poniedziałek, 28 listopada 2011

Kryzys w branży

Czwartek - miała być sesja, piątek - miała być masa... tak mógłbym wymienić jeszcze kilka kolejnych dni minionego tygodnia, na które były plany. Niestety "zgniły wyż" w połączeniu z ciepłem skumulował wszystko, co najgorsze w powietrzu i także mnie złapało jakieś choróbsko. Lepiej pocierpieć kilka dni w domu, niż załatwić się na dobre. Gdyby tylko jeszcze chciało się cokolwiek zrobić podczas tych nadgodzin w domu. Smutne podsumowanie brzmi jednak "nie zrobiłem dosłownie nic".
Na szczęście od niedzieli czuję się nieco lepiej, a trzy godziny zabierają jazdy - dziś też. Do tego jeszcze po dwie na wtorek i środę, a później coś, na co czekam z coraz większym dreszczykiem emocji i niepokoju - składanie dokumentów na egzamin na kategorię A i B na raz. Nie czuję się póki co na siłach, ale optymizm przede wszystkim, do tego stale popieram go porcją wiedzy z rozwiązywania testów. Więc w środę poznamy deadline i przynajmniej tyle będzie poukładane... Innych planów niestety brak, bo poza GMK i ZMK kalendarz nie przewiduje nic. Dodajmy jeszcze mocno już poblakłe, napisane fioletowym flamastrem ogłoszenie o wolnym mieszkaniu do wynajęcia, może nie w tytułowym Niebie, ale moje serce też chyba przytulne mogłoby być, prawda? Nastał mały "Kryzys w branży Szarlatanów", który pora zażegnać po tygodniowym letargu.

sobota, 19 listopada 2011

Po trzecie Kielce!

To już ostatni dzień - brzmi jak z pamiętnika samobójcy. Ja bynajmniej nie popełniam rytualnego Seppuku (jap. 切腹), a żyję dalej i miewam się całkiem dobrze. Nastał poranek z cyklu "mógłby przyjść nieco później", jednak rutyna wstawania do pracy nie pozwoliła się zdrzemnąć jeszcze godzinkę więcej. Ogarnąłem więc z grubsza pokój, przez który już powoli trudno było przejść, torując sobie trasę biurko-szafa-kuchnia i zaraz po śniadaniu zabrałem gitarę i pośpieszyłem na próbę. Zaraz po niej przeszedłem krótkie szkolenie z zakresu niezbędnego ustawienia parametrów w lustrze, a następnie biegiem spakowałem torbę i sprint na tramwaj, który dziś nie raczył się spóźnić, jak to miał zwykle w zwyczaju.
Nie jestem zagorzałym kibicem, jednak nie ukrywam, że czekałem na ten jeden mecz. Drużyna, z którą jestem poprzez pracę związany, podejmowała dziś pierwszy w ligowej tabeli zespół z Kielc, a grupa kibiców jechała ich wspierać, więc dlaczego by nie jechać z nimi? W nieznane więc mi rejony województwa Świętokrzyskiego ruszyliśmy ekspedycją na dwa busy. Na pograniczu Kielc ku przerażeniu okolicznych kierowców, nasz peleton przejął radiowóz z grupą interwencyjną, a kilka kilometrów dalej dołączył do nas drugi. Ulice się wyludniły, a ulice w okolicy zamknięto, jakbyśmy wieźli co najmniej grupę kilkudziesięciu kiboli. Zabawny widok.
Na hali znaleźliśmy się niemal godzinę przed czasem i od razu zajęliśmy miejsca w przeznaczonym dla nas sektorze "C". Nasi zawodnicy prowadzili już rozgrzewkę, postanowiłem więc przetestować lustrzankę z teleobiektywem. Oczywiście okazało się nieco za ciemno, ale nie było tragicznie. Na kwadrans przed meczem przygotowałem sobie też laptopa korzystając z dobrodziejstw miejscowego wi-fi, które nam udostępniono. Tak więc relacja live na klubowej stronie też już była możliwa.
Przed pierwszym gwizdkiem nasze Czirliderki zaprezentowały spontanicznie przygotowany układ i chwilę później hałaśliwie witały na parkiecie kolejnych naszych reprezentantów. W końcu rozpoczął się mecz, na którego temat niewiele napiszę, bo od czego miałem aparat?





