sobota, 24 września 2011

Pod powierzchnią wody

Skalar (łac. Pterophyllum) ryby z rodziny pielęgnicowatych.
Po intensywnym poranku i przed zapowiadającym się równie intensywnie popołudniem wypadałoby choć na chwilę odsapnąć. Na szczęście mój ostatnio mocno zapełniony kalendarz przewidywał ku temu znakomitą okazję - wystawę akwarystyczną. Sam kiedyś byłem pełnym zapału miłośnikiem wpatrywania się w ten szklany "ekran", gdzie przynajmniej nikt nie emitował reklam i powtórek. Niestety, pewnego brutalnego dnia pękło to marzenie i to dosłownie. 260 litrów wody i tyleż samo z nią kłopotu, gdy rozpierzchła się po podłodze. Tak zakończyło się moje wspaniałe hobby i od tamtego czasu nie miałem nawet okazji odwiedzić żadnej wystawy akwarystycznej, co zmieniło się właśnie dziś. Godzinny spacer z Januszem kilkanaście centymetrów pod powierzchnią wody okazał się znakomitym relaksem. Szkoda tylko, że fatalnie przygotowanie wystawy pod względem oświetlenia mocno utrudniało robienie jakichkolwiek zdjęć...

Rafa koralowa - czyli słonowodne akwarium. Niemal nieziemski widok.
Moi ulubieńcy - Pyszczaki. Niemal wszystkie pochodzą z jeziora Tanganika.
Znalazło się też i akwarium z rakami.
Krab tęczowy - prawdziwy spryciarz.
Bardzo minimalistyczne, z pięknymi kamieniami.
Dziś tematem przewodnim miały być słodkowodne krewetki.
Może nie uwierzycie, ale to maleństwo miało może 15 milimetrów!

