niedziela, 16 grudnia 2012

To był dobry dzień

Kraków - miasto, które omijało mnie szerokim łukiem, a i ja nic zrobić z tym za bardzo nie umiałem. Nadarzyła się jednak w końcu okazja i pretekst, by odwiedzić odległy Gród Kraka. Powodem nie mogłoby być nic innego, jak koncert Roberta Kasprzyckiego, który póki co jest jedynym artystom, który jest w stanie wywlec mnie poza Górnośląski Okręg Przemysłowy w poszukiwaniu muzycznych wrażeń w wersji live (no może nie jedynym, ale zdecydowanym faworytem w klasyfikacji przebytych w ślad za nim kilometrów na pewno).

niedziela, 25 listopada 2012

Od końca

Niedzielne popołudnie to moja ulubiona chwila na włóczenie się i wędrowanie w mniej, lub bardziej znane strony. Tym razem zagnało mnie do Chorzowa, gdzie w Parku Śląskim po krótkim spacerze dotarłem do legendarnej już Leśniczówki. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że w tym przybytku rockowych dźwięków przyjdzie mi się rozkoszować akustycznym i łagodnym brzmieniem piosenki poetyckiej.
Nim jednak o brzmieniu uczty dla ucha, kilka słów skąd w ogóle pomysł na ten koncert. Wszyscy wiemy, że facebook wiedzie ostatnio prym w komunikacji między tymi barwnymi legionami użytkowników i tych nieco sławniejszych - muzyków, polityków, czy blogerów chociażby. I właśnie ów zespół wspaniale wykorzystuje nowy kanał do informowania o koncertowych planach, nowościach  płytowych, czy zwyczajnego utrzymywania wysokiego poziomu przepływu wartościowych danych. To jednak jeszcze nie wystarczyło, by zdobyć mojego "lajka". Zespół właściwe znałem już dłużej i jako straszny tradycjonalista wpisałem się kiedyś do ichniejszego newslettera, co zaowocowało cyklicznymi wiadomościami o koncertach, a wkrótce po wybraniu interesujących mnie miast, także dopasowanej do mnie oferty koncertowej. To już duży plus, jednak wszystko przebił mejl sprzed Wielkanocy, w którym otrzymałem link do całej najnowszej płyty w przystępnym formacie mp3. I już wiedziałem, że będę chciał kupić ich płytę, choć nawet jej jeszcze nie przesłuchałem. Przy okazji padłem ofiarą psychologicznego efektu wdzięczności, który sprawił, że polubiłem płytę bardziej, niże gdybym ściągnął ją sobie ot tak. Zatem zespół zebrał ode mnie dużo plusów, które zaowocowały tą właśnie wizytą w Leśniczówce.
Cisza jak Ta, bo o nich mowa, przyjechała do dziczy Parku  Śląskiego aż z Kołobrzegu. Formacja, która przez dekadę zagrała już ponad trzysta koncertów, reprezentuje bogaty nurt piosenki poetyckiej czerpiąc z dorobku tak znanych "marek", jak SDM, czy Wolna Grupa Bukowina.  Teksty, obok własnych kompozycji, czerpią od poetów Bolesława Leśmiana, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera, brzmienie natomiast ubogaca odrobina tego, co każdemu z członków zespołu w sercach gra, co owocuje irlandzkim, folkowym klimatem, a czasem nawet bardziej rockowym brzmieniem.
Tego wieczoru nie zabrakło niczego - dobrze nagłośniona sala, rewelacyjnie nastrojone instrumenty i czyste wokale. A w repertuarze oczywiście dużo materiału, który znałem z wysłanych mi wcześniej empetrójek, dzięki czemu mogłem cicho nucić znane mi melodie i włączyć się we wspólnie śpiewane refreny. To była prawdziwa przyjemność, krótka wizyta w Krainie Łagodności. A na koniec oczywiście kupiłem w końcu płytę zespołu "Nasze Światy" i dodatkowo zebrałem komplet autografów na uprzednio zdobytym plakacie promującym koncert. Cieszę się, że spędziłem ten wieczór właśnie na koncercie, nawet jeśli powrót do domu później nie był nazbyt szczęśliwy. A inni powinni się odrobinę nauczyć od zespołu jak łatwo można zdobyć serca i utrzymać wzorowe relacje ze swoimi fanami, czego niech będą świadkami egzotyczne, Kołobrzeskie i nie tylko, numery tablic rejestracyjnych kilku samochodów zaparkowanych przed wejściem.

PS: przepraszam za brak zdjęć, niestety aparat zaniemógł...

