uprzejmości Darka na tandemie. Nie zawiodła także policja, która już czekała w pełnej gotowości. Po przedstawieniu "niebieskim" mapy z dzisiejszą trasą z okolicznościowymi zmianami zebraliśmy się do startu. Doliczyłem się około 27 osób i 26 rowerów, po czym sam dołączyłem nie pamiętając już nawet, czy siebie w tym rozrachunku także uwzględniłem.
Już w trasie, gdzieś na początku Masy.
W końcu pojechaliśmy całą trasą z lekkimi modyfikacjami. Pierwszym usprawnieniem był przejazd przez niemal całą Moniuszki zamiast 11-ego Listopada, natomiast reszta zmian wynikała już z remontu na ul. Trocera i dzisiejszego meczu Górnika. Na szczęście cały przejazd w wyjątkowo pięknej pogodzie obył się bez najmniejszych utrudnień, więc swobodnie przemieszczałem się przez peleton zamieniając co chwila kilka słów z różnymi osobami, co przecież jest jednym z uroków Masy. Tym razem kierowcy blaszaków wykazali się większą zrozumiałością a i niektórzy machali, nic jednak nie przebije małej dziewczynki, która machając mówiła "pa pa kolarze". Mega miłe i aż nie sposób nie pomachać takiemu sympatycznemu dziecku.
Po zakończeniu przejazdu chwilę trwały ustalenia i przekonywania, ostatecznie jednak spora ekipa, podzielona przez dwa, ruszyła różnymi trasami na Afer. Sympatyczne ognisko to nieodzowny element Masy, zwłaszcza, gdy jest już nieco cieplej i nie trzeba się martwić, że powrót będzie przyprawiał o sople na brodzie. Wykorzystując fakt przybycia pierwszymi zabrałem się do rozpalania ogniska, co poszło nadspodziewanie łatwo. Kolejny raz teoria o brzozie okazała się jak najbardziej prawidłowa.
Masa światełek przejeżdża przez pl. Wolności.
Powrót odnotowaliśmy już w siedmioosobowej grupie, które przewodziłem znów nieprzyzwyczajony do tego ja. Jednak kawałek za stadionem, obok którego chwieliśmy przemknąć jak najszybciej z racji kończącego się meczu, usłyszałem wołanie i szybko stało się jasne, że Daniel przekroczył roczny limit łapania gumy. Druga w tym sezonie, jednak tym razem wręcz bajkowa. Piękna pinezka wbiła się w sam środek opony, co wywołało nasze mocne zdziwienie. Do wymiany zabrała się niemal połowa peletonu, natomiast druga połowa dzielnie kibicowała niepokojąc się narastającym tłumem wracających z meczu kibiców. 
Gdy już nowa dętka, opona, koło i rowerzysta Daniel byli na swoim miejscu ruszyliśmy z kopyta między sznurem samochodów kolejny raz udowodniając wyższość tego skromnego środka transportu. Odprowadziliśmy Kubusha i pomknęliśmy przez os. Kopernika w stronę rezydencji w Mikulczycach. Przejazd przez kładkę i... debiut niezniszczalnych opon Kendy. Drugi kapeć w jednym peletonie zakrawał o cud, jednak sprawca okazał się już zupełnie przeczyć logice. W oponie wykryto sześciocentymetrowego wkręta do płyt kar-gipsowych. Jakim cudem się wbił, tego najpewniej nawet amerykańscy naukowcy nie wiedzą. Zniesmaczeni podreptaliśmy kawałek drogi pieszo, bo nie było sensu się rozkładać znów z zabawkami, gdy tak blisko domostw. Dalej obyło się już bez ubytków powietrza i każdy kolejno dotarł do domu, w tym i gdzieś po drodze zmęczony ja marząc jeszcze o kolacji i łóżeczku...

Szybki szpil

Pogoda, choć nie pewna, nie zapowiadała się źle. Nie mogłem w spokoju usiedzieć, wiec pomyślałem o małym rowerowaniu i najlepiej nie samemu. Po dłuższych pertraktacjach ostatecznie wybrałem się z Jankiem. Ponowiliśmy misję "Czechowice", jednak pierwszy podmuch wiatru uświadomił nam, że to nie będzie spokojna, niedzielna wycieczka w słoneczku. Swoją drogą słoneczko też bardziej znikało za chmurami, niż świeciło, więc ciemne szkła w okularach wydawały się nieco na wyrost. Jednak tym razem nie poddaliśmy się i kręciliśmy uparcie w stronę celu, bez większych ekscesów, no może poza faktem, że z górki, gdzie zwykle jeździ się ponad 50 km/h tym razem jechaliśmy niecałe 20 w dodatku wciąż pedałując, żeby się nie zatrzymać. 