niedziela, 18 września 2011

Wokół jezior

Wszystkie kasztany na Śląsku i Opolszczyźnie chyba się zmówiły i na jeden znak zrzuciły kasztany w ich łupinkach ze swych rozłożystych gałęzi. Szybko odkryłem, jak wiele tych drzew rośnie w mojej okolicy i nie tylko. Coś, co niegdyś zbierało się z niesamowitym zapałem i budziło niepokojący ogrom kreatywności, dziś stało się najzwyczajniej niebezpieczną, śliską i kolczatą przeszkodą, którą należało omijać. Tak zaczął się skromny wypad w niedzielne, słoneczne i bardzo wietrzne popołudnie. Ponieważ pomysłów gdzie można dojechać miałem co najmniej dwa razy tyle, co kierunków świata na mapie Jack Sparrow'a, pomyślałem więc, że choć raz przechytrzę wiatr. Pojechałem z wiatrem, co szybko zaowocowało długimi odcinkami z prędkością rzędu 40-45 km/h. Wraz ze zmianą kierunku jazdy wiatr przestał pomagać, jednak wizja ścigania się z kolarzem dziko przyćmiła mi umysł, więc dogoniłem biedaczynę, jechałem chwilę za nim, po czym dzielnie wyprzedziłem i kazałem mu się męczyć w gonitwie za mną z prędkością pod 50 km/h. Kiedy mi się znudziło i zwolniliśmy do trzydziestki, chwilę porozmawialiśmy. Okazało się, że mój rower jest jakieś 10 kg cięższy od kolarzówki z widelcem karbon i w ogóle odchudzonej dość mocno. A ja miałem jeszcze sakwy, więc jak widać, waga to nie wszystko.
Wyremontowany most, linia kolejowa... Cud?
Po rozgrzewce zajechałem na Czechowice, gdzie zasięgnąłem języka i okazało się, że ul. Jagodowa jest już przejezdna, co mnie wręczy szalenie ucieszyło. Rzeczyce - pomyślałem, a jak pomyślałem, tak też zrobiłem. Kilka serpentyn i byłem już na właściwej ulicy chwilowo ciesząc się idealnym asfaltem i nowym, pięknym wiaduktem wieszczącym swoim wysokim standardem, że mieszkamy w kraju członkowskim UE. Sielanka jednak skończyła się szybciej, niż powiat gliwicki. Ulica zmieniła się w coś, co trudno nazwać w ogóle. Zupełnie jakby wojska wracające z II WŚ jadąc chciały się pozbyć nadmiaru granatów i rozrzucało je całymi pęczkami, oczywiście bez zawleczek. Dziury, a właściwie kaniony sięgały czasem po trzy, cztery warstwy nawierzchni (nie dam głowy że to asfalt w ogóle był) w dół. Po tym całym kaskaderstwie przejazd polną droga był niczym pływanie żaglówką po spokojnym jeziorze, jednak i tu idylla nie trwała długo, bo z daleka dostrzegłem znajomy widok. Mój ulubiony most kratownicowo-linowy nad Kanałem Gliwickim wyglądał jeszcze gorzej, niż rok temu i tylko zwęziła się na nim droga i przybyło znaków ostrzegawczych. Smutne patrzeć jak się rozpada bez żadnych perspektyw na naprawę.
A tu tylko przybyło tabliczek i pachołków...
Mechanizmy śluzy na Kłodnicy produkcji Wałbrzyskiej Carlshütte GmbH (Huta Karol).
Pojechałem dalej nie ryzykując zbytnio zbyt długiego krążenia po tym wątłym moście, choć kierowca przegubowego autobusu nie wyglądał na wzruszonego i niemal z bezgranicznym zaufaniem przejechał po moście. W ślad za nim pojechałem w kierunku Pyskowic, jednak szybko podkusiło mnie żeby jechać jeszcze dalej, choćby tylko na Dzierżno Małe. Wiedziałem, że na tym się już dziś nie skończy i nim się obejrzałem już mknąłem na krajowej czterdziestce przez kolejne wsie mijając już Pławniowice. Przywołałem się do świadomości wspominając ubiegłoroczną samotną wojaż na Górę św. Anny i uznałem, że dojechanie do granicy województwa Opolskiego będzie zupełnie rozsądne.
Dotarłem, zrobiłem zdjęcie i... pora wracać.
Słoneczniki? No to koniecznie trzeba "słit focię" zrobić!
Gdy już dojechałem i symbolicznie postawiłem stopę za granicznym znakiem, zawróciłem i po krótkich konsultacjach z pokładowym GPSem uznaliśmy, że warto pojechać nieco inną trasą, co przy okazji spełni założenie objechania wszystkich jezior dookoła. Skręciłem w pierwszą większą ulicę w prawo i jechałem w nieznane, choć kolejne nazwy miejscowości coś jednak mi mówiły, bo niektóre mijałem jeżdżąc pociągiem. 
Tak w konkursie na intuicję i uczciwość znaków drogowych dotarłem gdzieś i gdzieś jest tu jak najbardziej trafnym określeniem. Gdzieś leży nieopodal A4 i przez gdzieś biegnie pas techniczny, co szybko wywołało w mojej głowie pozytywne skojarzenia. W resztkach słońca jechałem i jechałem, aż się ostatecznie ściemniło, a asfalt zmienił się w przyjemny szuter, a odgłosy z lasu coraz bardziej niepokoiły. W końcu dojechałem do zamkniętej bramy, co było niemal największym z moich koszmarów na tą chwilę. Na szczęście sto metrów wcześniej było skrzyżowanie z opcją las lub wiaduktem pod A4 i dalej nie wiadomo gdzie. Wybrałem to drugie i przy pierwszej okazji skręciłem w lesie tak, by znów jechać równolegle do autostrady, przy okazji płosząc zająca, dwa lisy, stado saren, masę ptaków i kilka komarów, które mimo wszystko zdążyły zostawić po sobie pamiątkę. Przeklinałem w myślach, że wzorem Piernika nie doposażyłem się w mocną przednią lampkę, na szczęście nie było aż tak tragicznie, wszak jakieś światło z przodu miałem i coś widziałem.
Bliźniaczy most kratownicowo-łukowo-linowy w Rudzińcu
Przy pomocy alejki, która miała nazwę "Pechowa", jak się później okazało, dotarłem na skraj cywilizacji, gdzie już dla pewności zapytałem przechodniów, czy ten odcinek zawiedzie mnie już do celu, czy wywiezie znów w jakiś las. Ponieważ niestety byłaby to opcja dwa, wybrałem opcję asfalt i miasto, a właściwie wieś. Mknąłem więc znów gdzieś w nieznane przez jakieś pola, które jak na złość były w dolinie, więc nijak nie mogłem nawet odszukać na horyzoncie żadnego charakterystycznego punktu. W końcu jakimś cudem wylądowałem na ul. Kozielskiej, którą już jak najbardziej znałem, choć przyznam, że nie od tej strony. Pewne było jednak to, że zawiedzie mnie do centrum Gliwic, a stamtąd już trafię gdziekolwiek zechcę.
Barokowy kościół p.w. Michała Archanioła w Rudzińcu z 1697 roku. Unikat.
Nogi miały mnie już serdecznie dość, bo zmuszałem się do maksymalnego wysiłku, co owocowało średnią prędkością przekraczającą 26 km/h. Na skraju bólu kolan kręciłem więc dalej i tak dotarłem niemal błyskawicznie do centrum, z którego obrałem nielubiany za bardzo przeze mnie kurs na Sośnicę. Znów odcinek w kompletnej ciemności, gdzie chwilami dzięki uprzejmym kierowcom chwalącym się swoimi skutecznymi długimi światłami na zupełnie prostej i bezproblemowej drodze, oślepiany nie widziałem gdzie jadę. Zabrze przywitało mnie serdecznie i ciepło - kolejne sygnalizatory czerwonymi światłami. Wracałem przez 3-ego Maja, żeby nie popadać w rutynę, jednak dalej już wizja Hagera nie bawiła mnie absolutnie i konwencjonalnie Mikulczycką dotarłem do swojej dzielnicy o tożsamej nazwie.
Fotel dawno nie był tak wygodny, herbata słodka, a ciasto smaczne... tak zakończyłem szalony dzień, ekstremalne 87 kilometrów przejechanych w 3h i 24 minuty.