sobota, 24 listopada 2012

Przegapione podwieczorki

Za sprawą małej pomyłki w kalendarzu wyszedłem dziś z domu na spacer, zamiast na koncert - i dobrze się złożyło. W głowie wciąż jeszcze cicho odbijało się echo ostatnich dwóch zabieganych tygodni w pracy i całej masy zmian, jaka już się dokonała i jaka jeszcze przede mną. Szedłem więc uliczkami, o których znów sobie przypominam, gdy pogoda nie sprzyja dłuższym, rowerowym wojażom. Słuchawki dostarczały bezpośrednio z eteru do uszu popołudniową audycję "testosteron" w moim ulubionym AntyRadiu.
Prawdę mówiąc zwykle o tej porze wracałem z pracy: wchodziłem do domu i nim zdążyłem się rozgościć, już za oknem było ciemno. Dziś dopiero przekonałem się, że ten proces wcale nie jest tak krótki, jak włączenie i wyłączenie wielkiej żarówy, która świeci nam wszystkim nad głowami. Przyjemnie było iść oświetlonymi przez latarnie ulicami, gdy jeszcze horyzont był jasny, a na wschodzie już połyskiwał srebrny księżyc.
Sama audycja natomiast świetnie komponowała się z czytanym przeze mnie kilka godzin wcześniej wpisem na blogu Zombie Samurai, który traktował o lifestylowych blogach i tym, że powoli wszystkie się takimi stają, a bynajmniej powinny, bo to przecież opinia - wyrażana przez blogera - odróżnia ten twór od tradycyjnych mediów, które dostarczają nam tylko odpowiednio przyrządzoną papkę teoretycznie bezstronniczych informacji. Szybko przewertowałem więc w głowie zawartość mojego bloga i po krótkich kalkulacjach nie sposób było się nie zgodzić, że w pewnym stopniu jest to prawdą także w odniesieniu do mnie i moich wpisów.
Dziś zatem na koniec tych rozmyślań podzielę się czymś, co uważam za sprawę banalną, acz istotną: zawsze starajcie się robić to, co sprawia wam największą frajdę. Wiem, nie błysnąłem tu geniuszem, jednak coś w tym jest, że zupełnie zapominamy o tym prostym fakcie. Na myśl przychodzi mi jedna z odpowiedzi p. Wojciecha Cejrowskiego, którego fanka zapytała co zrobić, by móc tyle podróżować, co on. Bez namysłu odpowiedział, że sprzedać lodówkę i kupić bilet. Głupie i nierozsądne? Ja wybieram realizację marzeń, robienie tego, co lubię, odważny krok nawet jeśli za chwilę pożałuję. Dziś zdecydowanie brakuje śmiałków, którzy wyruszyliby w nieznane, a bez nich nie odkryto by Ameryki...

środa, 7 listopada 2012

Pianista i ja

W deszczowe popołudnie wprost z pracy wybierałem się do Katowic bez większego entuzjazmu. Sam, bo towarzyszkę zajęły sprawy ważniejsze; pełen obaw wobec tak zwanych "dzikich tłumów", które zwykle towarzyszą koncertom z dopiskiem "wstęp wolny". Pojawiłem się więc w salonie znaczni wcześniej i ku mojemu zaskoczeniu pan Grzegorz Turnau już siedział przy pianinie. Oczywiście, to tylko próba nagłośnienia, można było jednak posłuchać, pooglądać i przede wszystkim zaznajomić się z warunkami, w jakich przyjdzie nam za chwilę słuchać koncertu i zająć dobre miejsce, bo te najlepsze tradycyjnie zostały  zarezerwowane dla gości.
Po krótkim wstępie, który wyjaśnił skąd właściwie koncert i cała akcja "Pianino w każdym domu" wygłoszonym przez przedstawiciela firmy Yamaha, który zapomniał się przedstawić, na "scenie" pojawiła się gwiazda wieczoru - Grzegorz Turnau. Usiadł i zaczął od "Czułości" z ostatniego złotego krążka w swoim dorobku - "Fabryka Klamek", z którego delikatności sprawnie przeszedł do żywiołowego "11:11".
Pan Grzegorz postawił na kameralny klimat, zaprosił część stojącego tłumu, by poczuć się swobodnie i usiąść gdziekolwiek, po czym zaczął snuć jedną długą i wspaniałą opowieść o nim samym i przygodzie z pianinem przeplatając to kolejnymi utworami - pięknymi i refleksyjnymi, a czasem prześmiewczymi. Muzyczną autobiografię uzupełniał o utwory, które go w życiu spotkały za sprawą różnych kobiet i wpłynęły na jego twórczość, tak więc wplótł w swoją opowieść wpierw "Imagine" John'a Lennon'a, później był między innymi  Jeremi Przybora z humorystycznym "Moja dziewuszka nie ma serduszka", Billy Joel - "She's always a woman to me" i oczywiście obowiązkowa "Historia pewnej podróży" Marka Grechuty.  A ja w całym zasłuchaniu zapomniałem robić zdjęcia, zapomniałem w ogóle, że w ręku mam aparat i siedzę w przepełnionym salonie muzycznym w hałaśliwym centrum Katowic. Myśli były chyba bliższe kameralnej knajpce, jednej z opowiadań Pana Grzegorza. Brakowało tylko stolika ze świecą i wina...
 
Wróćmy jednak na ziemię i do sedna sprawy, czyli samej akcji "Pianino w każdym domu", za którą stoi Yamaha. Tu powinny się pojawić słowa uznania, bo zarówno pomysł jest bardzo szczytny, jak i wybrany ambasador jest bodaj najlepszym możliwym i nawiązują nawet do historii Polski i polaków - niegdyś przecież każdy szanujący się obywatel dążył do tego, by mieć w swoim domu pianino i bardzo wiele z tych instrumentów stoi po dziś dzień w domach, dziedziczonych z pokolenia na pokolenie. Nawet jako grafik muszę przyznać, że plakaty i kartonowy Grzegorz Turnau są wykonane bardzo gustownie i poprawnie (no może poza nadmiarem teksu drobnym druczkiem, ale z tym każdy sobie poradzi, bo z salonu raczej nikt nie wyrzuca za czytanie plakatów). Nie w tym jednak rzecz.
Mnie osobiście brakuje w całym tym przedsięwzięciu rozgłosu poza kręgiem strony www firmy i Pana Turnaua, akcji towarzyszących, jakiegoś gadgetu, czegokolwiek nad poukładane przy wyjściu ulotki, po które mało kto sięgał. Brakuje zamknięcia całego przedsięwzięcia czymś, co sprawiłoby, że ludzie będą pamiętali nie tylko znakomity koncert Grzegorza Turnaua, ale i najważniejszy przecież w tej akcji fakt, że zagrał na instrumencie firmy Yamaha i że ja, przeciętny Kowalski, też mógłbym mieć ten instrument w domu, ba - nawet nauczyć się na nim grać, choćby kolędę "od święta".
Przykładem nie będzie działalność firmy Yamaha za granicami naszego kraju: odwiedzam ostatnio profil zdobywającej coraz większą popularność grupie The Piano Guys i już w pierwszym z ich filmików, na jaki trafiłem w youtube, najwyżej oceniany komentarz brzmiał: Dear Yamaha... we need a new piano. Zabawne nawiązanie do filmiku - pięciu gości gra na jednym fortepianie w dość niecodzienny sposób i oczywiście widać nad klawiaturą charakterystyczny znaczek - i do marki. To pokazuje jak silnie zakorzeniona jest w świadomości odbiorców - Yamaha = dobre instrumenty, bo gra na nich każdy - początkujący i profesjonalista. A jeśli Ty jesteś równie dobry, najpewniej firma to dostrzeże i pewnego ranka może zaskoczyć Cię kurier proszący o podpisanie odbioru niespodziewanej, dużej przesyłki.
Ciekawi mnie zatem jaki cel postawił sobie sam oddział Yamaha w Polsce. Sprzedać więcej instrumentów? Czy wykreować wizerunek swojej marki? A może jedno i drugie? Podsumowując już na koniec muszę przytoczyć to popularne w naszej mentalności zdanie: pomysł świetny, wykonanie... jak zawsze. A ja mam już dość tej bylejakości we wszystkim, poza poziomem artystycznym koncertu.
Pozdrawiamy - Pianista i ja...

