piątek, 27 stycznia 2012

Dwa w cenie jednego

Za oknem nastała w końcu zima - taka prawdziwa ze śniegiem i siarczystym mrozem i chwała przyrodzie za to!Bo niewątpliwie dobrze jest tak raz w roku przetrzebić armię wszelkiej maści owadów, chorób i innych ustrojstw, które uprzykrzają nam później całe lato życie. Ta wspaniała aura ma tylko jedną wadę, którą bez trenażera trudno obejść - uprzykrza się jazda na rowerze gdy oddech zamarza jaszcze w ustach, a żeby zdjąć okulary po przejażdżce najlepiej zaczekać kilkanaście minut aż odmarzną od twarzy. Samo zejście z roweru też jest dość utrudnione, nie wspominając o utrzymaniu własnego wehikułu w należytym stanie. Zatem chwilowo obwieszczam "zawieszenie broni", co jednak nie znaczy, że będzie tu cicho. Ma dziś dwa upominki: pierwszy związany jest z zachwalanym w niektórych kręgach zdjęciem z jednego z ostatnich postów. Zatem, póki jeszcze ACTA nie obowiązuje, zezwalam na pobieranie ów zdjęcia na użytek własny w nieco lepszej rozdzielczości, a zamieszczonego poniżej:
Natomiast druga grafika na dziś to plakat promujący Zabrzańską Masę Krytyczną mojego skromnego autorstwa, a który także można pobrać w pliku png lub pdf i wspomóc naszą comiesięczną akcję, na którą przy okazji serdecznie zapraszam. Tyle zatem moich ogłoszeń, życzę wszystkim udanego, iście zimowego weekendu, a co poniektórym jeszcze udanych zabaw studniówkowych (pozdrowienia dla miłej Pani z Opola) i oczywiście ferii. Pax!
wersja PDF do pobrania tutaj

sobota, 21 stycznia 2012

Trzy czwarte planu

Miałem w planach nie używać słowa "roweroholik", ale zdaje się, że tylko to słowo idealnie odzwierciedla moje ostatnie kilka dni, gdy chodziłem i niemal gryzłem i skakałem mając chwilę wolnego czasu, a pogoda za oknem niemal zupełnie uniemożliwiała rekreacyjną jazdę na rowerze - tak ważne słowo rekreacyjna, wszak na upartego jeździło się w gorszej pogodzie, ale były ku temu "cele wyższe". Ale chcąc zachować dla siebie zdrowie ciała i resztek rozsądku, dopiero dziś miałem przyjemność pokręcić.
Pierwszy pomysł, z którym trudno było się nie zgodzić po ostatnich nie-przygodach z błotem, był prosty: gdziekolwiek, byleby asfaltem. Pomyślałem więc o Gliwicach i mojej pętli "pod 50km" w wersji skróconej do około 40 "kilosów", jednak pierwotne założenia skreślały drogę przez Żerniki i pozostały właściwie dwie opcje - Sośnica lub centrum. Na pierwszy więc ogień wybrałem centrum, które postanowiłem omijać jak najdłużej się dało dzięki urokom os. Kotarbińskiego a później Maciejowa. Niestety dalej wiodła już tylko ul. Chorzowska, co jakoś przebolałem i wraz z nurtem nielicznych dziś samochodów pomknąłem aż na ul. Zwycięstwa w Gliwicach.
"Zwiedziłem" rynek, przejechałem obok muzeum i z przerażeniem stwierdziłem, że moje hamulce wydają dźwięk leniwego osła zmuszanego do pracy - przeraźliwszy i skuteczniejszy hałas niż moja pokładowa trąbka od Piernika. Nie chcąc dalej narażać się przechodniom wybrałem opcję z mniejszą potrzebą spowalniania się, czyli przez pl. Krakowski, który był tak oblodzony, że wypiąłem się z SPDeków żeby nie polecieć, na Akademicką oznaczoną pięknym zakazem i pod spodem "nie dotyczy rowerów". Dalej można się już domyśleć, że pojechałem w stronę Sośnicy i właściwie bez większego kombinowania w stronę domu.
Gdy byłem już w stanie stwierdzić na jakiej wartości zatrzyma się dziś licznik i że będzie to okrągłe 30 kilometrów, dojechałem do domu. Zresztą tą opcję powoli popierały też mięśnie, które odwykły od wysiłku a nadto zimowy tryb jazdy nie sprzyja większym dystansom.
Pora więc na mały rekonesans, bo hamulce zwykle zwiastują i inne problemy. Postanowiłem więc, że umyję rower, a że odpadała opcja "outdoor", wyjąłem koła i wstawiłem do wanny, a gdy te już lśniły czystością, do wanny wstawiłem też ramę. Ostatecznie rozmontowałem kilka rzeczy i mogę stwierdzić co następuje:
- tylna opona ma wadę i pęka przy obręczy
- hamulce z przodu wołają o nowe okładziny, których nie mam nawet zamiaru znowu kupować
- tarcze wymagają umycia jeszcze w co najmniej acetonie
- w przeciwieństwie do łańcucha, kaseta i przednie "zęby" mają się całkiem nieźle
- aluminiowy bagażnik na sztycę obrzydliwie śniedzieje
- pozostałe elementy, w tym nawet amortyzator, mają się całkiem dobrze i niemal nie stwierdzono rdzy - wyjątkiem jest kilka główek śrub, ale te "mają prawo"
Tyle podsumowania, wkrótce podjęte zostaną stosowne kroki, żeby usprawnić działanie mojego wehikułu, bo o ile prognozom nie można wierzyć, to jednak watro mieć już sprawny sprzęt na pierwsze dłuższe, cieplejsze dni i cenne weekendy.