Ostatecznie starcie giganta, czyli Vive Targi Kielce z beniaminkiem NMC Powen Zabrze zakończyło się bez niespodzianki, na którą można było mieć jeszcze nadzieję po pierwszej połowie. Ale i tak wszyscy byli dumni z postawy zabrzan, a wynik 39:27 (16:16) wcale nie wydawał się taki straszny. Powrót był także pełen optymizmu, zwłaszcza, że mimo eskorty, pomyliliśmy drogę, czirliderki tańczyły w trakcie postoju, a Śląsk przywitał nas przerażającą mgłą.
Tak oto upłynął ostatni z trzech dni pod znakiem wielu kilometrów i wielu przeróżnych uczuć emocji. Niedziela niech zatem będzie dniem prawdziwego odpoczynku, a ja dziękuję i gratuluję wytrwałości tym, co doczytali do końca.
Na koniec jeszcze specjalne słowa podziękowania dla Piernika i Janka za wsparcie sprzętowe tej ekspedycji. A czujących niedosyt odsyłam na http://www.handballzabrze.pl/, gdzie znajdziecie profesjonalną relację z tego meczu, wywiady, a we wtorek także galerię mojego autorstwa - zapraszam.

piątek, 18 listopada 2011

Po drugie Opole!

Poranek dnia drugiego w Cieszycach należał do wyjątkowo przyjemnych. Obudziłem się sporo za wcześnie, więc długo wsłuchiwałem się w tupot, stuki i puki, które generował sympatyczny koci mieszkaniec tego domu. Aleksandra jednak, w przeciwieństwie do mnie, nie była zbyt wyspana, a poranna kawa do śniadania tej sytuacji nie poprawiła. Przed nami pierwsze wyzwanie tego dnia, czyli niemal półgodzinny spacerek na przystanek autobusowy, który chwilowo obudził nawet nieco Alexis. Zachwycaliśmy się przy okazji każdym ciekawszym architektonicznie budynkiem i poznałem nieco z ważniejszych w okolicy punktów i miejsc, a na przystanku zjawiliśmy się z bezpiecznym, kilkuminutowym zapasem czasu. Gdy jednak wsiedliśmy już do autobusu, moja towarzyszka i przewodniczka znów lekko przysypiała. Niestety musieliśmy się pożegnać nieco wcześniej, by każde z nas kontynuowało już swój dzień. Czule się więc uściskaliśmy mówiąc "do zobaczenia" z nadzieją, że nie będziemy czekać na to spotkanie kolejnego roku.
Mój przystanek był kilkanaście minut później, pod znajomym placem budowy. Szybko jednak skierowałem kroki w stronę starszej części miasta, która była mi dziś celem w bezcelowym wędrowaniu. Prawdę mówiąc mogłem pojechać nieco wcześniej, jednak z drugiej strony Wrocław wydawał się jednak nieco ciekawszym i większym terenem do uskuteczniania swojego zamiłowania do kocich wędrówek. Oczywiście, spotkałem znów kilku krasnali, dziesiątki ludzi z ulotkami i jeszcze więcej remontów i placów budowy. Ołowiany odcień nieba nie sprzyjał dziś zupełnie jakiemukolwiek robieniu zdjęć, coś jednak na siłę gdzieś próbowałem sfotografować z często gorszym, niż lepszym skutkiem.
Wrocławską wędrówkę zakończyłem w Naleśnikarni, czyli miejscu, które poznałem przy okazji ostatniego spotkania z Aleksandrą. Właściwie to szukałem tego spokojnego miejsca dość długo, a znalazłem już zupełnie przypadkiem, gdy zrezygnowałem i byłem gotów spędzić ostatnie pół godziny w okolicy dworca. Zamówiłem sobie więc drugie śniadanie, które zjadłem łapczywie i z lekkim pośpiechem. Później już prosto na pociąg, co jednak tak proste nie było. Wybrałem inną drogę i znalazłem się w nieco innej części miasta, niż oczekiwałem, a gdy już czas naglił i zapytałem o drogę, okazało się, że cel jest dosłownie za rogiem. Odstałem kilkanaście minut w kolejce po bilet i z niezbyt komfortowym dla mojej psychiki zapasem kilku minut dotarłem wśród rusztowań i dziwnych obejść na peron, na którego drugim końcu czekał upragniony pociąg do Opola.
W mieście melduję się właściwie punktualnie, jak zupełnie nie spodziewałbym się po polskiej kolei. Tu na szczęście dworzec przeszedł już częściowo remont, a kolejnego nic nie zwiastuje, więc bez kłopotu udało mi się wydostać do miasta. Przy okazji odwiedziłem stoisko z tanią książką, jednak nic nie zainteresowało mnie na tyle, by sięgnąć po portfel. I mimo, że to moja raptem druga samodzielna wizyta w tym mieście, czułem się tu zupełnie swojsko, zwłaszcza, że na rynek dotarłem bez najmniejszych komplikacji.
Kiedy już rynek miałem "zaliczony", zacząłem szwędać się kolejnymi uliczkami odkrywając, że miasto w zasadzie ma fajny i logiczny układ, a wszędzie można dotrzeć zaskakująco szybko. Umówiony byłem w Book Cafe, która jest naprzeciw kościoła Jezuitów, gdy zatem tylko zbliżyła się ta godzina, postanowiłem tam dotrzeć. Tu oczywiście podziękowania dla miejskiego wii-fii, które działało wolniej niż internet mojego operatora telefonii komórkowej, a całość przebił fakt, że nie umiałem znaleźć w internecie adresu. Ale od czego jest punkt informacji w mieście? W Opolu takich punktów jest wręcz kilka, ja jednak miałem najbliżej na rynek. Otrzymałem ulotkę-mapę, którą miła obsługa opatrzyła krzyżykiem w stosownym miejscu, które wydało mi się od razu niewłaściwe, jednak podziękowałem i poszedłem przynajmniej w tamtą stronę nie mając chwilowo lepszej opcji. Jednak teraz z pomocą przyszedł telefon. Po krótkim ustaleniu wiedziałem już gdzie iść, a spotkanie po drodze znajomego Iwo tylko potwierdziło słuszność stawianych kroków. Uśmiechnięta buzia czekała na mnie kawałek dalej, by zabrać mnie do wcześniej zapowiadanej kawiarni.
Po gorącej czekoladzie wybraliśmy się na Uniwersytet Opolski stylowo spóźniając się na ciekawy wykład. Później jednak miały odbyć się ćwiczenia ze studentami, co nie wydawało się najlepszym pomysłem na zmarnowanie wspólnie czasu, więc Roma poprowadziła mnie na spacer w bliżej nieokreślonym kierunku, który miał jednak zakończyć się w Jasminum. 
Dzień więc zwieńczyła Margharita o wyjątkowym smaku i aromacie, oraz ogrzewanie zmarzniętych dłoni w wyjątkowej herbaciarni. Niestety, zwłaszcza te najmilsze wieczory, szybko się kończą. Trzeba było znów iść na pociąg, który jak na złość dziś był punktualny i gotów do odjazdu w kwadrans po dwudziestej...
Drugi dzień pod znakiem wielkich podróży i wartościowych spotkań dobiegał końca, a wskazówki znów niebezpiecznie zbliżały się do jutra. Z Gliwic autobusem dotarłem niemal pod dom z głową pełną kolejnych myśli i wspomnień, które ustępowały już tylko potrzebie snu, bo jutro czekały kolejne wyzwania... CDN pod następnym dniem.

