poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Bez granic

Jeszcze ciemno za oknem, a ja już na nogach. Nietypowy scenariusz jak na środek wakacji, jednak dni stają się wyraźnie coraz krótsze, a plany ambitniejsze. Długo wyczekiwany poranek nastał więc nazbyt wcześnie, byłem już niemal całkowicie spakowany i gotowy, zwłaszcza psychicznie, na czekające nas kilometry. Pod moją willą czekało już zacne towarzystwo w postaci Daniela, Janka i Piernika, co oznaczało, że brakuje tylko mnie. Wytaszczyłem więc swój o kilka kilogramów cięższy rower z wypchanymi sakwami i wspólnie podjechaliśmy w porannym, przyjemnym chłodzie do Ani i Kubusha, o ile w ogóle ponad 20°C można uznać za chłód.
W blasku wschodzącego słońca i z ogromnym entuzjazmem skierowaliśmy się w stronę Gliwic, gdzie miała czekać na nas reszta ekipy w równie dobrych humorach co nasze. Kolejno odlicz do jedenastu i byliśmy pewni, że wszyscy są w komplecie, zwarci i gotowi. No to pora pokręcić. Każdy dosiadł swojego dwukołowego rumaka i pięknym peletonem ruszyliśmy w stronę Knurowa. Po drodze przybywało wszystkiego: humorów, kilometrów, słońca, podjazdów i temperatury na termometrach. Tego ostatniego szybko mieliśmy dość, każdy wiec na swój sposób szukał ratunku przed strasznym upałem choć raz mogąc pluć sobie w brodę, że prognoza pogody się sprawdziła. 
Pierwsze poważne podjazdy zaczęły się za malowniczo przemysłowym Rybnikiem, do którego już planujemy kiedyś jeszcze zajechać. Ale wracając do pojazdów, to po drodze zanotowaliśmy już kilka góreczek, ale to, co było przed Wodzisławiem Śląskim, przerosło przynajmniej moje wyobrażenia. Od razu w pamięci wygrzebałem obraz "Górki Mikołowskiej", z która nie tak dawno miałem do czynienia. Ponieważ każdy z nas jechał swoim tempem, byleby na szczyt, postanowiłem się sprawdzić i jednocześnie dać z siebie niemal wszystko, łyknąłem więc pierwszy podjazd bez większych oporów, z drugim natomiast był już lekki problem. Można było fajnie się rozpędzić z góry pierwszego, ale na dole czekało już na mnie złośliwe czerwone światło sygnalizatora, który ani myślał dać za wygraną. Zanotowałem postój niemal na dnie wielkiego przesmyku i z wolna musiałem wdrapywać się na drugi, zdecydowanie wyższy szczyt. Trwało do na tyle długo i na tyle wolno, że biegi wskazywały już tylko 2x2, co i tak wydawało się zbyt wiele. Ale dałem radę i było z czego się cieszyć, bo teraz już niby ciągle płasko miało być. Usadowiłem się więc w cieniu i zaczekałem na resztę grupy i gdy byliśmy już wszyscy w komplecie z wyplutymi płucami mogliśmy jechać dalej, ku kolejnym wyzwaniom i kilometrom. 
Za Wodzisławiem każdy z nas już marzył o klimatyzowanym pomieszczeniu, dlatego też obraliśmy sobie strategicznie za miejsce postoju sieć fast foodów, której przedstawiać nie trzeba. Tam był dopiero pierwszy, naprawdę solidny odpoczynek, każdy sięgnął po swój prowiant, lub też zaopatrzył się w niego w ów przybytku. Nie zabrakło też pielgrzymki do "Stonki", co nie było głupim posunięciem, żeby nie wieźć ze sobą niepotrzebnych na podjazdach kilogramów.  
Gdy już zaspokoiliśmy nasze liczne potrzeby, pozostało tylko wsiąść spowrotem na rowery i jechać dalej. Do granicy było już zdecydowanie bliżej, niż dalej, jednak temperatura powietrza brutalnie wysysała z nas każdą kroplę siły i zapału, więc coraz częściej trzeba było się zatrzymać, by najzwyczajniej w świecie się ochłodzić w jakimś kawałku cieniu. Jakoś około 11:00 dotarliśmy w końcu do przejścia granicznego w Chałupkach, co było niewątpliwie drugim z wielkich wyczynów tego dnia.