niedziela, 15 stycznia 2012

Jeno biel i czerń

W końcu zima. Ale... czego tu brakuje? Rowerzystów!
Piękne niedzielne popołudnie, które aż żal zmarnować na błogie leżenie przed telewizorem, którego i tak nie mam. Oczywiście postawiłem na aktywność, czyli rower i tym razem nie sam, bo po chwili namowy Janek też dał się przekonać, że to świetna opcja.
Chwilę później, gdy upewniłem się, że ostatnie błotniste wojaże nie zeżarły mojego roweru, notowałem debiut Morfiny na śniegu. Obraliśmy kierunek "Leśna", bo jazda błotnistymi szlakami głównych ulic to nie to, co rowerzyści tacy jak my, lubią najbardziej. Pierwsze wrażenia pozytywne, zwłaszcza, że Morfinka świetnie się trzymała w śniegu. Gorzej było z amortyzatorem, bo ten zimny nie pracuje najlepiej i z przednim hamulcem, który przecież ostatnio przestał działać z nadmiaru błota.
Rowerzysta zimą wcale nie zapada w zimowy sen.
Tuż za lasem zjeżdżając z wiaduktu wpadliśmy na pomysł sprawdzenia przednich "spowalniaczy", co dla mnie szybko zakończyło się spektakularną glebą, którą w kilka nanosekund później powtórzył Janek. No cóż, na lód nie ma mocnych, są tylko głupi... a hamulce jednak czasem działają.
Bogatsi o te doświadczenia skręciliśmy znów w las, a dalej Żernikami wprost pod gliwicką Radiostację, budząc przy tym sensację niemal jak lądujące UFO. Po chwili przerwy, gdy dotarło do nas jak tu jest zimno gdy się nie pedałuje, wsiedliśmy na siodełka i powzięliśmy powrót.
Bez większych niespodzianek i cudów aż po sam las, gdzie pomogliśmy lekko zakopanemu, a bardziej zepsutemu samochodowi wydostać się na drogę - mając tylko jeden sprawny bieg faktycznie można było nie dać rady wycofać. Dobry uczynek znów odfajkowany w tej wielkiej księdze tam "u góry". Koniec końców odprowadziłem Janka i sam wykręciłem jeszcze moją małą pętlę honorową, która już dawno straciła swój pierwotny sens i przebieg. Teraz tylko zrzuciłem względnie śnieg z ramy i odstawiłem rower, choć przez chwilę myślałem nawet, żeby go umyć. Ale... wciąż jeszcze długa zima przed nami, więc zaczekam z tym do wiosny, wtedy też mocniej zastanowię się nad upgrade'em zespołu hamulcowego na przedzie - mam dość tych tandetnych zacisków i szybko zużywających się klocków...
Śnieg można znaleźć wszędzie - nawet w trąbce/klaksonie.