czwartek, 17 listopada 2011

Po pierwsze WROCLOVE!

Trzy dni, trzy duże miasta, niemal 800 km przebytych różnymi środkami komunikacji i jakiś tysiąc zdjęć. Bieganie za tramwajem, spóźnione pociągi, świetny koncert i niezapomniane emocje na światowym poziomie. Nie zabrakło dobrej muzyki, włóczenia się, odkrywania architektury, wieczornych spacerów, głośnych krzyków, a nawet rowerowego akcentu. To w bardzo wielkim skrócie, jeśli więc jesteście gotowi, zapraszam na moją pierwszą blogową trylogię, która rozpoczęła się w czwartek, a zakończyła na krawędzi niedzieli...
Urlop, czyli magiczne słowo, pod którego pojęciem kryje się chęć całodziennego lenistwa. Mnie jednak, mimo wielkiej miłości do leniuchowania, taka definicja jest raczej obca. Poranek zaczął się nawet wcześniej, niż zakładał to plan. Spakowałem więc plecak o pojemności średniej wielkości czarnej dziury, odziałem glany,  płaszcz i tak rozsiewając wokół mrok, w szarawy poranek, pojechałem wpierw do Zabrza, a później Gliwic, uzupełniając po drodze zapasy żywności i dobrego humoru.
Pociąg podstawił się na peron kilkanaście minut przed planowanym startem, więc spokojnie mogłem zająć swoje ulubione miejsce w wagonie i oddać się beztroskiemu zerkaniu na krajobraz za oknami. Szarzyzna i biegający chaotycznie ludzie, których zmylał co chwila aksamitnie sączący się z głośników głos "opóźniony pociąg spółki..." to pokrótce to, co się działo. Nastała jednak upragniona godzina i skład ruszył, co jednak nie trwało zbyt długo. Pierwszy semafor i już czerwone, a po kilkuset metrach znów, tym razem jednak na dłużej. No dobrze, stał nieprzyzwoicie długo, a ja już mocno się wkurzałem wspominając kawał, jak to pociąg transsyberyjski, którym jechali Sasza z Pietją, zepsuł się gdzieś pośrodku śnieżnej krainy... Dlaczego staliśmy tak długo? Mała podpowiedź?
Jak się okazało, nitka w stronę Kędzierzyna jest obecnie zupełnie rozmontowana i układana od nowa, a pociągi obowiązuje przeklinane najczęściej przez kierowców wahadło. Na domiar złego towarzystwo przede mną w średniej wieku powyżej sześćdziesiątki ochoczo dyskutowało, że kiedyś, to by nie było do pomyślenia, a jeszcze by praca była dla ludzi i kolej była piękna, szybka i... i wetknąłem słuchawki do uszu zabijając w ten sposób znacznie skuteczniej czas, niż biorąc udział w tych jednostronnych dywagacjach. Na szczęście w pisaniu relacji nie muszę nikomu kazać teraz odczekać tej niemal godziny, więc cudownym sposobem znów pociąg jedzie i dociera do Kędzierzyna Koźla, które słynie z tego, że zasadniczo nie ma w nim co zwiedzać poza sporym dworcem. Mnie na szczęście nie przyszło czekać na kolejny pociąg zbyt długo, bo gdy wysiadałem, już słyszałem zapowiedź, że coś w kierunku Opola właśnie się podstawia przy odpowiednim peronie. I był to nie mniej, ni więcej, ale szynobus wyprodukowany przez bydgoską Pesę. I za to lubię władze samorządowe, że potrafią wydać nieco grosza, by ich mieszkańcy mogli bardziej komfortowo przemieszczać się transportem, jakby nie było, publicznym. Tym razem jednak nie było w nim wielkiego LCD z reklamami, ale było ciepło, wygodnie, kulturalnie i co najważniejsze - punktualnie. A ja wykorzystując jeszcze kwadrans do odjazdu sprawdziłem w internecie, czy z Opola też coś szczęśliwym zrządzeniem losu zabierze mnie dalej, do Wrocławia. Uspokojony, że nic nie będzie mi kazało czekać kolejnej godziny na peronie, mogłem delektować się sprawną jazdą szynowego cuda ze świetnym zawieszeniem i oczywiście widokami za oknem.
Tu akurat koksownia w Zdzieszowicach, która może nie wygląda zbyt spektakularnie z tej perspektywy, jednak z Góry św. Anny wygląda już fantastycznie. Niestety samej już Góry nie udało mi się ustrzelić z racji na sporą mgłę, która jeszcze się panoszyła i ograniczała widoczność do kilku kilometrów. I de facto zaskakujące, że dalsza podróż minęła mi już jak z bicza strzelił, w dodatku bez większych przygód. Przygody natomiast zaczęły się we Wrocławiu, gdzie słynny wielki plac budowy, jakim jest obecnie dworzec, wypluł mnie z raczej niespodziewanej strony, a wszystko przez zamknięte podziemne przejścia w drugą stronę. Musiałem więc nadrobić kilometra i wysilić szare komórki, żeby bez użycia GPSa trafić w stronę Rynku.