Bez całowania ziemi, ale z wizytą na pobliskiej stacji benzenowej, zaczęliśmy drugi etap naszej wojaży, czyli wędrówki po Czeskiej krainie. Z Bohumina do Ostravy jechało się dość przyjemnie, nie licząc niezłomnej uciążliwości słońca. Jednak widoki, które zastałem w Ostravie dodały mi sił. Przez chwilę poczułem się, jakbym nie opuścił Śląska i była w tym spora racja, wszak to historyczne, śląskie ziemie. Szkoda tylko, że tutaj świadectwa obecności ciężkiego przemysłu są tak wspaniałe, czyste i zadbane, a u nas wciąż wręcz przeciwnie. 
By było mi jeszcze bardziej klimatycznie, w słuchawce rozbrzmiał mi Świat wg. Nohavicy, piosenki czeskiego poety urodzonego właśnie w Ostravie. Szybko też stwierdziłem, że chwalenie tutejszych dróg było raczej nieprzemyślane. O ile jeszcze od granicy jechało się wspaniałymi szosami, to teraz, w mieście, drogi niewiele różnią się od tych naszych polskich, dziurawych. A dziury tu mają porządne i miejscami naprawdę się cieszyłem, że udało mi się uniknąć kilkudziesięcio centymetrowej przepaści z asfaltu w podziemia.
Frýdek-Místek, to kolejne piękne miasto, na które czekałem. Ono jednak broniło się przed nami skutecznie kolejnymi premiami górskimi. W takich chwilach człowiek zastanawia się, jak Ci wszyscy szaleni kolarze potrafią zapierniczać pod takie strome podjazdy (12% jak głosił znak)? Gdy jednak w końcu dotarliśmy, udaliśmy się z Danielem uzupełnić nieco nasze zapasy, a następnie na małą wycieczkę po urokliwym Frydku. Jednak najciekawsze czekało na nas pod samym nosem w trakcie przejazdu już w dalszą trasę z całym peletonem. Co rusz z Piernikiem wymienialiśmy zdania na temat kolejnych budynków zgadując w jakim są stylu i dyskutując o och walorach, detalach i urokach.
Teraz droga była już niepokojąco łatwa, choć, jak się później okazało, ciągle pod górę. Jednak by z pełnią sił i zapasów zdobyć nasz ostateczny cel, zrobiliśmy jeszcze dwa postoje o strategicznym, zaopatrzeniowym znaczeniu. Sam zminimalizowałem swoje potrzeby, by było po prostu lżej i oceniłem, że wszystko, co potrzebuję, mogę też kupić jutro. Wybrałem jedynie coś na ochłodę i obowiązkową puszeczkę na wieczór.
Ostatnia premia górska na starcie mnie mocno wystraszyła, ale nie dałem się złamać. Zresztą, kogo by nie zdziwił stromy podjazd i deklaracje, że ma on jakieś 2 kilometry? A końca nie widać! Na szczęście wiódł on stromą, krętą i asfaltową drogą przez las. Ostatni więc czynnik mocno przemawiał za tym, że się uda. Zgodnie z deklaracjami, ruszyłem swoim tempem w górę, mając za plecami Daniela. Po piętnastu minutach oboje byliśmy już u celu, zmachani z zadowoleni z siebie. Chwilę później dojechał do nas Daro, sprawca wyprawy, co oznaczało, że za chwilę będziemy mogli nawiedzić nasze pokoje i odpocząć. Dalej była już tylko woda, kolacja i ognisko i sztuczne ognie na naszą cześć, czyli to, co każdy z nas uwielbia najbardziej.
Poranek przywitał nas zaskakującym sprawdzeniem się prognoz pogody, które oglądałem w zasadzie kilka dni wcześniej. Większą część nocy padało i grzmiało, powietrze więc było niesamowicie rześkie i górskie. Coś wspaniałego! Widoki też wspaniałe, nic więc dziwnego, że wstaliśmy z niebywałą ochotą jeszcze przed śniadaniem. Po krótkim spacerku i długim, obfitym śniadaniu, mieliśmy znów pełen zapał, by jechać, jednak niektórym z nas nie pozwalały na to kontuzje. Ania i Kubush ruszyli nieco wcześniej do Cieszyna na pociąg uszczuplając naszą grupę. Gary też nie miał się najlepiej ze swoim kolanem.
Nim wszyscy ruszyliśmy w szaleńczą drogę w dół, zrobiliśmy kilka pamiątkowych zdjęć. A później już tylko potężny zastrzyk adrenaliny i nagroda za wczorajszy wysiłek. Zjazd oczywiście trwał o wiele za krótko w porównaniu z drogą w przeciwnym kierunku. W nagrodę wiec mogliśmy... znów jechać pod stromiznę.