sobota, 13 października 2012

Zabrze w innym świetle

To była długo planowana, a później wyczekiwana impreza, której zalążek zrodził się już dawno w głowie Kubusha. Pogoda trafiła się nam niemal idealna, gdyby nie liczyć chłodu, który jednak nikomu na początku szczególnie nie przeszkadzał. Drugi rajd z cyklu "Na kole ku..." iluminacjom, czyli szlakiem podświetlonych budowli w Zabrzu rozpoczęliśmy pod pomnikiem Pstrowskiego stojącego vis-à-vis budynku Muzeum Górnictwa Węglowego, gdzie przyjechałem w solidnej grupie: Skud, Gusiek, Goofy i Piernik. A przyjechałem wyjątkowo na szosie, która chwilowo musi mi zastąpić Morfinę - nie chcę ryzykować dalszego uszkodzenia przedniego amortyzatora... Ale wracając do głównego wątku, pora na kolejną porcję historycznej (i nie tylko) wiedzy. Gotowi na spojrzenie na Zabrze w innym świetle?

piątek, 12 października 2012

Houston - mamy problem, a nawet dwa!

Nastała jesień i wszelkie wyjazdy rowerowe powoli ograniczają się do niezbędnego minimum wyznaczanego rytmem piątkowych Mas Krytycznych. Po ubiegłotygodniowej w Gliwicach, tradycyjnie dziś przyszedł czas na zabrzańską. Pogoda dopisała, choć wymusiła przyodzianie się w dodatkową warstwę izolującą od chłodu. Na szczęście pół setki rowerzystów pomyślało podobnie, więc ta zacna rozentuzjazmowana liczba uczestników bardzo nas ucieszyła.

piątek, 5 października 2012

Pożółkłe kalendarze

Jesień coraz bardziej sprzyja zerkaniu w pożółkły przez lato kalendarz i liczeniu pozostałych jeszcze nam dni, zakreślania czerwonym flamastrem tych ważniejszych i skreślania kolejnych - minionych. Dziś trafiłem na kolejne czerwone kółeczko - cyklicznie zakreślane w kolejne piątki miesiąca - co niewątpliwie oznacza Masę Krytyczną. Niestety wybrać musiałem się na nią sam z racji na przytłaczający i niespodziewany nadmiar obowiązków, który zwykł spadać na szarego pracownika właśnie w piątek. Na 35 minut przed startem Gliwickiej Masy Krytycznej sam wsiadłem dopiero na rower i po upewnieniu się, że w torbie mam już absolutnie wszystko, co trzeba, ruszyłem najkrótszą trasą pilnując każdej upływającej minuty.
U celu, czyli na pl. Krakowskim, byłem dokładnie pięć minut przed osiemnastą, co jest wynikiem całkiem przyzwoitym zważywszy na moje ostatnie przerwy w rowerowych eskapadach - tydzień, dwa tygodnie... Nie mniej gdzieś tam zostały jeszcze ślady "formy". Przywitałem się z uczestnikami i od razu wziąłem się do roboty, to jest sięgnąłem po aparat, a przypadła mi też pomarańczowa kamizelka "Służby Porządkowej".
Przejazd obył się bez problemów - sprawnie, miło i przyjemnie, choć wyjątkowo krótko. Nie mniej czas był na zabezpieczanie peletonu, robienie zdjęć i oczywiście pogaduchy - nadrobiłem więc braki życia społecznego z ostatniego tygodnia. Wróciliśmy na pl. Krakowski po 9 kilometrowej trasie i nastąpiło małe przegrupowanie. Wraz z Księżniczką, Piernikiem i Skudem po małym uzupełnieniu węglowodanów obraliśmy kurs na drogę powrotną w stronę Bytomia. Od razu chcieliśmy w ciemno wybrać drogę przez księżyc, jednak szybko przypomnieliśmy sobie ostatnie deszczowe dni i odechciało się nam taplania w błocie przy blasku księżyca. Pomknęliśmy zatem bezpieczniej asfaltem z tradycyjnym postojem w punkcie widokowym na koksownię Jadwiga.
Po krótkiej debacie wróciliśmy na szlak sprawnie mknąc po tonących w mroku asfaltach kryjących setki czyhających na nasze idealnie proste felgi dziur. Na szczęście przy odrobinie szczęścia nawet Skud nie złapał dziś kapcia, więc udało się nam jeszcze zahaczyć o zaprzyjaźnioną sieć marketów celem strategicznej, acz skromnej konsumpcji kolejnych porcji cukrów prostych.
Odprowadziliśmy Księżniczkę pod same drzwi, a Piernik nawet dalej i szybko zwinęliśmy się w drogę powrotną już do Zabrzańskich włości. Tym razem, by nie było nudno, wybraliśmy jednak barwniejszą drogę przez "getto", czyli osiedle terytorialnie leżące w Rudzie Śląskiej. Stąd jednak rzut, albo dwa, beretem w stronę Biskupic, które tradycyjnie o tej porze przejechaliśmy nieco z sercem podkulonym pod gardłem. Obyło się jednak kolejny raz bez przykrych przygód i po krótkim postoju na moim ulubionym wiadukcie symbolicznie wskazującym granicę dzielnicy Mikulczyce zajechaliśmy pod nasze senne domostwa.