  Udało się o dziwo bez większych trudności, po chwili więc spokojniej już kroczyłem znanymi uliczkami sięgając co jakiś czas po aparat, choć przyznam, że częściej niestety traciłem wiarę, że znajdę coś naprawdę wartego utrwalenia. Architektura, choć zróżnicowana, to często mocno zaniedbana, lub w przeciwną stronę - zmodernizowana, ale jakby na siłę. Jaskrawe kolory, lub totalny polot wizji szalonego architekta nijak miał się do pierwotnych założeń urbanistycznych. U mnie jednak nie będzie tych szkarad, dodam natomiast coś specjalnie dla Piernika, któremu powinno przypaść do gustu, czyli to, jak powinno się odświeżać wygląd nietypowych budynków, by zachować ich charakter. 
Czym jednak byłaby wizyta w Wrocławiu bez miejscowych krasnali? Powiem szczerze, że nawet nie szukałem ich jakoś szczególnie, a miejscami można na nie wręcz samemu wpaść. Ja w czasie swojego krótkiego spaceru trafiłem na kilka, jednak ci dwaj wydawali się najciekawsi - nie zważając na to, co dzieje się wokół, toczyli granitową kulę - jedną z kilkunastu w tym miejscu, która umownie dzieliła deptak na mniejsze pasy.
Prócz krasnali spotkać można też wiele innych różnych postaci. Budynki często zdobią różne maszkarony, muzy, herosi, czy nawet trzech murzynów strojących głupie miny. A nieco przyziemniejsza i bardziej kameralna okolica małych galeryjek skrywała wesołą, książkową ekipę kozy, świni, zajęcy i kaczki. I mój ulubiony ewenement, czyli pruski mur - drewniany szkielet budynku wypełniany niekoniecznie cegłami, bo często nawet słomą i gliną. Zaskakująco jednak to trwałe połączenie, a w dodatku bardzo urokliwe.
Wśród tej niewiarygodnej mozaiki z lat przedwojennych wpadłem na coś, co datowałbym na dwudziestolecie międzywojenne. Prosta, funkcjonalistyczna zabudowa śluzy na jednej z odnóg Odry. Budynek zaskoczył mnie z daleka i miał tą wadę, że by do niego dojść, trzeba było sporo się nachodzić wokół ruchliwych ulic, jednak takie usytuowanie też zdecydowanie odcięło go od staromiejskiej zabudowy w tej okolicy. Piękno i prostota, przemyślany układ brył, okien i czerwona cegła klinkierowa nadająca budynkowi unikalną fakturę przez celowe mieszanie różnych partii cegieł - zabieg popularny przy budowie właśnie w tamtych czasach, by urozmaicić ogromne, płaskie powierzchnie.
Po tym samotnym spacerze i zdzwonieniu się z Alexis, spotkaliśmy się w końcu znów po rocznym niemal niewidzeniu. Wyściskaliśmy się więc serdecznie i poszliśmy wpierw coś zjeść, a później razem powłóczyć się jeszcze po mieście. Głównym tematem naszego spaceru była ciekawa secesja, a zwiedzane okolice bynajmniej nie należała do tych zachwalanych przez miejscowe przewodniki. Nic dziwnego, bo miejscami można było otrzymać upominek w postaci spadającego, zabytkowego odłamka kamienicy, lub całego zdobnego balkonu. Wszystko to było gdzieniegdzie prowizorycznie zabezpieczone, ale widać było też, że brakuje na to jakiegoś większego pomysłu, nie wspominając już o próbach ratowania i przywracania piękna tym budynkom. Choć patrząc przez pryzmat ostrych kolorów na Rynku, może to i lepiej?
Aleksandra zaprowadziła nas jeszcze w jedno magiczne miejsce, które nie bez powodu można było porównać jedynie do Hogwart'u. Żaden korytarz nie przypominał drugiego, a trzy klatki schodowe zostały wybudowane w zupełnie odmiennych stylach. Prawdziwy raj dla architekta, który przy okazji sam w sobie jest wrocławskim wydziałem architektury i kształci właśnie przyszłych architektów w tych niecodziennych wnętrzach. Magia...
Czas jednak płynął nieubłaganie i trzeba było już udać się do Impartu - centrum kultury. Cóż za dziwne uczucie odbierać bilety w białej kopercie... Od razu też pożałowaliśmy, że przyszliśmy tak późno, bo najlepsze miejsca zostały już zajęte, jednak tam, gdzie usiedliśmy, było też dobrze. Dziś sala nie była jednak pełna po brzegi...
Zacznijmy zatem od nastrojenia gitar, które nie lubią ni upału ni ziąbu. Tym razem instrumenty miały istny tropik, który współcierpieli nie tylko artyści na scenie (o zgrozo jeszcze te reflektory, a coś o tym wiem, jak to potrafi grzać), ale i publika. A koncert taki, jak ten, na pewno miał w zanadrzu jeszcze rozgrzanie publiczności. Gdy jednak już wszystko stroiło i grało jak trzeba, Robert Kasprzycki otwarł spotkanie solo, by po chwili dołączyć do niego mógł Tomasz Hernik, a nieco później Paweł Hebda. Ciekawa konwencja, którą wzmogło jeszcze zaprezentowanie materiału mocno premierowego. W pełnym skupieniu więc wędrowaliśmy od lirycznej zimy po cieplejsze klimaty. Nie zabrakło "Myślę o Tobie często" i "Martin Eden", z których oba są fascynujące, jednak pierwszeństwo muszę oddać Martinowi, który w dzisiejszym wykonaniu sprawił, że pewnie nie jedna osoba na widowni sama wstrzymała oddech wraz z tonącym głównym bohaterem.