sobota, 7 stycznia 2012

Syndrom małego dziecka

Nowy, rowerowy rok rozkręcił się na dobre, a trzy wyprawy w pierwszy tydzień stycznia uważam za naprawdę dobry wynik. Dziś właśnie wykręciłem tę trzecią, w dodatku udało się pojeździć za dnia, gdy było jeszcze zupełnie jasno, jeśli ołowiane niebo można było nazwać jasnym.
Pierwsza myśl zakładała zdobycie okolicznego szczytu hałdy, zwłaszcza, że wietrzna pogoda sugerowała dobrą widoczność, a mój ekwipunek na dziś obejmował nawet lornetkę. Niestety szybko się okazało, że nie zobaczę za wiele, bo chłodne powietrze i brak słońca nie sprzyjał powstaniu inwersji i poprawieniu widoczności. Cóż, przynajmniej próbowałem. Tylko gdzie by tu teraz pojechać?
Ze wstępnych planów co do kierunku oczywiście nic nie wyszło i jakimś dziwnym trafem wylądowałem na rowerowej nitce łączącej Mikulczyce z Rokitnicą stresując przy okazji przeraźliwym dźwiękiem trąbki napotkanych nordicwalkingowców. Nie bardzo miałem ochotę na podjazd przez Gajdzikowe Górki na niebieski szlak (mnie trafia), jednak przejechałem wcześniej bezmyślnie rondo, nie było więc już za bardzo wyboru. I o ile wcześniej było mi wręcz nieco chłodno, tak teraz miałem ochotę zdjąć bluzę, czego na szczęście nie zrobiłem, bo pewnie następnego dnia wylądowałbym w szpitalu z jakimś zapaleniem płuc co najmniej.
Rowerowe szlaki w lesie przywitały mnie serdecznie dobrą nawierzchnią i nielicznymi odcinkami błota, które dało się nawet zgrabnie ominąć, jednak rower nie uniknął stopniowego przybierania mało szlachetnych odcieni brązu. Mnie to jednak jakoś nie bardzo przeszkadzało, więc niestrudzenie kręciłem dalej, oczywiście za chwilę gubiąc właściwy szlak, co dziś poskutkowało dość dramatycznym przebiegiem dalszych spraw. Otóż dalej, jak wiadomo, ciągnie się budowa nowego odcinka autostrady A1. A jak budowa, to i błoto - dużo błota. Prawdę mówiąc, było tam tyle błota, że w pewnym momencie koła zupełnie mi utknęły i choć nie było zbyt głęboko, mogłem tak tkwić na siodełku, bo rower nawet nie myślał się przechylić w żadną stronę. W końcu jednak trzeba było podjąć jakąś decyzję, więc jak małe dziecko postanowiłem brnąć dalej w paskudną maź, bo na odwrót i tak było już za późno, a bardziej ubrudzić się chyba już nie da... tu był jednak mój błąd, bo błota nakleiło się szybko tyle, że koła wręcz się blokowały, a rower ważył jakieś pięć razy więcej. Koniec końców jednak przebiłem się na drugą stronę i po większym wysiłku ruszyłem dalej niczym jeżdżąca błotna fontanna. Wjechałem na asfalt i tam starałem się rozpędzić rower, błoto jednak nie dawało za wygraną i wciąż tkwiło na miejscu. Kilka podskoków nie zmieniło za wiele, więc trzeba był urządzić sobie postój i manualnie, za pomocą patyka, usunąć piętrzący się nadmiar złośliwego błota. Musiałem wyglądać jak idiota...
Gdy rower i moje buty "zrzuciły" kilka kilogramów pomyślałem, że i tak dojadę już do DSD, bo wracać sensu nie było, a tamtejszy zjazd po betonowych płytach może pomóc mi jeszcze strząsnąć nieco błotka. Nie zastałem tam jednak zimy, wręcz przeciwnie - na stoku leżało tylko kilka śnieżnych łat, a ośrodek świecił pustką jakby była wiosna. 
Zniechęcony nieco takim widokiem powziąłem w końcu powrót, tym razem jednak już ani mi się śniło jechać przez jakikolwiek las, czy inne błotniste rejony. Bezpiecznie i jak najkrócej jechałem asfaltem co jakiś czas spektakularnie jeszcze strząsając błoto, które uparcie się trzymało każdej możliwej części w rowerze. Pomyślałem więc, że może kärcher zasugeruje błotu właściwe miejsce, niestety karteczka przy myjni zmyła jedynie moje nadzieje, bo podwyżka ceny z 1 na 2 złote to jednak spora różnica. Zajechałem więc kaprysząc do domu i tam urządziłem sobie własną myjnię - nie było to zbyt przyjemne przy kilku stopniach na termometrze, jednak roweru w takim stanie raczej bym nie zostawił. Nauczka na dziś - jednak omijać błoto...