sobota, 29 września 2012

Bless Night na Mariackiej

Katowice, ulica Mariacka. To miejsce w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy urosło do rangi prawdziwego serca Katowic - krwiobiegu, przez który niemal codzienne koncerty, imprezy, spektakle, flash-mob'y i wszelkiej maści inne eventy pompują tysiące ludzi, którzy chętnie tu zaglądają, tędy przechodzą, tu się zatrzymują.

piątek, 28 września 2012

Alternatywa

Ostatni piątek miesiąca długo był jakiś "bezpański", do czasu, gdy wypatrzyliśmy Rudzką Masę Krytyczną. Konflikt daty ze stolicą - Katowicami - był tu niestety nie do uniknięcia, jednak z czasem można było się z tym po cichu pogodzić, jak i po cichu umierała sama Masa w Katowicach. Tak urosła nam alternatywna impreza pro-rowerowa której bliskość i atmosfera przypadła nam na tyle do gustu, że wpisaliśmy ją na stałe do naszych skromnych kalendarzyków "od-piątku-do-piątkowych".
Wpisała się na tyle, że na pl. Wolności czekało na nas tym razem spore gremium rowerzystów, także z Gliwic. Gdy więc przetarliśmy z Piernikiem oczy ze zdumienia, ruszyliśmy pokaźnym peletonem i raźnym tempem w stronę Rudy Śląskiej - zgodnie z obietnicą do 40 km/h z wyjątkiem jednego zjazdu, gdzie kilkoro z nas niesionych ułańską fantazją postanowiło "dobić" przynajmniej do sześćdziesiątki... fajnie było, każdy złapał lekką zadyszkę, a przez to na miejscu zbiórki, pod rudzkim Magistratem, każdy uśmiechał się mimowolnie dwa razy bardziej, niż zwykle.
Na miejscu czekała na nas jeszcze większa ekipa z miast ościennych,  a mnie szybko złapał zaprzyjaźniony Roweroholik, który nerwowo poszukiwał ogromnego klucza imbusowego, gdyż rower Leny postanowił się nieco "rozluźnić". Ostatecznie właściwy klucz znaleźliśmy w ekwipunku bezdennych sakw Piernika i po krótkiej reperacji wszystko było już na miejscu i tego się trzymało.
Wystartowaliśmy dość żwawo, z każdą chwilą jednak się uspokajało i ostatecznie jechaliśmy obiecaną prędkością "dla każdego". Miło było sobie uciąć pogawędki z zacnym towarzystwem, szkoda tylko, że dopiero na ostatnich kilku kilometrach przypomniałem sobie, że wiozłem specjalnie aparat, by uwiecznić nieco przejazdu. Mimo to spróbowałem złapać resztki zachodzącego już słońca w matrycę i tym sposobem zebrałem kilkanaście zupełnie nieostrych zdjęć, wybór więc był bardzo niewielki. 
Masa zleciała jak zwykle nader szybko, a i powrót nie zapowiadał się leniwy. Zebrawszy ekipę "gliwicką" ruszyliśmy po kilku chwilach w drogę powrotną. Kilkorgu z nas wyraźnie zależało, by wrócić w miarę szybko, więc cyferki na liczniku częściej oscylowały wokół trzydziestki, niż mniejszych wartości. Jedynie złośliwe sygnalizacje zatrzymywały nas na chwilę przed skrzyżowaniami. W końcu rozciągnięty peleton podzielił się na dwa, z których jeden wybrał drogę na Sośnicę, a moja skromna ekipa ruszyła dalej ciągiem ul. Wolności. Całkiem sprawnie dotarliśmy do Gliwic, gdzie pożegnałem się z ekipą i przez chwilę jeszcze pokręciłem się samotnie.
Szybko zrobiło się na tyle zimno, że zacząłem myśleć o szybszym powrocie, co też wcieliłem w życie, gdy tylko napotkałem kolejny zamknięty już, mimo wczesnej pory, kiosk. Plany uzupełnienia zapasów o kilka gramów cukrów prostych wzięły w łeb, musiałem więc zebrać w sobie resztkę motywacji i tak czym prędzej pognałem z powrotem w stronę Zabrza, gdzie przy pierwszej okazji zjechałem z niepustoszejących głównych traktów na rzecz mniej uczęszczanych dróg. Dolina Bytomki przywitała mnie piękną mgłą, przez którą przejazd w całkowitych już ciemnościach i bez gwiazd nad głową był niezwykle ciekawym doświadczeniem, a klimatu dodała okazja do śmignięcia obok niczego niespodziewających się przechodniów. Wykorzystałem jeszcze okazję na kilka zdjęć nocnego miasta, które oczywiście w myśl całodniowej koniunktury się nie udały i już prosto do domu by czym prędzej zaopatrzyć się w kubek gorącej herbaty...

sobota, 22 września 2012

Marzenia do spełnienia

 Na niektóre dni czeka się zdecydowanie zbyt długo, a gdy nagle się zbliżają, czas umyka nieproporcjonalnie szybko. Tak było i tym razem, gdy spokojny posiadałem już bilety i niecierpliwie zerkałem w kalendarz, czas jakby z gumy dłużył się, bo nagle okazało się, że już jest wyczekiwany piątek. Umówiony więc z Julitą i Konradem wsiadłem w autobus do Katowic, miejsca naszego spotkania i wspólnego spędzenia wieczoru na niepowtarzalnym koncercie.