wtorek, 13 września 2011

Zapach rumianku

Czasem na złość milczą telefony. Ale wychodzi później na to, że to jednak dobrze. Dziś miałem wielką ochotę odwiedzić zaniedbaną przeze mnie okolicę, pooddychać powietrzem pachnącym typowo śląskimi klimatami, lokomotywami, łąkami i hałdą. Ganiamy za tymi kilometrami, że nawet nie mamy chwili, by odwiedzić miejsca, do których ma się największy sentyment i są najbliżej.
Wszystko się zmienia - tylko czy aby na pewno na lepsze?
Wypasiona okolica pełna niespodzianek.
Pierwszy więc niby przystanek, a właściwie okazja do wolnej jazdy to okoliczne stawy, które przez moją chwilową nieuwagę diametralnie się zmieniły. Pamiętam wiosenny wysoki stan wody, a dziś... dziś można śmiało powiedzieć, że jesień się tu powoli rozgościła. Do tego przybyło tu i ówdzie ziemi, która miała chronić, by woda nie rozlała się jeszcze bardziej, ale wygląda to niezbyt dobrze. Chciałem objechać tradycyjnie wszystko w koło, ale szybko się okazało, że na łąkach królują niepodzielnie kobyłki, a ja nie chcąc im przeszkadzać w obiedzie zmieniłem swoją trasę na przedzieranie się przez ogromne chaszcze. 
Dobra widoczność, to i widoki piękne.
Nadszybie, choć nie widać, w remoncie. Kolejne zmiany.
Kolejnym miejscem, które odwiedziłem była hałda, którą jakiś czas temu, jak szumnie ogłoszono, rekultywowano. Mam na myśli pagórek za stawem Annaszacht i przejazdem kolejowym. Szybko się okazało, że poza usypanym z szutru odcinkiem drogi, który już miłośnicy quadów zdążyli przeorać, nic się tam nie zmieniło. Nic, co można by dostrzec. Ja jednak dziś szukałem konkretnej rośliny i jej zapachu, na który naszła mnie wielka ochota. Znalazłem kilka kwiatów, jednak to nic w porównaniu z tym, co było tu jeszcze nie tak dawno temu. I zapach też już nie ten sam... A może się starzeję?
W poszukiwaniu rumianku znalazłem uciekiniera z czyjeś działki.
DB coraz częściej na naszych torach.
Nie znalazłszy tego, czego szukałem, a nie mogąc się dalej dodzwonić do Janka, którego miałem zamiar nawiedzić po zdjęcia z niedzieli, pokręciłem dalej, mijając kopalnię i jadąc w kierunku parku JPII. Ostatnio zza szyb autobusu widziałem, że nieco się tam zmieniło i bynajmniej nie mam na myśli, że w cudowny sposób zaczęto w końcu budować tam obiecaną pływalnię. Na pierwszej ze ścian zmieniło się w końcu graffiti, co mnie bardzo ucieszyło, a jego tematyka lekko zaskoczyła. Ach, ta dzisiejsza, okropna młodzież, prawda? A tu jednak nie, bo jak często powtarzam za posłyszaną niegdyś sentencją: to nie świat jest coraz gorszy, to media są coraz doskonalsze.
A może jeszcze nie jest tak źle z naszą młodzieżą, jak mówią w wiadomościach?
Bo z prądem płyną tylko słabe lub zdechłe...
I tak optymistycznym akcentem chciałem już zakończyć wycieczkę, jednak telefon przyjaciela nadal milczał, więc tym razem bardziej okrężną drogą zajechałem spowrotem w Mikulczyckie rejony, na moje własne, prywatne odludzie. Może nie do końca odludzie, ale przyznaję, że mam niebywałe szczęście trafiać tam na pustkę, której oczekuję od takiego miejsca. I nie żałuję, że tam dotarłem, bo to kolejne zaniedbane ostatnio rejony, które warto wizytować póki jeszcze istnieją. Szybko się okazało, że widoczność jest rewelacyjna i bez najmniejszego wysiłku widać Beskid, Szczyrk, a nawet odwiedzoną przeze mnie nie dawno Ostravicę jej jej szczyty. Pożałowałem, że nie zabrałem lornetki, a niestety obecny telefon ze swoim aparacikiem nie dał rady uchwycić choć namiastki tego wspaniałego widoku...
Mój widok na moje Zabrze, mój Śląsk, moją małą Ojczyznę.