Jakkolwiek bardzo trudno mi napisać coś więcej, a czuję ten niedosyt, że i zdjęcia tym razem nieudane. Zastanawia mnie jednak mój niebywały pech do publiczności, która kolejny raz mimo znakomitego kontaktu z artystą, rozlicznych zabawnych wstępów, przy których przecież żywo reagowała, nie dała się wciągnąć we wspólne śpiewanie. My sobie nie odpuszczaliśmy i dośpiewywaliśmy "do wynajęcia" i "z widokiem na raj" do sztandarowego "Nieba".
Po koncercie oczywiście autografy od całego Trio, które miałem przyjemność słyszeć już czwarty raz, wyrabiając normę raz w roku (w zasadzie w tym roku dwa, bo zaczęliśmy w styczniu, w tym samym miejscu). I za każdym razem było zupełnie inaczej. Udało się też chwilę porozmawiać z Panem Tomkiem, jednak obsługa nie była tym faktem kolejny raz zachwycona. 
Jednak ulegliśmy i chwilę później szliśmy już wieczornymi ulicami na autobus, na który dotarliśmy czasowo wręcz idealnie. Lekko więc oboje zmęczeni jechaliśmy do podwrocławskich Kobierzyc na kubek herbaty, spaghetti i zdrowy sen. Dzień pierwszy dobiegł końca hacząc o następny... CDN pod następnym dniem.