środa, 5 września 2012

Psia karma

Minimalistyczny i wieloznaczny tytuł przygody, która poukładała się tradycyjnie zupełnie spontanicznie, choć pierwotne plany zakładały podbój Tychów po raz kolejny w tym sezonie. Czas jednak nie pozwolił wybrać się do tego pięknego miasta, wraz z Kubushem więc wybraliśmy się w absurdalną misje, do której celu droga znacznie pokryła się z tą w kierunku porzuconych tyskich szlaków. Zanim jednak ruszyliśmy, nie obyło się bez niespodzianek, z których każda kolejna zjadała nam cenny czas. Przyjechałem do Kubusha niemal punktualnie, więc zgodnie z prawem Murphy'ego zepsuć musiało się coś innego. Tym razem na placu boju poległa aktualizacja map w Kubushowym GPSie. Miało być nowe i piękne, tymczasem trzeba było czekać aż wgra się poprzednia działająca mapa. Ze sporym więc poślizgiem ruszyliśmy...
 Nie ujechaliśmy za daleko, bo gdy tylko wjechaliśmy na niebieski rowerowy szlak (mnie trafia), okazało się, że tak naprawdę nie wiemy dokąd jedziemy. I znów kilkanaście minut przeczesywania map, by w końcu znaleźć nasz cel i wyznaczyć ku niemu jak najbardziej leśną trasę. Ruszyliśmy ponownie i już chwilę później znów problem, czyli budowa DTŚ, która uniemożliwiła przeprawienie się na drugą stronę lasu. Wycofaliśmy się więc na asfalt i teraz już bez niespodzianek ruszyliśmy dalej, w stronę Halemby. Przy pierwszej okazji nawierzchnię bitumiczną zmieniliśmy na wydeptane ścieżki i całkiem sprawnie dotarliśmy do wspomnianej dzielnicy Rudy Śląskiej, z której dalej skierowaliśmy się lasami do Katowic.
Dalsza droga była miejscami wręcz bajeczna - piękne lasy sosnowe, skarpy i kamienie niczym na Jurze i... powalone drzewa zagradzające co kilka kilometrów drogę, czyli leśników sposób na wariatów na quadach. Na szczęście rower posiada tylko dwa koła i w dodatku znacznie większe, wiec takie przeszkody nie były nam nazbyt straszne. W końcu wyjechaliśmy z lasu przecinając szlak kolejowy i... Kubush podsumował dzień nieszczęść dziurą w dętce. Szybka wymiana, a w międzyczasie polowanie na przejeżdżający pociąg. 
Do celu dotarliśmy znacznie później niż zakładał pierwotny plan, ale kto by się tym przejmował? Ważne, że Mona i Szanti będą miały swoją karmę - bo właśnie po to szarpnęliśmy się na tą wyprawę. Tak więc zmieniliśmy "złą karmę" na "psią karmę" i już bez nieszczęść ruszyliśmy w drogę powrotną. Co prawda zmrok dopadał nas nazbyt szybko, jednak zmiana okularów i załączenie oświetlenia wyeliminowało ten problem, a dopadający nas chłód zlikwidowała kolejna warstwa odzieży. Tak przygotowani mogliśmy bezpiecznie wracać - znów lasem, który nocą ma jeszcze więcej uroku.

niedziela, 2 września 2012

Śniadanie oddzał zamiejscowy

Wstawszy skoro  niedzielny  blady świt spakowałem skromną torbę zastępującą mi na co dzień sakwy i ruszyłem podziwiać poranek na wyludnionych ulicach mojej dzielnicy oczekując na przyjazd Kubusha. Postanowiliśmy urwać się na kilka chwil od codzienności i przemierzyć nieco kilometrów leśnymi duktami, a całość skwitować śniadaniem na łonie natury.

środa, 29 sierpnia 2012

Wieści z placu boju

Wstaje sobie człowiek rano zaspany do pracy i wśród obowiązkowego przeglądu kilkunastu witryn i portali trafia na miłą niespodziankę - na blogu właśnie stuknęło równe 25 000 odwiedzin! Nie wiem, czy to dużo, czy mało, nie mniej serdecznie Wam dziękuję i w związku z zaistniałym faktem pokuszę się o małe podsumowanie.
Blog powstał dokładnie 1108 dni temu - w poniedziałek, 17 sierpnia 2009. Przez ten czas powstały równe 333 wpisy (nie licząc dzisiejszego), co daje nam średnio wpis co 3 dni, 7 godzin i 12 minut. Wpisy ubarwiło już grubo ponad pół tysiąca zdjęć i innych grafik. Gdyby pokusić się o wydrukowanie samego tekstu, zająłby on 543 strony A4 pisane czcionką Times New Roman 10, co daje już całkiem pokaźną lekturę.
Największą popularnością cieszą się wpisy:
I na tym może poprzestanę nudną część statystyk i zabieram się dalej do roboty. No i niestety nie będzie póki co żadnego konkursu, jak na każdym innym popularniejszym blogu - chyba, że znajdzie się jakiś sponsor ;)
Pozdrawiam
~Serafin