niedziela, 11 września 2011

Rowerem do Nieba

Kolejny raz poranek pod hasłem "wstajemy wcześniej, niż słońce". Faktycznie, za oknem jeszcze zupełnie ciemno, a budzik nie ma litości. Wstałem już spóźniony szybko więc zjadłem śniadanie, zalałem magiczną miksturę przygotowaną dzień wcześniej w bidonach i bezładnie wrzuciłem jeszcze kilka rzeczy do sakw. Piernik i Janek już czekali.

sobota, 10 września 2011

Teatr A - Exultet

Gdyby się tak chwilę zastanowić, to dwoma najbardziej "pojemnymi" w swym przekazie symbolami są woda i ogień. Powiedzieć, że mają wiele znaczeń, to za mało. Życiodajne, a zarazem śmiercionośne, zapewniają bezpieczeństwo, a zarazem niesamowicie niebezpieczne. Pewnie te właśnie cechy, pewien paradoks, od początku pociągały człowieka, więc zarówno ogień, jak i woda były przez nich szanowane, otaczane jakąś aurą mistycyzmu i niepojętości, Boskie przymioty.

Wieczór pełen przygód

Miało być bez pośpiechu i nawet z kilkuminutowym zapasem. Jak się szybko okazało, łańcuchy i pamiry płatają różne figle i niespodzianki. Piernik jechał inauguracyjnie na odnowionym tandemie, gdy ten niespodziewanie wydobył z siebie wielki trzask i efektownie rzucił łańcuchem w asfalt wyrażając swój sprzeciw względem przerywania jego wieloletniego odpoczynku. Szczęście, że nie stało się to nieco dalej, bo natychmiast zarządziliśmy odwrót i Piernik w biegu przesiadł się na swój standardowy rower. W tym też czasie dołączyli do nas uhahani (bynajmniej nie z powodu tragedii z tandemem) od trzech telefonów temu Gusiek i Janek.
Tą silną reprezentacją pomknęliśmy zwijając za sobą asfalt do najbliższego "po drodze" owadziego marketu na ekspresowe zakupy. Na pl. Wolności meldujemy się z bezpiecznym zapasem cennych minut do rozpoczęcia kolejnej Zabrzańskiej Masy Krytycznej. "Pomacaliśmy" się ze znajomymi, zamieniliśmy kilka słów i już trzeba było ruszać. Łyknąłem więc tabletki na narcyzm i w kilka słów zebrałem rowerzystów do wspólnego przejazdu przez nasze piękne miasto.
Przejazd trwał, trwał i... i wlekł się wyjątkowo mocno. Ale frekwencja, pogoda i humory dopisywały, a ja sam zaliczyłem przy okazji testowy przejazd nowym bratem mojego Gianta Youkona Disc - Youkon'em FX. Nowy nabytek Kubusha, mimo, że ramę miał małą, to prowadził się bardzo przyjemnie i nawet nie wydawał się taki malutki. Może też pomyślę o rowerze typu full?
Po tych atrakcjach i kilku jeszcze innych, zmontowaliśmy sporą ekipę na after, który oczywiście poprzedziła napaść wygłodniałej szarańczy na zaprzyjaźnioną sieć, w której niedługo pewnie dorobimy się karty stałego klijenta i specjalnych zniżek w pierwszy i drugi piątek w godzinach 19-21. Ognisko kolejny raz zapłonęło za moją sprawą, a pomogła mi nowa, wypasiona zapalniczka  palnik, który dziś otrzymałem, a przebył do mnie pocztą ponad dwa razy tyle kilometrów, co przejechałem w tym roku na rowerze. 
I to właściwie byłoby na tyle z dziś, które płynnie przeszło już w jutro, bo kolejny raz nie udało się wrócić przed północą. Cóż, na Kopciuszka bynajmniej się nie nadaję ;)