Dwa kilometry dalej byliśmy już na potężnej tamie przy zbiorniku o dziwacznej jak dla mnie nazwie Šance. Widok przepiękny, jak na początek dnia, dlatego wszystkie aparaty poszły w ruch. Po takiej porcji wrażeń estetycznych nie każdy miał jakąkolwiek ochotę jechać dalej, jednak zostać też nie bardzo się dało.
Krótka wspinaczka znad zapory na drogę, a później już sama przyjemność. Z dumą zerkaliśmy na liczniki, które biły nowe rekordy niemal bez pomocy i jakiegokolwiek wysiłku. Mnie w zupełności usatysfakcjonowało 68.1 km/h, co przy ograniczeniu do 70 było nawet rozsądne. Jednak wszystko, co piękne, szybko się kończy, więc i jazda ze stromego zbocza góry Smkr szybko skończyła się przystankiem zaopatrzeniowym w Ostravicy. 

Wraz z Jankiem przetestowaliśmy dwie rzeczy na raz. Po pierwsze, otwieranie przy pomocy pedałów SPD kapslowanych butelek, a po drugie smaku zawartości, czyli oryginalnej, czeskiej Coli. Więc otworzyć się dało bez problemu na moich pedałach, a smak... mnie smakowało! Później już tylko pedałowanie spokojnym tempem na lekkich zjazdach w stronę kolejnych miast, a wśród nich prawdziwa svet fota, którą upolowaliśmy po drodze.

Malowniczy Frýdek szybko minęliśmy i tu zaczęły się kolejne dziś stromizny. Swoją drogą nagle nikt nie przypominał sobie, żebyśmy jadąc wcześniej mieli tyle zjazdów, które teraz są podjazdami, prawda? Z każdym więc kolejnym wzniesieniem ponawialiśmy zagorzałą dyskusję stanowczo się sprzeciwiając kolejnym stromiznom, przy okazji pokonując każdą z nich. A powroty mają to do siebie, że mijają nadzwyczaj szybko i jakby mniej się z nich pamięta, pozwolę więc resztę dopowiedzieć kilku kolejnym zdjęciom, które moim zdaniem bardzo dobrze oddają tamtejsze klimaty. Nawet tak sobie chwilami myślałem, że gdyby nie fakt, że to wszystko jest tak odległe od rodzinnych stron, to dla samych widoków gór mógłbym tu zamieszkać. Bo przecież mamy XXI wiek, internet i telefony, więc nawet mógłbym nadal pracować tam, gdzie pracuję.




Nim się obejrzeliśmy, a byliśmy już w Polsce, choć jeszcze za Ostravą czekała nas mała chwila niepewności. Wydawało się nam, że zgubiliśmy gdzieś Daniela, który jak się okazało, jechał z Anią i Garym, który z powodu kolana jechał ustawicznie swoim tempem. W Chałupkach pożegnaliśmy Anię i Garego, którzy z konieczności wybrali dalszą drogę środkami PKP. 
Została nas już tylko siódemka i taką też ekipą jechaliśmy w stronę Gliwic. Teraz droga była już naprawdę przyjemna, a po którymś z podjazdów przekroczyłem już swój próg zmęczenia i dalej jechałem bez tego uczucia. Nogi i cały organizm też już się przyzwyczaiły, więc w swoim rytmie kręciłem dalej niezależnie od tego, czy było w górę, czy w dół. Nie wszyscy mieli jednak tak kolorowo, więc ciągle staraliśmy się trzymać w grupie i pomagać sobie na wzajem, żeby nikt nie zostawał sam na sam ze swoimi słabościami.
Ogromna porcja wysiłku przed Rybnikiem, bo to ostatnie dwie wielkie góry i można by powiedzieć, że było już po wszystkim. Swojskie widoki dodawały sił i chęci, aż w końcu dotarliśmy już do samych Gliwic, gdzie kolejno odprowadzaliśmy Darka, Konia, a na końcu Guśka. Spotkaliśmy też masowych znajomych, Kirę i Rycha, którzy towarzyszyli nam przez chwilę.
Ostatnia czwórka, czyli Daniel, Janek, Piernik i ja dotarliśmy do swoich willi późnawym już wieczorem. Tak też zakończył się wspaniały wyjazd, niesamowita przygoda i zamknął się ogromny bagaż wspomnień. Kolejny wyjazd już się kroi, plany powoli układają, więc tylko czekać, aż znów zawitamy do naszych czeskich sąsiadów w barwnej, jesiennej scenerii. Więc do zobaczenia?

sobota, 20 sierpnia 2011

Taka "okolica"

Poprzednim razem zalałem was moim potokiem słów - taka autoterapia, gdy nie stać człowieka na psychologa, który by go wysłuchał. Dziś obiecuję, będzie więcej zdjęć. Ale wróćmy do tematu i właściwie początku. Pracowity poranek i kilka dni rowerowego postu zrodziło pragnienie małej przejażdżki. Zasiadłem jak nigdy do mapy i wytyczyłem sobie potencjalny szlak, przy okazji rezerwując sobie towarzystwo niezawodnego Janka. Gdy nastał w końcu czas, podjechałem po towarzysza i wspólnie pokręciliśmy rowerowymi szlakami dwóch sąsiednich miast w kierunku dawno nie widzianego złota dolomitu.


Po drodze zawsze mijamy ten betonowy szyb, dlatego dziś sobie go uwieczniliśmy, zwłaszcza, że tym razem zza ogrodzenia wyjątkowo nie warczał i szczekał na nas wielki pies.