niedziela, 19 sierpnia 2012

Za krańcem mapy

Na niebie królowało słońce, zatem wypadałoby rozprostować nieco kości, co w moim wypadku wiązać się może tylko i wyłącznie z rowerem.Tak się świetnie składało, że do ładnej pogody skorelował nam się umówiony wypad, więc dzień po prostu musiał być udany. Na początku nieco chaotycznie ruszyliśmy byle dalej, na północ, stopniowo formułując w głowach kolejne odcinki do pokonania. Summa summarum obraliśmy kurs na zalew Chechło, by tam podjąć dalsze decyzje. Tradycyjnie wybraliśmy leśne dukty, część drogi jednak niestety trzeba było pokonać asfaltem, co tym razem nie przyniosło nam szczęścia. Na kilka minut przed celem Piernik złapał kapcia, jednak po szybkich oględzinach uznaliśmy, że warto dojechać jeszcze do celu, skoro ciśnienie w miarę się trzyma, choć początek był iście spektakularny - rytmiczny świst uciekającego powietrza przeraziłby nie jednego rowerzystę.
Dotarliśmy na plażę, Skud natychmiast dał nura w stronę wody, a ja bezradnie przyglądałem się Piernikowi, który sprawnie, acz niezbyt chętnie zmieniał dętkę. W międzyczasie też zapadła decyzja, że możemy dojechać aż do Bibieli, która wszystkich niezwykle ciekawi, a z nas trojga Skud i ja w niezależnych ekspedycjach mieliśmy dotychczas szczęście ją widzieć na własne oczy. Klimat zrobił się niemal jak w Piratach z Karaibów, tym bardziej, że rozległe lasy za Miasteczkiem Śląskim, w których skrywa się Bibiela, wykraczały zdecydowanie poza skraj mapy Piernika i mojej. Ale dlaczego by nie oddać się przygodzie?
Po dłuższym błądzeniu wśród przepięknych borów sosnowych wyjechaliśmy w końcu we właściwym kierunku, choć jeszcze nieświadomi do końca gdzie jest nasz cel wyprawy. Na szczęście jak to mawiają "koniec języka za przewodnika" i w pierwszym czynnym sklepie, jaki spotkaliśmy od parunastu kilometrów, przy okazji uzupełnienia zapasu wody dopytaliśmy o drogę i odtąd było już z górki. No prawie... Na szczęście miejscowi doskonale wiedzieli jak dojechać do celu i po zrobieniu niezłej pętli dotarliśmy wreszcie pod doskonale zapamiętaną przeze mnie tablicę zza której można było już wprawnym okiem wypatrzeć ruiny.
Miejsce nie wywarło na mnie już tak ogromnego wrażenia jak za pierwszym razem, wciąż jednak chyliłem czoła przed Matką Naturą, która w niespełna wiek potrafiła wrócić na to miejsce i niemal zupełnie przywrócić mu pierwotny wygląd - po wykarczowanym lesie i śladach obecności ogromnej kopalni i sztolni nie zostało niemal nic, poza kilkoma tajemniczymi kawałkami betonu, którego pierwotnej funkcji pewnie już nigdy nie odkryję. W tej zadumie pojechaliśmy nieco dalej, by odpocząć nad malowniczym jeziorem, które otaczają szczątki hałdy rud żelaza, której cała okolica zawdzięcza intensywny żółto-rdzawy kolor.
Powrót zdecydowanie nabrał wyższych obrotów w obliczu coraz niżej schodzącego słońca. Skierowaliśmy się za wskazaniami GPS'a do Miasteczka Śląskiego, od którego ciągnie się największy węzeł kolejowy w Polsce aż do Tarnowskich Gór. My ambitnie objechaliśmy go od krańca do krańca by następnie wbić się w centrum TG, z których już tylko rzut przysłowiowym beretem do rezerwatu Segiet. Przejechaliśmy przez najgłębszą dolinę, by po nieprzyjemnym podjeździe móc już gnać tylko z góry niemal pod sam dom i tak zakończyć naszą przyjemną, niedzielną wycieczkę.

piątek, 10 sierpnia 2012

Od dwóch lat na okrągło

Na ten dzień po cichu czekałem od dawna, bo niby taki skromny to jubileusz, a jednak niezmiernie cieszy, gdy coś tam na jego rzecz się zadziałało. A że to impreza całkiem niemała i dwuznacznie cykliczna, radość tym większa. Drugie urodziny Zabrzańskiej Masy Krytycznej. Dostateczny powód, by na pl. Wolności przyjechać nieco wcześniej i w jak najsilniejszej reprezentacji już na starcie. Tak więc pod moim domostwem czekali już Gusiek i Janek, którzy tym razem postanowili okiełznać jazdę na tandemie, a do tego wykurowany już Piernik wraz z Księżniczką - czyli możemy ruszać.
Mimo pory wcześniejszej niż zwykle, tradycyjne miejsce startu przeżywało już prawdziwe oblężenie. Kilkudziesięciu rowerzystów na przeróżnych rowerach, przedstawiciele lokalnej prasy i telewizji to znak, że będzie się działo. No nic, tradycyjnie Kubush wypchnął mnie przed kamery i inne media, a efekt tego można znaleźć choćby tutaj. Ale chyba nigdy nie przywyknę do tej "sławy" ;)
Punkt 18:00 po krótkim przywitaniu wszystkich uczestników ruszyliśmy szturmem na zabrzańskie ulice. Nasza bramka licząca odnotowała ponad 120 uczestników, ale już kilkaset metrów dalej jasne było, że peleton liczy już ponad 150 rozentuzjazmowanych rowerzystów. Tego nie dało się zauważyć.
Niestety kwestie prawne sprawiły, że tym razem musieliśmy podzielić nasz potężny peleton na dziesięć mniejszych, bo policja mogła eskortować nas tylko przez część trasy. Na szczęście jednak uczestnicy chętnie przystali na tę niedogodność, która ostatecznie sprawiła, że ciąg rowerzystów miał niemal kilometr długości! 
Wyjątkowo celem dziś nie było powrócić na miejsce startu, a na teren Akademii Medycznej  w Rokitnicy, gdzie wiodła nas jedna z nielicznych dróg rowerowych w naszym mieście. Pewnie nie prędko ta trasa przeżyje znów takie oblężenie, ale przynajmniej teraz możemy powiedzieć, że spełnia ona niemal wszystkie wymogi, jakie stawiają takim szlakom rowerzyści. 
Na miejscu czekał na nas skromny poczęstunek, który zapewniło miasto Zabrze, wyśmienita yerbą na zimno prosto z zabrzańskiego (usamodzielniającego się) oddziału herbaciarni Czajnik, darmowe książki rozdawała Biblioteka Miejska, a zdrowy styl życia i ideę transplantacji organów promowało Stowarzyszenie Transplantacji Serca.
Mimo, że jednocześnie musiałem być w kilku miejscach by wespół z Kubushem ogarnąć wszystko, to był zdecydowanie udany przejazd i najlepsze zakończenie, jakie w skromnej dwuletniej karierze udało się zorganizować. Cieszę się, że idea Masy Krytycznej wciąż żyje i mam nadzieję, że frekwencja będzie dopisywać także w pozostałe miesiące, gdy nie będzie już "darmowej wyżerki".
I na koniec jeszcze moje osobiste dziękuję: dla "organizatorów", pomagających w zabezpieczeniu przejazdu, fotografom i wszystkim którzy w jakikolwiek sposób pomagają.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dziady Leśne

