piątek, 30 grudnia 2011

Teatr "A" - "Pięć przypowieści"

Pięć przypowieści, a tak właściwie więcej, niż tylko przypowieści. W ramach ukulturalnienia mojego kolejnego pobytu na Górze św. Anny miałem niebywałą przyjemność obejrzeć ten właśnie spektakl. Nie trudno się domyśleć, że artyści na deski sceny przenieśli kilka z popularnych przypowieści, które opowiada sam Chrystus na kartach Ewangelii. I tu trzeba przyznać, że nie zrobili tego na zupełnie poważnie… i dobrze! De facto samo przedstawienie zostało powielone na trzy mini akty, jednak ten podział jest mocno złudny, bo całe przedstawienie należy traktować jako jedność, a kolejne historie wspaniale się uzupełniają i niejako są kontynuacją poprzedniej. Czwórka aktorów na scenie potrafi się dosłownie dwoić i troić, a proste, a za razem bardzo wymowne stroje i właściwie brak jakiejkolwiek scenografii sprawiają, że przedstawienie jest bardzo dynamiczne i pozostawia nam wiele do wymyślenia i domyślenia. Niesamowity jest też sposób przeniesienia Biblijnych czasów do współczesności – bo oto zamiast bohaterów w powłóczystych szatach mamy postacie i sytuacje, które zdają się być wyciągnięte z naszej codzienności, zachowując jednak przy tym swój wymowny przekaz. Nie brakuje też wielu gagów i zabawnej gry słowem i gestem, dzięki czemu wszystko staje się lekkostrawne i bardzo zabawne – zupełnie odmienne do interpretacji, jaką najczęściej znajdujemy w kościele, czy jaką sami byśmy znaleźli. Trzeba pogratulować pomysłu i wykonania, tego, że Słowo Boże Teatr „A” przekazuje w tak przystępnej formie jednocześnie zmuszając do spojrzenia na wszystko nieco inaczej, szerszymi horyzontami i przez pryzmat ogromu radości, jaką daje nam Bóg przez swą miłość. I tak naprawdę chciałbym dopisać coś jeszcze, ale czuję się jakiś maleńki przy tym wszystkim, przed ogromem możliwości i niekończącą się głębią interpretacji, które można znaleźć w tym niespełna godzinnym dziele. Nie chciałbym tu narzucić niejako własnej interpretacji, pozostawię więc niedosyt, swój niedosyt, że nie potrafię napisać więcej i nie chcę też więcej zdradzić z samej fabuły. Bo o ile dla mnie była to już wielka niespodzianka, to myślę, że dla Was – czytelników – będzie to jeszcze większe zaskoczenie. Dlatego z czystym sumieniem gorąco i szczerze POLECAM.

piątek, 9 grudnia 2011

Z deszczem - dla zasady

Zatem ostatnia Masa Krytyczna w tym roku, przynajmniej dla mnie, odbyła się w Zabrzu. Jednak nim ruszyliśmy, dzień przyniósł mi jeszcze kilka przygód pod znakiem odwiedzin w Gliwicach, gdzie z potrzeby i niecierpliwości pojechałem zakupić w końcu upragnione nowe struny do gitary. I o ile do Gliwic tułałem się komunikacją miejską, o tyle powrót sponsorował dziś Janek ze swoim wspominanym już kiedyś u mnie czerwonym wozem.
Na sam przejazd zebraliśmy się zgodnie z planem w trzyosobowej ekipie: Janek, Piernik i ja. Szybko okazało się, że jest całkiem ciepło i jedzie się nadzwyczaj przyjemnie. Na miejscu zgłosiliśmy się więc wyjątkowo pierwsi, a skromna ilość rowerzystów była dziś do przewidzenia. Ostatecznie jednak zebrało się prawie dwadzieścia osób, dwa radiowozy i masa pozytywnego nastawienia i humoru. Nie będzie więc wielkim odkryciem, że przejazd nam minął bardzo szybko, a dodatkowo zafundował atrakcję w postaci małej zmiany trasy - po odstaniu trzech zmian świateł na al. Korfantego postanowiliśmy wraz z policją na czele, że skręcimy w Goethego i dalej 3-ego Maja, by stamtąd wjechać już na planową al. Bohaterów Monte Casino.
Symbolicznie jedna fotka - by Janek.
Gdy już zaskoczyliśmy i zdenerwowaliśmy kogo trzeba, wróciliśmy na pl. Wolności. Podziękowania i niestety znów bez afteru, bo pogoda nie zachęcała, a nie nie ułatwiałaby rozpalenia ognia (choć rozpalaliśmy już w o wiele gorszych sytuacjach) a i towarzystwo wolało wracać.Zajechaliśmy więc by odprowadzić Piernika i Daniela, którego już wieki nie widziano, a następnie sami z Jankiem wróciliśmy pod nasze domostwa, by tak zakończyć kolejny udany dzień, a właściwie popołudnie/wieczór. A tak przy okazji już Daniela, gorąco polecam jego statystyczne podsumowanie przejazdu na jego blogu. Ciekawe, czy pokręcę jeszcze w tym roku na rowerze?