Szyb Jan należy do KWK Bobrek i jest obecnie szybem wentylacyjnym wdechowym tejże kopalni. Wcześniej pełnił funkcję szybu wentylacyjnego wdechowego, a instalacje wentylatorów były zasilane z odległego o 180 metrów  szybu „Zachodni”, który należał do kopalni „Bojtnerka”, jednak w 2001 roku podczas likwidacji Bojtnerki najzwyczajniej w świecie dołączono zasilanie i od tego czasu w lesie panuje właściwa dla tego miejsca cisza.
 


Dojechaliśmy na DSD nieco inaczej, niż zwykle. Żółty szlak, który wiódł nas wzdłuż nieczynnych torów kolei wąskotorowej, która w tym roku ma wyjątkowego pecha... Wpierw z powodu budowy A1 wstrzymano jej możliwość jazdy, dalej jacyś idioci ukradli fragmenty torowiska, a na domiar wszystkiego już drugi raz w tym roku szkody górnicze zniszczyły spore fragmenty trasy w Bytomiu. Aż martwię się o dalszy los tej wspaniałej linii, którą miałem kiedyś okazję podróżować wraz z Danielem.


Przez złotą dolinę przejechaliśmy bardziej nietypowo i bardziej off-road'owo. Wszystko pięknie, gdyby tylko można tak zawsze jeździć z górki, bo podjazdy w takich wertepach trzeba było brać "na spokojnie". Ale i tak zabawa była przednia, więc z uśmiechniętymi buźkami pojechaliśmy dalej, po drodze tylko upewniając się, że chociaż kanion jest na swoim miejscu, bo ekspansja firmy zlokalizowanej po przeciwległej stronie jest niepokojąca.


Kolejnym celem i właściwie dla mnie celem już samym w sobie był park w Reptach, gdzie odwiedziliśmy to, co pozostało dziś już minimalnym śladem obecności Donnersmarcków. Inspirację zawdzięczam wpisowi Daniela, u którego na blogu znajdziecie też nieco informacji o tym miejscu i jego historii. 


Przebudowana Masztalernia istnieje do dziś i to jedyny widoczny znak, poza ukształtowaniem terenu, któremu pagórków dodał zacny ród. Cały kompleks pałacowo-parkowy został zaprojektowany i wykonany pod koniec XIX wieku - w roku 1893 rozpoczęto budowę zamku, a ukończono w roku 1898. Projekt zamku w stylu renesansu niemieckiego wykonał bawarski architekt Gabriel von Seidl. Oczywiście zdolni Polacy po II wojnie światowej, gdy "odzyskali" te tereny przystąpili do sukcesywnego niszczenia wszelkich śladów niemieckości na Górnym Śląsku. Ruiny zamku nie zostały zabezpieczone i niszczały do lat 60-tych. 3 czerwca 1966r  zamek wysadzono.


Po krótkiej zadumie zjechaliśmy w dół, gdzie pierwszy raz w życiu widziałem otwarty dla zwiedzających szyb Fryderyk. Niestety, ceny póki co mocno odstraszają, dlatego zostawię sobie tą przygodę na piękne czasy, gdy dorobię się już mojego miliona i nie będę miał już pomysłu na jego roztrwonienie. W ramach rekompensaty wycieczki łódką w sztolni zjechaliśmy nad Dramę, a następnie do kolejnego szybu - Ewy. 



Kiedy wyrwaliśmy się już w bardziej ruchliwe ulice, skusiła nas tabliczka "Pałac w Rybnej". Niewiele myśląc pojechaliśmy za wskazówką znaku, by po chwili dość do wniosku, że Laryszów, przez który jedziemy, na pewno nie skrywa ów pałacu. Na szczęście odnaleźliśmy ów cukierkowaty pałacyk w Rybnej, jak zresztą sugerował napis, który zapomniał tylko uprzedzić, że ów Rybna jest za Laryszowem. Nie nauczeni kłamstwem pierwszej tablicy teraz pojechaliśmy w ślad za podejrzaną mapą, którą znaleźliśmy na tablicy przed pałacykiem. Jak się szybko okazało, mimo iż wiatr w twarz sugerował inaczej, kierunek był bardzo zły. A ponieważ nie lubimy zawracać, pozostaliśmy na trasie w kierunku Tworoga z pierwszą możliwością ucieczki w lewo dopiero w Brynku. 
Przez Połomię i Miedary dojechaliśmy w końcu do Wilkowic, gdzie na chwilę "rozbiliśmy obóz" pod miejscowym spożywczakiem 24h. Jako jedni z nielicznych zakupiliśmy tam coś innego, niż napoje z procentami, albowiem zadowoliliśmy się czekoladą i Tymbarkiem. Dodajmy czekoladą z lodówki i ciepłym Tymbarkiem. Nieco zregenerowani postanowiliśmy brnąć dalej, w stronę Księżego Lasu. Swoją drogą ciekawe, czy Księży pochodzi od słowa Ksiądz, czy Książę.
Widoki wiele wynagradzały, co może argumentować powstanie największej panoramy w naszej historii. Niestety, nie podzielę się tym widokiem, bo jestem wredny i zły. A widać było prócz Zabrza i Gliwic także bardziej odległe krainy, aż po sam Beskid i Górę św. Anny, czyli widoczność na poziomie 100 km. Gdybyśmy jeszcze tylko dysponowali fajnym teleobiektywem, lustrem i filtrami UV... 