Od dawien dawna umawialiśmy się z Kubushem, a później nasze plany się zmieniały, aż w końcu wczoraj wspólny wyjazd z nocowaniem w lesie wypalił - wypalił ze zdwojoną siłą, bo do naszego duetu dołączył Daniel i Skud. Tak więc skoro świt w sobotni poranek spotkaliśmy się w trójkę pod moimi włościami, by na umówioną porę dotrzeć do najdalej wysuniętego w stronę celu punktu, czyli posiadłości Skuda. Tam Morfina przeszła szybki zabieg lewej goleni, który polegał na unieruchomieniu na swoim miejscu ślizgu, który ostatnio umiłował sobie wypadanie ze swej roli i miejsca. Po tej małej naprawie mogliśmy już ruszać gdzieś poza granicę województwa Śląskiego, a że trasa wiodła głównie lasami i polami, mijała nam nader przyjemnie i sprawnie.
Pierwszy postój urządziliśmy na kilka chwil w okolicy Łączy, a nieco dłużej przycupnęliśmy dopiero w Starej Kuźni, gdzie znajduje się ciekawa "Czatownia". Zdecydowanie jednak najdłużej i zupełnie niezamierzenie staliśmy gdzieś na skraju Starego Koźla na przejeździe kolejowym... Z nieba lał się żar, a my nadrobiliśmy nieco kilometrów okrążając miejscowe Zakłady Azotowe. Dwa pociągi osobowe i jeden ciężki skład towarowy później ruszyliśmy dalej, niestety już asfaltem, którego nie sposób było uniknąć przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Na szczęście okolica była mi już dobrze znana i nie raz zjeżdżona, więc GPS miał teraz już mniejsze możliwości prowadzenia nas w jakikolwiek błąd. Skierowaliśmy się w mniej ruchliwe szlaki w stronę Januszkowic, a następnie przez małe niedowiarstwo zjechaliśmy do Zdzieszowic, gdzie uzupełniliśmy w zaprzyjaźnionej sieci owadzich sklepów nasze zapasy z myślą już o wieczornym ognisku i zasłużonym odpoczynku.
Do Krapkowic, które na dziś były celem naszej wyprawy, dotarliśmy dość wcześnie, jednak ostatnie kilometry przedzierania się przez asfalty odebrało nam już chęć do dalszej jazdy, postanowiliśmy więc czym prędzej rozbić obóz i zabrać się za zawartości naszych sakw. Mały las "po lewej" wydawał się bliższy, niż rozległe lasy "po prawej", więc wybór wydawał się oczywisty, choć niekoniecznie najrozsądniejszy.
Po małym rekonesansie okolicy wyznaczyliśmy pierwsze lepsze miejsce i przystąpiliśmy do montowania obozu. Jedni wybrali luksusowe namioty z salonem, jacuzzi i telewizją satelitarną, inni natomiast znacznie skromniejsze i kompaktowe konstrukcje. Ja ograniczyłem się do kawałka dachu na wypadek deszczu, a już na pewno chroniącego przed spadającymi szyszkami, których w okolicy było całe zatrzęsienie. Z pomocą Kubusha i jego bezcennego doświadczenia szybko byliśmy gotowi z częścią inżynierską, można było się więc oddać już tylko przyjemnym rozmowom i otwierać kolejne puszeczki złocistego napoju uzupełniać utracone płyny. Zapowiadała się ciepła noc i tylko szyszki pod posłaniem mogły ją zepsuć...
Zasnęliśmy dość późno zważywszy na nasze zmęczenie. Spałem całkiem nieźle budząc się tylko raz by wsłuchać się w ciche szmery, za które były odpowiedzialne wiewiórki, lub wiercący się towarzysze. Mawia się, że wszystkie zachody słońca są piękne, ale to wschód słońca jest najpiękniejszy. Wraz z Danielem mieliśmy okazję się przekonać, że wiele w tym prawdy. Niestety pięknu brzasku musiała ustąpić szarość ogarnięcia obozowiska, by zostawić wszystko w takim stanie, w jakim zastaliśmy dzień wcześniej. Myślę, że wywiązaliśmy się z tego wzorcowo wręcz i chwilę później gęsiego mknęliśmy senną leśną ścieżką w stronę centrum Krapkowic, z których obraliśmy azymut na Gogolin i dalej Ujazd.
Niedzielny poranek nie przywitał nas wymarzoną pogodą i wszyscy czuliśmy się jak dętka, a droga jak na złość wiodła głównie pod górę i głównie asfaltem, co zawdzięczaliśmy masywowi Góry Chełmskiej, której zwieńczeniem jest szczyt - Góra św. Anny. Ale dopiero profil terenu uświadomił mnie w domu ile naprawdę musieliśmy się wdrapywać i że omijanie góry z tej strony było pomysłem lekko chybionym. Z drugiej jednak strony w koło raczyły nas cudne widoki, a ulice świeciły pustkami - jak można więc nadal marudzić?
 Kolejne kilometry wysysały z nas zregenerowane siły a wczesna godzina uniemożliwiała znalezienia czynnego sklepu by uzupełnić braki w cukrach i zmuszenia organizmu do produkcji endorfin. Mknęliśmy więc przez Dąbrówkę, Ligotę, Kadłubiec, Dolną i Olszowę. Monotonię przerwała dopiero na chwilę Zimna Wódka, czyli maleńka wioska, która spokojnie ze swoją nazwą mogłaby aspirować przynajmniej na polską stolicę cenionego przez polaków trunku, tymczasem jednak woli swoją senność. A stąd już tylko chwila do Ujazdu, gdzie tym razem w sieci sklepów spod znaku zielonego płaza uzupełniamy braki chęci do dalszej jazdy.
Nieco pełniejsi życia, a na pewno z zapasem kalorii w żołądkach, ruszyliśmy pierwszy raz od dawna dłuższy odcinek lekko z górki co było dla nas jak wiatr w żagle. Tuż za granicą województwa Opolskiego i Śląskiego żegnamy Skuda, który ruszył dalej prosto na Pławniowice, my zaś odbiliśmy w stronę Rudzieńca. Znów jechaliśmy więcej lasem od Łączy przez Rudno po Kleszczów, za którym symboliczne przecięcie A4 wieściło już bliskość Gliwic, z których do domu już tylko zamaszysty rzut beretem. Bez pomysłu przejechaliśmy po prostu ul. Kozielską w stronę ścisłego centrum, by stamtąd dostać się do Zabrza. Kubush wybrał ul. Chorzowską, my natomiast z Danielem Żerniki - każdy po prostu to, co było mu bliżej.
Na koniec jeszcze zmokliśmy solidarnie już w samych Mikulczycach - trzeba było nam przejechać dwa województwa, 250 kilometrów, spędzić noc w lesie, by zmoknąć niemal pod domem. Jednak nie wywarło to już na nas najmniejszego wrażenia - pozostała satysfakcja, że podołaliśmy nowemu wyzwaniu i w głowach już snuliśmy plany na kolejną wyprawę z cyklu "nocowanie w krzakach".