Miało być nieco inaczej, ale też wyszło całkiem nieźle.
Na miejscu oczywiście kilka zdjęć (Janusz wyjątkowo zabrał mały statyw, co dawało pole do popisu), nieco zadumy i podświadomego poszukiwania wiosny, której oznak doszukiwaliśmy się w topniejącej lodowej krze i szarych drzewach.
A to już efekt współpracy na linii Janusz-Statyw-Aparat
Powrót był już o niebo przyjemniejszy i średnia nieźle nam podskoczyła, bo wbrew najśmielszym oczekiwaniom wiatr nie zmienił kierunku, a w związku z tym, że my wręcz przeciwnie, jak nigdy wiało nam w plecy. Chyba drugi raz w życiu doświadczyłem tego zbawiennego działania, jednak wystarczyło skręcić po paru kilometrach w prawo, by wszystko wróciło do normy. Ostatecznie wyprawa zamknęła się w planowanych dwóch godzinach, a i cel został osiągnięty, z czego jestem bardzo dumny. Teraz już myślę o Masie w Zabrzu, na którą za chwilę się zbieram i na którą oczywiście serdecznie zapraszam!
Zdjęcie w stylu Orange County Choppers

środa, 9 marca 2011

Odpocząć

Dziś jeszcze dobrze nie doprowadziłem się do stanu używalności, a już cała paleta uczuć przetoczyła się przeze mnie jak huragan. Od pięknych planów na popołudnie po skrajnie wkurzające zmienianie mi planów z minuty na minutę. Koniec końców na szczęście udało się wyrwać na rower w dodatku z Januszem, którego godzinę wcześniej niechcący obudziłem i nawet nie postanowił mnie zamordować gdy tylko podjadę pod jego domostwo.
Kierunek centrum, bo do załatwienia jedna sprawa, której ostatecznie i tak nie udało się załatwić. Nie martwiąc się tym jednak zbytnio powzięliśmy ekspedycję dalej przez centrum w stronę Makoszów. Po drodze odwiedziliśmy pana Pstrowskiego, wokół którego plac niedawno był solidnie przebudowany. Oczywiście budowlańcy postarali się o pracę na kolejny sezon, bo po zimowych mrozach wielka konstrukcja fontanny siadła, płyty wywaliło w górę, a na chodniku przy odrobinie fantazji można serfować na desce, gdyby tylko jeszcze chodnikowe fale zechciały się poruszać. 
Uznając jedynie wertepy na polnych i leśnych ścieżkach pojechaliśmy przez zatłoczone centrum do lasu, gdzie spotkaliśmy zakręconego wiewióra, któremu wyraźnie spodobało się ciepło i postanowił przerwać swoją drzemkę na poszukiwanie czegoś jadalnego, co zapewne jesienią zakopał pod drzewem. Zaraz, zaraz, które to było drzewo? Wiewiór znikł na jednym z nich, a my ruszyliśmy dalej, w stronę dźwięku ruszającej lokomotywy, którą okazał się zestaw "Bolek i Lolek", czyli dwie Edyty ET41 zaprzęgnięte do ciągnięcia składu węglarek Cargo w liczbie około czterdziestu sztuk.
Edytka w południowym słoneczku.
Gdy cała ta masa ton na szynach ze stali przetoczyła się z naszej lewicy na prawicę i jęła się oddalać my przekroczyliśmy żelazny szlak i wróciliśmy do kręcenia korbą ciesząc się jedynymi i słusznymi wertepami, które w końcu były na swoim miejscu i w swoim naturalnym środowisku. Postanowiłem pokazać też towarzyszowi sośnicą wieżę ciśnień, którą skrywa las, a o której pisałem już kiedyś tutaj. Okazało się, że mimo braku liści skrywa wręcz bardzo dobrze, bo nie od razu udało się przypomnieć która ścieżka tam prowadzi. Na szczęście trafiliśmy i już chwilę później aparat w rękach Janusza wróżył kolejne tuziny zdjęć. Wycofałem się w bezpieczne miejsce, jednak obiektywu nie uniknąłem, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że dobry żołnierz to raczej ze mnie nie będzie.