Gdzieś w drodze powrotnej zerkamy na licznik i jesteśmy nieźle zaskoczeni. Dawno przekroczyliśmy zakładane na dziś 49 km, postanowiłem więc, że możemy podkręcić jeszcze nieco śrubę. Ostatecznie wyszło nie tak, jak chciałem, ale za to jeszcze dalej. Przez Pyskowice dojechaliśmy na Czechowice, gdzie już koniecznie musieliśmy zatrzymać się na dłużej, czyli co najmniej pół godzinki. 


Janek wskoczył bez namysłu i butów do wody, a ja uznałem, że i tak nie przepadam za wodą, więc zostanę z rowerami. Choć przyznaję, że przydałoby się nauczyć pływać, to przyjdzie mi to z wielkimi oporami i na pewno nie dziś. Tymczasem nasze słoneczko zaczęło powoli nam znikać za horyzontem, więc nie było co się rozgaszczać na plaży. Niechętnie zebraliśmy się do wysiłku na jeszcze kilkanaście kilometrów kręcenia korbą.


Ale czekała na nas zacna niespodzianka. Jeden z wiaduktów, które znacznie skracają drogę nad wodę, jednak wszystkie cztery są w stanie agonalnym, został wyremontowany. Kiedyś słyszałem w tym temacie jakąś wzmiankę, jednak nie sądziłem, że faktycznie coś się stanie i to jeszcze tak szybko, bo przecież byłem tu całkiem niedawno. Nic, tylko się cieszyć i mieć nadzieję, że będzie tak dalej, że będzie coraz sensowniej, przydatniej i ogólnie ku lepszemu.


Powrót już bez większych szaleństw, Ziemięcice i Świętoszowice, a następnie kawałek nieszczęsnego niebieskiego szlaku. Dalej już bez większej finezji pojechaliśmy główną drogą aż zawitaliśmy pod moją rezydencją, gdzie tradycyjnie wymieniliśmy się fotkami. Tak zakończyła się mała przejażdżka, która ostatecznie zamknęła się w blisko dziewięćdziesięciu kilometrach zupełnie bez przygotowania.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Do tych Tychów

Niedzielne, leniwe popołudnie? O nie! Miałem dziś spotkać się ze znajomym w jego mieście - Tychach. Jak to zwykle w takiej sytuacji opcja PKP pasowała jak pięść do nosa, bo kreator połączeń na stronie przewoźnika sugerował zabranie poduszki, żeby kimnąć w oczekiwaniu na przesiadkę, których w dodatku miało być o jedną więcej, niż spodziewałbym się na tej trasie. Zmieniłem więc stronę kolei na mapę, którą jakiś czas temu otrzymałem na Gliwickim Święcie Cyklicznym. Z jej pomocą i jeszcze konsultacją z wszechwiedzącym wujkiem Google stwierdziłem, że dystans jest w sam raz na rowerowy wojaż, co oczywiście postanowiłem szybko wcielić w życie.
Spakowałem manatki, wypełniłem po brzeg litrowy bidon i zabrałem mapę myśląc, że to wystarczy na dziś. Lekki dziś upał szybko zaczął wysysać ze mnie zapał, postanowiłem jednak nie przejmować się tym, co wskazywał pokładowy termometr. Przez ul. 3ego Maja skierowałem się w stronę Halemby, gdzie zgodnie z tym, co zapamiętałem, skręciłem za kopalnią w prawo. Droga podejrzanie wiodła w zdecydowanej większość z górki, co źle wróżyło na powrót, ale o takich drobiazgach raczej się nie myśli.
W całej tej sielankowej scenerii zanotowałem pierwszy postój, który ograniczyłem do konsultacji z mapą, żeby zapytać ja, co sądzi o dotychczasowym kierunku. Gdy upewniłem się, że jadę jak trzeba, wsiadłem spowrotem na rower i kręciłem dalej dzielnie, tym razem nieco pod górkę, w stronę Mikołowa, a przynajmniej tak wskazywały kolejne drogowskazy. Krajowa droga 44 była wyjątkowo pusta, więc bez obaw wybrałem właśnie ją.

Droga ciągnęła się kilometrami i dłużyła mi się niemiłosiernie, co po uważniejszym przypatrzeniu się mapie wcale nie jest dziwne. Dziwna była też "latarnia morska", która stała sobie gdzieś tam na skraju lasu i jest już drugim obiektem tego typu, który widziałem. A ten pierwszy mijałem za każdym razem jadąc na Górę św. Anny. Domniemam, że to nietypowe budownictwo pełni jakąś funkcję monitowania infrastruktury kolejowej, której tu paradoksalnie w okolicy nie ma. Teraz pluję sobie w brodę, że nie użyłem geo-tagów, bo nawet nie potrafię tego zlokalizować na mapie. A może ktoś coś więcej wie na temat tych wież?