piątek, 3 sierpnia 2012

Rainwall, czyli zapora deszczowa

Jeśli mamy pierwszy piątek miesiąca, a na Śląsku pada deszcz, to wiedz, że dzieje się nie tak, jak być powinno. Wszak nie uchodzi, by jechać w deszczu na Gliwicką Masę Krytyczną, Czasem jednak by potwierdzić regułę potrzebny jest wyjątek. Tak było więc dziś, gdy kierując swe aluminiowe rumaki w stronę Gliwice wraz z Jankiem solidarnie mokliśmy w raz po raz pojawiających się przelotnie kroplach deszczu.
Plac Krakowski przywitał nas mimo wszystko sporą liczbą rowerzystów, którzy podobnie jak my uznali, że nie warto siedzieć w domu nawet w taką pogodę. Na przypieczętowanie tego postanowienia chwilę przed osiemnastą lunął deszcz, a garść rowerzystów w popłochu uciekła pod pobliskie drzewa i wiaty przystanku. Solidarnie z nami zmokli też policjanci, którzy zostali oddelegowani na motorach, szybko przemokli więc do suchej nitki i by nie pogłębiać tego stanu wrócili do bazy zmienić dwa motory na cztery kółka.
Start z pl. Krakowskiego - jak widać po ulewie beton szybko znów schnął.
Dobre humory to nieodłączny element każdego przejazdu w Gliwicach :)
 Wystartowaliśmy z niebywałym opóźnieniem, ale nikt nie narzekał - wszak przestało lać, a ciepło sprawiło, że po prostu chciało się jechać nawet mimo widma ponownego zmoknięcia. O. Dyrektor zebrał "miedziaki", audiobiker puścił muzykę i można było jechać na podbój gliwickich ulic. A ja korzystając z faktu posiadania dziś aparatu nie omieszkałem oczywiście uwiecznić tego i owego i chętnie się dzielę, a to z kolei sprzyja mniejszej ilości słów do czytania.

Heksagończycy.
I kolejne uśmiechy do kolekcji :)
Niezawodny Goofy z prawdziwym poświęceniem uwiecznia przejazd.
A przejazd tym razem zahaczył o miejscowy Dom Dziecka, na rzecz którego co roku zbieramy "miedziaki" i pluszaki. W imieniu rowerowej społeczności nasz o. Dyrektor wręczył ów skromne podarunki. Dzieciaki oczywiście najbardziej ucieszyły się z ogromnych pluszaków. Jak niewiele potrzeba, by wywołać czyjś uśmiech na twarzy i zwyczajnie nieco pomóc.
Pamiątkowe zdjęcie z podopiecznymi Domu Dziecka.
I ruszyliśmy dalej.
Fantastycznie wygląda ten mokry asfalt - niesamowita ulga po upałach.
Nasza roztańczona koleżanka ;)
I festiwal głupich min na zdjęcie profilowe do twarzoksiążki :)
A Goofiemu nawet mnie udało się uchwycić.
Kira i jej śliczne dołeczki od uśmiechania się :)
I znów coś od Goofiego.
Zakończenie tradycyjnie już na pl. Krakowskim, gdzie dotarliśmy już bez kropli deszczu, a nawet wyjrzało do nas na chwilę słoneczko. Atmosfera sprzyjała pogawędkom i afterowym klimatom, ja jednak chciałem wyspać się na dzień następny, więc pożegnałem się ze wszystkimi i powoli ruszyłem do domu - powoli, bo Morfina po ostatnich przygodach miała problemy ze ślizgiem w lewej goleni, musiałem więc zablokować amortyzator i uważać na wszelkie nierówności, co na polskich drogach takie łatwe nie było...
A więcej fotek ode mnie na mojej picasie.