Ja tu patrzę, a tu obiektyw.

Kolejny przystanek zanotowaliśmy paręset metrów dalej, na pobliskiej makoszowskiej hałdzie, która była właściwie naszym dzisiejszym celem. Tu chwilę uczyliśmy się survivalowego rozpalania ogniska przy pomocy krzesiwa i matki natury w postaci kory brzozy, która faktycznie okazała się palić znakomicie. Krótki eksperyment zakończył prysznic wodą z bidonu, by mieć pewność, że gdy odwiedzimy to miejsce kolejnym razem będzie w niespopielonym stanie, niezależnie od dzisiaj przypadającego Popielca.
Stacyjka dawnego PKP, dziś bez nazwy i perspektyw.
Po krótkich konsultacjach z zegarkiem uznaliśmy, że pora wracać, z naciskiem na powoli. Trasę poprowadziłem przez Sośnicę, której Janusz jeszcze mało zwiedził, a ja już całkiem sporo, włócząc się nie raz samotnie tymi uliczkami. Później nietypowo przez os. Waryńskiego i już typowo os. Kopernika, by na kładce wzbudzić lekki popłoch wśród przechodniów, bo kto to przecież widział, żeby we wciąż kalendarzową zimę jeździć na rowerze. Później już tylko szybszy odcinek i już meldowaliśmy się tym razem pod bramą mojego domostwa. Tak zakończyła się rowerowa część mojego dnia, a powoli rozpoczynała się gitarowa, o której już wiedziałem tylko ja z moim zaproszonym gościem.

wtorek, 8 marca 2011

Zapach wiosny

Dziś w prognozie pogody zapowiedziano wielkie ocieplenie i już prawdziwą wiosnę, pomyślałem więc, dlaczego by nie. I oto efekt mojego przemyślenia, czyli zupełnie świeży design bloga, który nawiązuje w znacznym stopniu do tego, co bardzo długo można było oglądać w zeszłe wakacje. Jakiś taki sentyment do tego zdjęcia mam, tym bardziej, że ów miejsce jest dziś nieco zmienione, wliczając w to wymieniony, nowy i prosty znak, który już nie ma tego artystycznego uroku. Tak wiec zostawiam was z tym nowym wyglądem i zapraszam do ewentualnego zgłaszania zażaleń w komentarzach. Byle do wiosny, potem będzie już tylko piękniej...

PS.: Wszystkiego dobrego wszystkim kobietom :)
Edit.: Chwilowy problem z komentarzami naprawiony.

poniedziałek, 7 marca 2011

Pod wiatr

rowery zaginają ;)
Rowerzysta ma zawsze pod wiatr i nie inaczej było dziś. Już dzień wcześniej miałem w planach wypad, jednak jego forma, towarzystwo i cel zmieniało się kilkukrotnie. Ostatecznie umówiłem się z Jankiem, po którego podjechałem na biku z małą innowacją, o której jednak na koniec. Wybraliśmy za cel Czechowice, jednak już po kilkuset metrach oboje nie robiliśmy sobie złudzeń, że w ogóle warto przy tym wietrze próbować. Postój przed lasem poświęciliśmy na założenie na siebie dodatkowych warstw ubioru, który na szczęście każdy z nas zabrał w plecaku. Może w słońcu tych 7 stopni, jednak w cieniu już ledwie 2, a w porywach wiatru odczuwalne na pewno było na minusie. Na szczęście w lesie już nie wiało, więc koncept przypadł nam do gustu. Zatrzymaliśmy się znów, tym razem na kilka zdjęć, a ja przejechałem się chwilkę na rowerze mojego towarzysza, żeby zobaczyć, jak się ma jego rozmiar ramy do moich gabarytów. 

Na biku Janka. Całkiem wygodnie, o ile amor nie utwardzony.
Dalszą część trasy postanowiliśmy znów przejechać lasem, wiec wylądowaliśmy w Maciejowie, po którym nieco się kręciliśmy zerkając tu i ówdzie jak się ma postęp pracy na A1 i węźle z DK88. Wygrzani słoneczkiem skierowaliśmy się już w drogę powrotną, jednak przenikliwy, mroźny wiatr niesamowicie psuł nam jakąkolwiek przyjemność z jazdy. Kolejny raz przyszło na myśl, że os. Kopernika powinno wzbogacić się o kilka wiatraków, bo przynajmniej byłby pożytek z wiatru, który wieje tutaj niemal zawsze. Przemarznięci nieco wróciliśmy dorzucając do statystyk kolejne, skromne kilkanaście kilometrów. Pozostaje teraz mieć tylko nadzieję, że to zimno nie przywiało nam jakiegoś choróbska, bo w końcu już w piątek ZMK, gdzie po prostu trzeba być i gdzie zapraszam.