piątek, 2 grudnia 2011

Ostatni raz po raz drugi

Jeśli skrót GMK jeszcze wam nic nie mówi, to zdecydowanie za rzadko zerkacie na mojego bloga. Gliwicka Masa Krytyczna, to jedno z pewniejszych wydarzeń, na których jestem właściwie zawsze, odkąd zacząłem tam jeździć. I w tym wypadku nie istnieje pojęcie "zima", "zimno", czy "mokro". Fakt faktem jednak tym razem, jak na grudzień, było nazbyt ciepło i nie narzekam bynajmniej, a wręcz się cieszę. Poza tym tak właściwie jest jeszcze jesień, więc niby czemu ma już być śnieg?
Zacznijmy jednak od garści żalu, bo ostatni raz byłem na rowerze... właściwie wczoraj, ale wcześniej? Tego już nawet Morfina ni pamięta, a zerkać w statystyki to raczej niezbyt sensowne posunięcie. A wszystkiemu winna pogoda i choroba, którą mi przyniosła. Solidarnie więc wraz z Piernikiem odchorowaliśmy swoje, a wczoraj już czuliśmy się na tyle dobrze, by wybadać przed Masą czy nie zapomnieliśmy w którą stronę trzeba przebierać nogami, by jechać do przodu, a tak bardziej poważnie, to zastanawialiśmy się co ubrać, by nie zmarznąć, ale i nie przegrzać się.
Dziś już bogatsi o wczorajsze doświadczenia z odbytego rekonesansu zebraliśmy się wraz z Jankiem, by chwilę później dołączyć do czekających już Ani i Kubusha. I tu już przygody się zaczęły, bo Janek coś marudził na zanik powietrza w kole, więc postój pod rezydencją naszych dobrych znajomych wykorzystał na machanie tą "ciupagą, co to się przy kole wozi". Szczęście jednak nie trwało zbyt długo, bo na trasie, w którą chwilę później ruszyliśmy, znów odnotował przykry spadek ciśnienia i niekontrolowany wzrost oporów toczenia. Pod zajezdną szybko więc uzupełnił ponownie brak powietrza przeklinając już powoli dopiero co zakupioną nową dętkę. Kolejna prosta i... pod "Zameczkiem Leśnym" kolejna pauza, tym razem już ze szczyptą wściekłego szaleństwa w oczach. Zaproponowałem więc Jankowi swoją zapasową dętkę, a reszta po naszej namowie pojechała dalej, żeby bezsensownie nie tracić początku Masy.
Chwilę później, bo Janek przecież słynie z profesjonalnego i ekspresowego zmieniania gumy po przygodach z kolcem akacji, ruszyliśmy pełną parą by złapać peleton gdzieś w drodze. Niestety, gdy zatrzymaliśmy się już na skrzyżowaniu Jagiellońskiej z Częstochowską, z której to miał nadjechać tabun rowerzystów, Janek ponownie zauważył brak powietrza, który już definitywnie przekreślił jego dalszą jazdę. Przejąłem więc aparat, a Janek skierował się na pl. Krakowski, by jeszcze raz dokumentnie przyjrzeć się problemowi uciekającego powietrza.
Dołączyłem do peletonu i przywitałem się z masą znajomych twarzyczek i kilka razy błysnąłem flashem, jednak widząc, że na wiele się to nie zdaje, zaprzestałem działalności pseudo-fotoreporterskiej. Teraz mogłem mile pogawędzić i nim się spostrzegłem, był już koniec przejazdu. 
Tak więc zakończyła się ostatnia Gliwicka Masa Krytyczna... w tym roku. I z naszą determinacją zapewne nie poprzestaniemy, już w styczniu wracając w pierwszy piątek miesiąca, niezależnie czy będzie równie ciepło, czy może śnieżnie. I urzędy nam w tym nie przeszkodzą!
Grudniowa Masa ma jednak jeszcze asa w zanadrzu, a jest nim spotkanie w zaprzyjaźnionej szkole. Nieco więc mniejszą grupą, znów z Jankiem, który znalazł mikroskopijnego winowajcę w oponie, pojechaliśmy na after z ciepłym bigosem i herbatą. Czas umiliła prezentacja filmików w tematyce oczywiście rowerowej, a każdy mógł pogadać tym razem na siedząco, jednak bez dyszenia spowodowanego przebytymi kilometrami. W ten właśnie sposób grupa pozytywnie rowereowo zakręconych ludzi zakończyła kolejny rok w Gliwicach - zakończyła rok, ale nie sezon rowerowy, bo ten trwa przecież na okrągło!
a zdjęcia? cóż, nie udały się, więc znów nie będzie...