W końcu dojechałem do Mikołowa, gdzie czekało na mnie kilka ogromnych serpentyn i jeszcze roboty drogowe na dokładkę. Dobić mnie miały liczne podjazdy, na szczęście po ostatnim z nich moim oczom ukazała się, mimo kiepskiej widoczności, panorama Beskidu. A na pierwszym planie coś jeszcze piękniejszego - dłuuuga droga w dół, czyli tak zwana "Górka Mikołowska". Od razu wróciło mi siły, a licznik wskazał 62.9 km/h pod wiatr na drodze, na której ograniczenie było do siedemdziesiątki. Szybko też po tym zjeździe dotarłem do znajomej okolicy, sięgnąłem więc po telefon, by oznajmić swoje przybycie Konradowi.

Po chwili odpoczynku  zmieniłem rower na samochód i tak wybraliśmy się na Paprocany, gdzie przezwyciężałem swój lęk spacerując po kładce kołyszącej się na wodzie. Widoki jednak wynagradzały chwiejną i niepewną podstawę stóp. Do tego miłe towarzystwo i sporo tematów się nazbierało, więc łatwo było zapomnieć, że pode mną poza kilkoma deskami, jest jeszcze sporo wody. Może i płytko, ale jakoś bez umiejętności pływania nie czuję się pewnie.
Czas mile upływał, ale przyszła pora się zbierać. Ponieważ robiło się już ciemno, musiałem pójść na kompromis i wsiąść w pociąg, przynajmniej do Katowic, żeby nie jechać w zupełnych ciemnościach długich kilometrów trasą 44, tym bardziej, że trasa znana mi jest o tyle, o ile jechałem nią raz, kilka godzin wcześniej i to w odwrotną stronę. Tradycyjnie, jak to w Tychach, biegiem na pociąg, ale zdążyłem.
 

W Katowicach natomiast zaczęły się problemy. Wysiadłem, minąłem grupy szturmowe czekające pewnie na przyjazd kibiców, wyszedłem i znów nie wiedziałem gdzie jestem. Pewien tylko tego, że jestem po złej stronie względem torowiska, postanowiłem zaufać znakom i strzałeczkom, które wskazywały Gliwice. Moje zaufanie jednak zostało mocno nadszarpnięte w chwili, gdy dojechałem do... zjazdu na A4. Powziąłem więc odwrót sięgając jednocześnie po telefon i załączając GPS'a, który w pierwszej chwili też postanowił poprowadzić mnie przez autostradę. Gdy w końcu wyperswadowałem mu, że chcę jechać inaczej, wskazał mi gdzie wykonać kilka manewrów, by znów znaleźć się w znajomej okolicy. Szczęśliwy niemal ucałowałem telefon uświadamiając sobie, że kiepski ze mnie kierowca, gdy zostanę pozbawiony światła słonecznego.
Pognałem co rusz w stronę ronda, gdzie byłem raptem dwa dni temu, niestety komunikacją miejską - stąd zdjęcie Katowickiego Spodka za dnia, w dodatku w nowej odsłonie, bo po remoncie poszycia. Za rondem wskoczyłem na ścieżkę rowerową i z pełnym skupieniem jechałem przed siebie starając się uważać na wszystko, co za dnia byłoby dobrze widoczne. Powrót na ulicę znacznie ułatwił dalszą jazdę, pomijając czerwone światła, które intensywnie uprzykrzały powrót. Chorzów minąłem w zasadzie bez większych przygód, natomiast Świętochłowice dostarczyły dreszczyk emocji na ciemnych jak czarna dziura jezdniach i porównanie do czerni i dziury jest tu jak najbardziej na miejscu. Sytuację ratował dopiero gdzieś pod koniec kawałek asfaltowej ścieżki rowerowej, której standard było o jakieś sto lat wyższy od brukowanej drogi.
Ruda Śląska minęła mi w zasadzie w mgnieniu oka, bo na liczniku utrzymywało się bezproblemowo około trzydziestki, a miejscami nawet więcej, niestety jednak radar, który mijałem, nie pstryknął mi fotki. Zabrze było również opustoszałe, więc mogłem się pościgać jedynie z zdezorientowanym młodzieniaszkiem na skuterze, któremu siedziałem na ogonie aż po plac Teatralny. Ostatnią górkę postanowiłem sobie nie odpuszczać i bardzo dobrze, bo jak nigdy to nie kolana miały dość, a mięśnie. Chyba chłód sprzyja takiemu wysiłkowi, więc nie odpuszczałem już do końca trasy i tylko na skrzyżowaniu pod Janka willą jakiś debil wymusił mi zajeżdżając drogę, na szczęście obyło się bez kolizji. Tak lekko zestresowany na koniec dotarłem cało i bezpiecznie do domu, gdzie bezzwłocznie zabrałem się do uzupełniania niedoboru kalorii... Trzeba kiedyś powtórzyć taki trip, tym razem już znając trasę!