piątek, 6 stycznia 2012

Ekspres po gliwicku

22:22 - moja ulubiona godzina. Pamiętam, że kiedyś kładłem się spać właśnie w jej okolicy, gdy następnego dnia trzeba było niezbyt entuzjastycznie gonić do szkoły. A dziś? Dziś wolne, jutro właściwie też, więc o tej porze mogę z czystym sumieniem pisać kolejną małą i bardzo subiektywną relację z kolejnego, niezbyt pięknego pod względem aury dnia.
Dzień zaczął się zdecydowanie później, niż chciał tego budzik, który odruchowo wyłączyłem, gdy tylko znalazłem właściwy guzik. Dopiero nieco ponad godzinę później dotarło do mnie, że ze zwiniętych gdzieś wokół szyi słuchawek dobiega stłumiony dźwięk kapeli Acid Drinkers. Więc zasnąłem wczoraj ze słuchawkami na uszach, co raczej zwykle mi się nie przydarza - na wpół śpiący wyłączam zawsze odtwarzacz, a zwinięty kabel słuchawek ląduje gdzieś w zasięgu ręki.To będzie udany dzień, skoro całą noc towarzyszyła mi muzyka - skoro więc tak pomyślałem, tak też musiało być.
Jako, że dziś uroczystość "Trzech Króli", udałem się z rana do kościoła i mocno się zdziwiłem tłumami, które postanowiły zrobić dokładnie to samo. Cóż, nawracamy się? Mam nadzieję, bo ostatnimi czasy kościoły świeciły raczej pustkami... A pogoda bynajmniej nie zachęcała do spacerów - o ile do kościoła dosłownie mnie przywiało, to powrót był już w przeciwnym kierunku, co perfidny i wyrachowany przeciwnik - wiatr - wykorzystał skwapliwie, by obdzielić mnie po twarzy wielkimi kroplami deszczu zmieszanego z płatkami śniegu - niedobitkami tej "zimy"...
Druga część tego dnia upłynęła mi w zupełnie innym miejscu, jednak gdyby się doszukać wspólnego mianownika, to można by powiedzieć, że i tutaj ludzie przychodzą dość licznie. Nasi piłkarze ręczni grali dziś sparing, pomyślałem więc, że przyjdę popatrzeć i tak skończyło się jak zwykle na zrobieniu kilku nadprogramowych rzeczy. Najbardziej jednak przeraziło mnie to, że musiałem operować przy zegarze, czyli wysilić wszystkie szare komórki do operowania pacami po dedykowanej klawiaturce odpowiedzialnej za zatrzymywanie i stertowanie czasu, dodawanie punktów i dwuminutowych kar - to ostatnie było zdecydowanie najgorsze i najtrudniejsze. Koniec końców jednak dałem radę, a wynik, który był na tablicy, wcale nie różnił się od faktycznego, wywalczonego na boisku. Ufff - odetchnąłem z ulgą, gdy wszystko się skończyło, a syrena zawyła obwieszczając koniec drugiej połowy. 34:27 (20:10) dla "naszych" to satysfakcjonujący wynik, a nadto miałem widok na wszystko ze stolika sędziowskiego - lepiej niż z pierwszych rzędów. Pora jednak wracać - znów w niesprzyjającej aurze...