A to nowy nabytek z wczoraj. Lusterko, którego brakowało mi w piątek.

piątek, 4 marca 2011

Wiosennie w Gliwicach

Dziś zaczęło się właściwie od samego rana dość sympatycznie. Słońce zachęcało do wyjścia gdziekolwiek i napełnienia płuc mieszanką smogowo-wiosennego powietrza, o którym niestety na ukochanym Śląsku nie można powiedzieć czyste i świeże. Bynajmniej jednak warto było się ruszyć w towarzystwie Janka, a pretekst uzupełnienia zasobów tuszy w drukarce był wystarczający na przedpołudnie.
Po południu natomiast już z niecierpliwością zerkałem na zegarek i telefon, bo po kilku smsach ekipa na Gliwicką Masę Krytyczną była już pięknie ustalona i umówiona. Jak mało kiedy więc punktualnie zebrałem cały swój odchudzony na cieplejszą porę ekwipunek i ruszyłem w stronę Janka, gdzie chwilę później dobił jeszcze Daniel i już we trzech śmigaliśmy żwawo do Kubusha i Ani. Tym razem więc odliczyliśmy więc do pięciu i ruszyliśmy na podbój Gliwickich asfaltowych placków żółtego sera z dziurami. Nadwyżkę czasu rozładowaliśmy zmieniając nieco kurs i tym sposobem przejechaliśmy jakimś cudem w gąszczu jednokierunkowych ulic i zakazów przez centrum i starą część miasta.
Według wcześniejszych słuchów, które sączyły się gdzieś w kuluarach, dziś mieliśmy mieć towarzystwo mundurowych i faktycznie, pierwsze co zapowiedział o. Dyrektor Masy dotyczyło właśnie szczególnych zaleceń co do jazdy za radiowozem. Grzecznie więc ruszyliśmy w parach i już sygnalizację świetlną dalej mieliśmy dwa peletony, co dość prędko się nie zmieniło. Na szczęście podobnie jak już jakiś czas temu, gdy pomagać nam miała Straż Miejska, tak i dziś panowie szybko "zmądrzeli" i z pomocą wozu wspomnianej Straży Miejskiej zamknęli peleton z obu stron, a posiłki, które się zjawiły, zaczęły obstawiać skrzyżowania. W sumie zupełnie jak w Zabrzu, gdzie na szczęście formalności było mniej, a przez to możemy spokojnie i bezpiecznie przejechać przez miasto. Bardzo się ucieszyłem, że wyglądało to właśnie tak i mam wielką nadzieję, że kolejne przejazdy będą już równie dobrze zabezpieczone.
Przejechaliśmy pełną trasę i gdy tylko dotarliśmy na pl. Krakowski, szybko sięgnąłem po bluzę, którą miałem w plecaku, bo jednak zimno zaczęło dawać o sobie znać. Podziękowaliśmy sobie wzajem i z racji zimna szybko zebrałem swoich i głośniej zapowiedziałem, że jedziemy do Zabrza, po czym ruszyłem. Gdy się odwróciłem lekko się zdziwiłem, bo dość solidna grupka postanowiła się dołączyć, śmiało więc wybrałem najprostszą trasę i standardowe tempo. Niestety przed wiaduktem na Zabrskiej towarzysz złapał gumę i musiał się ratować wsparciem wozu serwisowego, który przyjechał dosłownie w dwie minuty z zaprzyjaźnioną ekipą z Bytomia. Zabrali nowego pasażera i jego rower, a my w osłabionym składzie o niego i MacArona, który śpieszył się i pognał od razu dalej, ruszyliśmy. Mimo, że temperatura spadała, jechało się bardzo przyjemnie i nim się obejrzałem, byliśmy już pod domem Kubusha, gdzie odbył się kameralny after, czyli temat na co najmniej kolejną notkę, jednak tego wam już oszczędzę...

Zdjęcie dzięki uprzejmości Janka :)