sobota, 13 sierpnia 2011

Urodziny na dwóch kołach

"Nie odbierajmy życia zbyt poważnie".
Nadszedł wreszcie upragniony piątek, upragnione popołudnie o długoweekendowym posmaku. Nadszedł też w końcu czas, by świętować okrągły rok Zabrzańskiej Masy Krytycznej! Choć większość ludzi przebrała się za... rowerzystów, to nie brakowało tych, którzy przebrali całkiem serio, a właściwie to całkiem niepoważnie. Wśród nich byłem i ja, bo postanowiłem przygotować na dziś coś specjalnego przy współpracy z Jankiem, który wspierał tym razem sprzętowo. Co z tego wyniknęło? Hipis na rowerze marki Simson rocznik 1937! A ciąg dalszy niech będzie już w małym foto-story, które sponsoruje Piernik z http://bttf.pl/, oraz Janek:

A tutaj kolejne przebrania.
Nad bezpieczeństwem tradycyjnie czuwała zabrzańska Policja.
Wśród tłumów mediów nie zabrakło także zabrzańskiej telewizji.
Barwny korowód rowerzystów.
Cały, krótszy tym razem, przejazd zakończył się na terenie zabytkowej kopalni Guido. Władze miasta przygotowały dla nas posiłek i herbatę, a nadto otrzymaliśmy mapę Zabrza z oznaczonymi trasami rowerowymi. 

  Nie zabrakło oczywiście kilku przemówień wydziału promocji miasta.
Rowerzystów tłum pod szybem "Kolejowym" kopalni Guido.
Nie trzeba było długo czekać, by padła propozycja afteru po tym oficjalnym na terenie kopalni. Ekipa więc "na raty" rozpoczęła przemieszczanie się w pobliże innej kopalni, a ja z Jankiem i Piernikiem pojechaliśmy wpierw zmienić zabytkowy rower na Morfinę, coby się mu przypadkiem nic nie stało złego na wyboistych drogach. Zaopatrzeni i przystosowani do ogniskowania podjechaliśmy jeszcze do zaprzyjaźnionej sieci marketów spod znaku piegowatego owada i później już szybko na miejsce, gdzie jeszcze nie było nawet ogniska, a tłum był zacny. Kwintesencja i podładowanie akumulatorów na kolejny tydzień.

No to jeszcze was pokatuję zdjęciami.
I całokształt na koniec.
W końcu przyszedł czas pożegnać się z miłym towarzystwem, ponieważ obiecałem odprowadzić nasze miłe koleżanki z Bytomia, co niniejszym wraz z Skudem uczyniliśmy. Droga na Bytom jak zawsze pełna przygód, niekoniecznie miłych, na szczęście dotarliśmy cało i bezpiecznie odprowadzając wpierw Darię, a później Justynę, z którą jeszcze długo rozmawialiśmy, co jednak ukróciła wizja powrotu w burzy. Niebo coraz częściej jaśniało gdzieś nad horyzontem od błysków, więc pożegnaliśmy się i dwuosobową reprezentacją, czyli wraz z Skudem pognaliśmy co rusz w stronę Zabrza. Na wysokości Jadwigi zaczęło nas dopadać kilka kropel deszczu na minutę. Im bliżej Mikulczyc, tym mocniej padało, więc ostatecznie dotarłem mokry, a przed Skudem była jeszcze droga do Gliwic. Ale chyba lepiej zmoknąć teraz, niż w trakcie Masy, więc optymizm pozostał i nikt z nas nie marudził. I tak powrót zakończył się dnia następnego, w deszczu zamiast "spadających gwiazd".

wtorek, 9 sierpnia 2011

Wracamy na tory

Dziś było bardzo długim dniem w pracy, trzeba więc sobie to jakoś później wynagrodzić, prawda? Zdzwoniłem się z Jankiem i wybraliśmy się wspólnie w niesprecyzowane gdziekolwiek. Po drodze jeszcze tylko zajechaliśmy na stację dopompować kółka, a później już coraz więcej było kolejowych wątków w naszej wycieczce. A wszystko zaczęło się od małego pościgu za składem PKP Cargo. Co było dalej? Mnóstwo nieudanych zdjęć, bo aparat jak na złość nie chciał dziś współpracować, a to co się mimo wszystko udało, prezentuję poniżej:

Pędzący "prosiaczek" Cargo - co to za grill na przodzie?
JT42CWRM - Brytyjska lokomotywa klasy 66 o ciekawym nr. bocznym 66601.
Zadymę organizuje "Stonka" ciągnąca swoją zmodernizowaną koleżankę.
Opuszczona na torze bocznym "Edytka".
Znów pędzący "prosiaczek", czyli zmodernizowana ET22.
Na koniec pomachał nam i zatrąbił prywatny przewoźnik Freightliner PL.

sobota, 6 sierpnia 2011

Który to już raz?