piątek, 11 listopada 2011

Pierwsze ekstremy

Pierwszy piątek miesiąca przywitał nas nieprawdopodobnymi temperaturami, jak na miesiąc, który nieubłaganie od czterech dni wskazywał kalendarz.I jakże odmienny był już kolejny piątek, gdzie jak zawsze po Gliwicach, spotykamy się w Zabrzu. Na szczęście zimno można skutecznie odizolować, co jest kwestią tylko stosownego ubioru, a do całej reszty można się zwyczajnie przyzwyczaić. Tak więc odpowiedni zabezpieczony przed czynnikami atmosferycznymi wyjechałem przed swoją posiadłość i zrobiłem testowe okrążenie by upewnić się, że wszystko jest "ok". W tym czasie podjechał już Janek, a i na Piernika i Darię nie trzeba było czekać zbyt długo. Taką silną obsadą ruszyliśmy więc na pl. Wolności, gdzie już o dziwo było sporo rowerzystów, a równo z nami nadjechali jeszcze Ania i Kubush.
Gdy już zebrało się tych pięćdziesiąt, bez jednej, duszyczek, po kilku organizacyjnych słowach wsiedliśmy na nasze rowery by przypomnieć kierowcom, mieszkańcom i władzom miasta o naszym istnieniu. I co z tego, że zimno, skoro na rowerze można jeździć cały rok, a większości z nas nie zraziła by nawet burza śnieżna, gradobicie czy inne huragany (oczywiście do granic rozsądku). Poza tym w tak zacnym towarzystwie i wśród tylu uśmiechniętych twarzy nikt nawet nie pamiętał, że w ogóle jest zimno.
Zdjęcie dzięki uprzejmości Janka.
Trasa zimowa jednak kończy się zdecydowanie za szybko, a mnie przyszło wybrać między afterem, Bytomiem i ciepłym domkiem. wybrałem o dziwo tą ostatnią opcję, jak zresztą większość z nas. Argumentacją było to, że 11 Listopada nasz ulubiony sklep zaopatrzeniowy był oczywiście nieczynny, a od strony Bytomia zionęła na nas już przerażająca mroźna dolina śniegu.
Podjechaliśmy z Anią i Kubushem przywitać się jeszcze z Moną, a później już z Yoasią i Jankiem obraliśmy bezwzględny kurs na Mikulczyce. Odprowadziłem Janka i sam jeszcze zrobiłem nieco zmienioną trasę rundy honorowej, żeby przegonić wewnętrznego lenia i zaspokoić apetyt na kilka kilometrów więcej. Wróciłem do ciepłego domku o dziwo niezmarznięty, ale i też nie przegrzany. Oby tak dalej.