wtorek, 6 września 2011

Przyloty i odloty

Dzisiejszy poranek był niewiarygodnie odmienny od wczorajszego. Zamiast suchego, gorącego i dusznego powietrza przywitał mnie przyjemny chłód i leniwie wschodzące słońce. Dziś w pracy byłem z konieczności godzinę wcześniej, ale też godzinę wcześniej mogłem z niej wyjść, z czego bez wahania skorzystałem. Gdy już w domu uporałem się z wszelkimi obowiązkami i obiadami, pomyślałem, że warto mimo wszystko gdzieś się ruszyć, szczególnie, jeśli będzie to rower.
Przejazdy, towarzyszyły mi całą drogę. Puste, osamotnione.
Wybrałem więc ostatecznie, że będzie to rower i będzie to samotna wycieczka, co przy ostatnim natłoku myśli było jak najbardziej wskazane. Początkowe, ambitne plany szybko zweryfikował czynnik o wdzięcznej nazwie technicznej "wiatr na ryj". Uciekłem więc z asfaltów w bardziej zadrzewione trasy, a trasę skróciłem sobie do przejazdu na hałdę w Bezchlebiu i później na Czechowice. Wszędzie dobitnie było widać, że zbliża się szybko i wielkimi krokami jesień i zima. Właściwie można uznać, że już mamy pogodną jesień. Dziesiątki pajęczyn, przez które się przedarłem po drodze są tego świetnym przykładem i dowodem. Dodajmy jeszcze rośliny, które już ledwo żywe, ale jeszcze z uporem i resztką sił pną się i rozrastają w każdą możliwą stronę, by uchwycić dla swych nasion jeszcze odrobinę wartości odżywczych. Mnie ten busz na ścieżkach mocno zaskoczył, a leżące gdzieniegdzie gałęzie akacji nadały całej wyprawie iście ekstremalny posmak.
Kolejny przejazd, za którego umowną granicą czeka jakby inny świat.

Widoczek? Zacny, szkoda że bez tele widać niewiele.
Z umownego szczytu hałdy szybko zjechałem spowrotem w las, a dalej na plażę nad Czechowickim zalewem. Dziś wyjątkowo pusta, wręcz zaskakująco. Mnie jakoś nie przekonywało do zsiadania z roweru, więc pojechałem dalej ciesząc się pięknym popołudniowym słoneczkiem. Piękne popołudnie, jak szybko się okazało, miało i jeszcze więcej swego piękna. Po krótkiej weryfikacji okazało się, że widoczność jest dziś naprawdę genialna, bo na linii horyzontu wyraźnie było widać całe wzniesienie Góry św. Anny i nie tylko. Swoją drogą, wybieramy się tam w niedzielę, więc taki widok mocno mnie ucieszył. Szkoda tylko, że nie zabrałem dziś lornetki, pomyślałem sobie.
Jesień nadciąga szybko i z każdej strony złotymi liśćmi.

A tam, ponad 50 km dalej, jest mój skrawek nieba - Góra św. Anny.
Powrót do domu odbył się już nieco bardziej konwencjonalnymi szlakami z większym udziałem procentowym dziur w asfalcie, niż tych, na polnych drogach. Wpierw jednak podjechałem dotlenić przednią dętkę, bo ostatnimi czasy systematycznie notuję w niej spadek ciśnienia, a póki co lenistwo nie pozwala mi przyjrzeć się temu procederowi znacznie baczniej i coś w nim zmienić. Ruszyłem i szybko przemknąłem przez Kopernik na Łabędy i dopiero z nich w stronę centrum Gliwic. Majestatycznie okrążyłem szerokim łukiem rynek, a następnie przejechałem przez pl. Krakowski w stronę parku. Tam przejechałem nieco szlakiem dawnego wąskiego toru mijając majestatyczny cmentarz hutniczy, obok którego dokładnie wiodła linia. Dalej kręciłem nietypowo w stronę ciepłowni i znów gdzieś mimochodem śladami wąskich torów. Ostatni etap drogi powrotnej obył się już bez udziwnień, bo w końcu wyjechałem na ul. Wolności i tak bezmyślnie zajechałem aż pod dom. Tak minął dzień, pełen przemyśleń.

Tak niewiele zostało po wąskich torach: kilka podkładów, kamieni i most.

Za płotem czas tkwi jakby w miejscu.