Tym razem w pracy, z racji na potrzebę wyglądania "elegancko" musiałem być z pomocą komunikacji miejskiej, a to już z góry przekreślało wypad na kolejną GMK z całą ekipą. Czym prędzej jednak pojechałem do domu, żeby coś przegryźć i ubrać się bardziej rowerowo. Już miałem wsiadać na rower, gdy zadzwonił Piernik i oświadczył, że ekipa na mnie zaczeka gdzieś w centrum, umówiliśmy się więc na skrzyżowaniu Korfantego i Wolności, gdzie natychmiast pognałem najkrótszą trasą, jaka przyszła mi do głowy. Po krótkim przywitaniu i okiełznaniu nieładu na mojej głowie, który nie chciał schować się pod kaskiem, ruszyliśmy spokojnie pięknym peletonem w stronę pl. Krakowskiego w Gliwicach, gdzie zaprowadziłem nas nieco inną i spokojniejszą trasą.

Przywitania i pogawędki z przedstawicielem monocyklistów.
Korzystając z faktu, że do startu Masy zostało nam jeszcze sporo czasu, postanowiłem przesmarować trzeci raz w ostatnim czasie łańcuch, tym razem dzięki uprzejmości Piernika, który użyczył smaru do łańcucha. Później jeszcze oddałem na chwilę Morfinę w fachowe ręce Janka, który ustawił przedni hamulec i ofiarnie nawet sam go przetestował - obyło się bez ofiar w sprzęcie u ludziach.
Faktycznie, zielony pachnie... ziołami!
Służba porządkowa, by jeździło się bezpieczniej.
Gdy już tradycyjnie zostałem obdarowany przez Ojca Dyrektora walkie-talkie, ruszyliśmy. Szybko okazało się, że na przedzie nie pojechał nikt z pomagających w tym zamieszaniu i czołówka ruszyła niczym ucieczka na Tour de Pologne robiąc w peletonie kolosalne dziury. Pognałem więc za ucieczką i już po chwili wszystko wróciło do normy, czyli jechaliśmy jednym, zwartym peletonem, jak Ojciec Dyrektor przykazał. Dalej już było tylko lepiej i spokojniej, pomijając znów nieznajomość trasy przez zabezpieczającą nas Policję, ale to taki drobiazg. Mogłem za to spokojnie rozmawiać sobie z cyklistami i nawiązać nowe znajomości a dodatkowo dowiedzieć się nowych rzeczy. Tu serdeczne pozdrowienia dla rowerowego PTTK Gliwice.
A tak to wygląda "od środka"...
...a tak "z zewnątrz".
Kiedy zakończyła się Masa, oczywiście padło hasło "after!". Nie trzeba było tym razem długo czekać, bo szybko zebrała się grupa pod wezwaniem adoracji sieci sklepów z zachodu. Podjechaliśmy więc i zaparkowaliśmy nasze limuzyny między pięknym, czerwonym Ferrari, a czarnym Porsche i Ci, co mieli potrzebę, zrobili najazd na sklepowe półki z żywnością i napojami.
Zaopatrzeni udaliśmy się w tradycyjną lokalizację, gdzie zebrało się nas tym razem całkiem sporo. Po lekkiej motywacji, nie brakowało rąk do noszenia drzewa na opał i szybko zapłonęło tradycyjne ognisko. W tym miejscu prócz pozdrowień muszę teraz zamieścić jeszcze podziękowania dla Darii i Justyny za podarowaną przez sakwę Piernika butelkę mojego ulubionego napoju w moim ulubionym smaku! "Bądź sobą" pod kapslem, który dołączył do zacnej kolekcji, a sam napój poprawił do reszty humor.
"Tymbark - kochaj życie".
Jakoś wyjątkowo ruszyliśmy ostatni w drogę powrotną przez Sośnicę. Chciało się nam kręcić, więc dokręciliśmy za namową Skuda do Szałszy przez fantastyczną rowerową autostradę będącą przedłużeniem ul. Leśnej i wiodącą przez las, gdzie nie było ani odrobiny błota. Teraz przyszło się nieco rozdzielić ekipie w składzie: Gusiek, Skud (włodarze gliwiccy), Janek, Piernik i ja (panowie Mikulczyc) oraz Goofy i Daniel (baronowie z Rokity)(źródło).
Włodarze Gliwic pojechali w lewo, a my w prawo i ten podział bynajmniej nie sugerował podziałów politycznych, a jedynie kierunki na mapie. Okrężną trasą przez Ziemięcice i mroczne pola do Grzybowic, a następnie na tereny naszych baronów, gdzie się pożegnaliśmy i rozjechaliśmy znów każdy w swoją stronę.
A to nocne kręcenie trzeba zdecydowanie powtórzyć!

Zdjęcia dzięki uprzejmości Goofiego - dzięki!