niedziela, 6 listopada 2011

Łąki, pola, lasy

Niedziela tak piękna jak dziś, nie zdarza się zbyt często w listopadzie. Rany, to już listopad? Patrzę za okno i stawiam co najwyżej na późny wrzesień. Od razu po obiedzie zweryfikowałem rowerowy ekwipunek i postanowiłem zweryfikować chwaloną kilka dni temu dobrą widoczność. Odziany na rowerowo i na "krótko" wpakowałem na wszelki wypadek jedynie długi rękaw w torbę, przygniotłem wojskową lornetką "made in ZSRR" i pojechałem walczyć z podjazdami.
Jesień - już nie złota, a raczej szaro-brązowa.
Rowerową magistralą tętniącą dziś życiem wśród szumiących pod kołami liści kierowałem się na Rokitnicę, a następnie przez jej centrum w stronę Wieszowy. Tu pozdrowienia dla motocyklisty, który mnie minął z taką prędkością, że wpierw go zobaczyłem, a dopiero po chwili dotarł do mnie grzmot silnika zarzynanego na najwyższych obrotach - a sam wolno nie jechałem, bynajmniej jednak w granicy obowiązującej tu pięćdziesiątki. Dalej zjechałem z krajowej 94 w stronę Zbrosławic morderczym podjazdem. Nigdy nie pałałem do niego wielką miłością, a uczucia te wzmocniło jedynie ćwiczenie niedawno na "eLce" ruszania z ręcznego. Bynajmniej jednak widok ze szczytu wiele wynagradzał przy dobrej widoczności. Niestety nie tym razem, bo od dłuższego czasu utrzymuje się nad nami tzw. "zgniły wyż", czyli absolutny brak wiatru, co spowodowało, że w powietrzu wisi bardzo dużo zanieczyszczeń i mimo najlepszych ku temu warunków widoczność nie przekraczała 20-25 km.
Taka malownicza droga - dlaczego by nią nie jechać? 
Przejechałem po grzbiecie wzniesienia nieznaną mi polną drogą i już byłem niespodziewanie dalej, niż mogłoby mi się zamarzyć. Zrobiłem sobie jeszcze krótki postój i z lornetką wdrapałem się na myśliwską ambonę, ale i tu widoki nie były dalekie, więc trzeba było obrać sobie nowe cele. Pomyślałem o hałdzie w Brzezchlebiu, jednak wizja chaszczy jakie tam ostatnio zastałem nieco mnie wstrzymała. Kierunek jednak pozostał, bo zajechałem nieco dalej, nad jezioro Czechowice, gdzie szalały dziś dzikie tłumy ludzi korzystających z ostatków pięknej pogody.
Kolejny piękny widoczek - wszystko dziś utrwalone telefonem!
 Ponieważ cenię sobie bardziej ciszę i spokój, nie zatrzymałem się nawet na chwilę nad wodą, tylko kręciłem dalej, tym razem w stronę centrum Gliwic, po drodze mijając jadącego z kimś w przeciwną stronę Skuda - pozdrawiam. Starałem się dać z siebie więcej niż zwykle na tych podjazdach, więc średnią miałem bardzo przyzwoitą, jednak przełożyło się to na późniejsze bardziej leniwe podejście do drogi. Odbiłem w prawo i obrzeżami Łabęd przez jakiś dziwnie poprowadzony rowerowy szlak wyjechałem w zamierzonym miejscu w centrum. Teraz azymut na Sikornik, a z niego już banalnie łatwo trafiłem na lotnisko, gdzie bardzo dawno nie byłem i sporo przegapiłem. Przybyło nowej zabudowy, wyremontowano starszych budynków i zaadoptowano niektóre na nowe cele. Do tego na płycie lotniska ruch jak nigdy - trzy starty i dwa lądowania awionetek, jedna startująca motolotnia i dwóch paralotniarzy już w powietrzu - a wszystko w może dziesięć minut mojej tam obecności.
Słoneczko już znika, znikam więc i ja.
Z lotniska postanowiłem już bez większych postojów pognać do domu na niedzielną spóźnioną kawę i ciasto. Po drodze przegapiłem jeszcze telefon od Janka, więc nadrobiłem zaległość, która zaowocowała umówieniem się na kopiowanie zdjęć z piątku. Spotkałem też kolejny raz na moście na Zabrskiej   Darka, tym razem ze swoją Towarzyszką. Dalej już niemal bez niespodzianek Chorzowską i Wolności, nie licząc wyprzedzenia tramwaju, którego motorniczy lekko musiał się zdziwić, bo sam jechał już niemal czterdziestką.
Janek szybko skopiował fotki, chwilę więc pogawędziliśmy, bo ostatnio nie bardzo jest na to czas. Wygoniło nas zimno i mrok, który niepostrzeżenie zapadł, zebrałem się więc w sobie na tradycyjną rundę honorową, którą ostatnio zaniedbałem z różnych względów. I tak minęła rowerowa część dnia.

piątek, 4 listopada 2011

Nadmiar

Pierwszy piątek miesiąca słynie z tego, że odwiedzamy wtedy na rowerach Gliwice. Nie inaczej miało być, co kwitowała znakomita pogoda i słupek rtęci bliższy dwudziestki niż dziesiątki. Po szybkim obiedzie i zebraniu najpotrzebniejszych rzeczy samotnie pojechałem w stronę sąsiedniego miasta. Od razu zaskoczył mnie suchy las, gdzie przywykłem raczej do błota niezależnie od pogody. Zamiast tego jedynie liście szumiały pod kołami Morfiny. Bez większych finezji dotarłem pod Radiostację, gdzie zatrzymałem się na chwilę żeby przestawić czas na zimowy w liczniku, który o mało nie przyprawił mnie o zawał kilka kilometrów wcześniej. Po tym zabiegu wszystko już było cacy. Prawie.
W Gliwicach zastała mnie już ciemność, a w tej ciemności zorientowałem się, że od mojego kolejnego postoju licznik nie wykazuje oznak życia. Mrocznego klimatu dopełniało sąsiedztwo cmentarza, więc nie mogło się stać nic innego, jak przy próbie szukania przyczyny "milczenia" licznika zgubienia jakieś części. Cudownym jednak sposobem, gdy sięgnąłem już po zastępczą taśmę klejącą, ów drobiazg się znalazł. Komputer pokładowy ożył i pokazał niepokojącą już godzinę - pognałem wprost na pl. Krakowski.


W połowie Gliwic nie działała dziś ani jedna uliczna latarnia, jednak w tym mroku wypatrzyłem znajome twarze, w tym oświetlonego jak choinka o. Dyrektora. Razem zajechaliśmy na miejsce startu Gliwickiej Masy Krytycznej, gdzie już sporo rowerzystów czekało a co chwila dojeżdżali kolejni. Ostatecznie na zimowej trasie stawiło się sześćdziesięciu rowerzystów, bez jednego. Nie zabrakło nawet audio-bikera za którym nieco zatęskniliśmy, bo zwyczajnie brakowało nam dobrej muzyki.



Po udanym przejeździe z racji na to, że zostałbym tu nieco osamotniony w drodze powrotnej, zabrałem się z silną ekipą "Trójmiasta" odprowadzić piękniejszą połowę peletonu do Bytomia. Trasa była bardzo ciekawa i nie ominęła koksowni Jadwiga, która była oświetlona jak nigdy - budynek sortowni, taśmociąg, a nawet wielki wóz do napełniania węglem baterii koksowniczej były dziś oświetlone. Aż trzeba tu przyjechać kiedyś ze statywem i aparatem na dłuższe naświetlanie.
Gdy odprowadziliśmy ostatnią z Księżniczek, Darię, powzięliśmy już żwawiej odwrót, zwłaszcza poza zabudowaniami, gdzie temperatura była niższa o kilka stopni względem tej w mieście. Mnie już ewidentnie brakowało zapału by kręcić, ale jakoś się zmuszałem mając w głowie wizję ciepłej kolacji i łóżka. Cóż, po ciężkim dniu w pracy człowiekowi odbiera jakoś chęć życia i najzwyczajniej w świecie jest się zmęczonym...

więcej fotek znajdziecie na Jankowej picasie