znajdź... piłkę xD
Wieczór już od dawna zapowiadał się dobrze - bo czy Gliwicka Masa Krytyczna dała się kiedyś nie lubić? To zawsze udana impreza, niezależnie od pogody, zwłaszcza, że ta tutaj zawsze dopisuje. Nie inaczej było i dziś, choć może nie do końca. Nie padał deszcz, a dziś to był nie lada plus i wyczyn. Wiatr też sobie nieco odpuścił, więc zebrawszy się z Piernikiem i Jankiem nieco wcześniej, ruszyliśmy podbijać pierwszy piątek miesiąca tradycyjnie na rowerach. Wpierw jednak zajechaliśmy na stację paliw, żebym sobie dotankował nieco... powietrza do kół oczywiście. Końcówka kompresora oczywiście była przez jakiegoś idiotę zniszczona, jednak udało się wepchnąć w gumy jakieś 4-5 atmosfer, co natychmiast wpłynęło na komfort kręcenia - opory zmalały odwrotnie proporcjonalnie do "miękkości" jazdy.
Na pl. Krakowski dotarliśmy oczywiście przed czasem, przywitaliśmy się więc na spokojnie ze wszystkimi i oddaliśmy się miłym pogawędkom na tematy jak zwykle wszelakie, choć niewątpliwie ciągle uciekały nam myśli w stronę rowerów i wspominek, jak to rok temu leżało mnóstwo śniegu. Aż tu nagle... minęła osiemnasta, a naszej eskorty nie widu, ni słychu. Ojciec Dyrektor natychmiast zainterweniował i po kilku przełączeniach między centralami, niebiescy po drugiej stronie słuchawki w końcu odkryli, że nasz radiowóz stoi  i owszem czeka, ale na Rynku. W ramach ciekawostki dodam, że obowiązuje tam zakaz ruchu, za wyjątkiem jedynie dostawców, czyli rowerzyści także nie mogą tam legalnie się przemieszczać. Szybko jednak naprawili swój błąd i jakieś dwadzieścia minut po osiemnastej ruszyliśmy bezpiecznie kilkunastoosobowym peletonem. Wcześniej jednak urządziliśmy sobie w ramach oczekiwania na eskortę i rekompensaty za odwołane dziś z powodu wiatru skoki narciarskie, turniej skoków ze schodków na Kraku. Ale koniec końców ruszyliśmy, a tempo było dziś zacne, bo stróżom prawa się śpieszyło, a nam wiało, więc trzymaliśmy się blisko radiowozu (van) niezależnie, czy jechał 12, czy ponad 30 km/h.

jeden z moich najmniej debilnych uśmiechów na zdjęciu z przejazdu :)
Jak szybko minęła nam droga, to nawet nie wspomnę, nie mniej mieliśmy ubaw i radochę jak mało kiedy - żarty sypały się jak... śnieg? ale raczej rok temu śnieg. Później już żwawy powrót w towarzystwie McArona, który odprowadził naszą trójcę aż po Maciejów. Później już sami przez stolicę wiatrów, czyli os. Kopernika, pognaliśmy w kierunku naszych domostw. Odprowadziliśmy Piernika, później ja Janka i na deser postanowiłem jeszcze zrobić moją "rundę honorową", która tym razem mi nie wystarczyła, objechałem więc jeszcze centrum dzielnicy i tak ostatecznie wróciłem do domu nieco bardziej zmęczony, ale i bardziej usatysfakcjonowany, bo jazda wieczorem po pustych ulicach była naprawdę przyjemna.
Dziękuję zatem za wytrwałość i do napisania/zobaczenia!

niedziela, 1 stycznia 2012

Po drugie to zaledwie pięć dni

Jak obiecałem, trzeba i się wywiązać co do słowa. Tradycyjnie więc, jak zresztą od sześciu już lat, w ostatnie dni roku i to dokładnie w dzień swoich urodzin, pojechałem na Górę świętej Anny, żeby się rozliczyć - po ewangelicznemu. Prawdę powiedziawszy miałem spore obawy przed tym, co tam zastanę, ale i tym, co sam w sobie znajdę, gdy zacznę podsumowywać miniony rok.
Słońce zachodzi, tuż obok skrawka Nieba na ziemi - Górki. (28.12.2011)
O ile tym razem wiedziałem, że nie jadę tu dla konkretnych osób, bo i tak większości po prostu miało nie być, to zaskoczyła mnie obecność wielu innych osób, z którymi kontakty się teraz znacząco poprawiły i umocniły. To było naprawdę cenne i tylko to zauroczenie Niebieskooką niewiastą mogłem sobie podarować w tym nienapisanym scenariuszu. Dziś jednak jestem już w domu, a syndrom "asfaltu", jak to ujął ks. Radecki, sprawił, że szara rzeczywistość usiłuje przyćmić to, co w sobie przywiozłem.
Jak nigdy konferencje odpowiadały na moje pytania, tylko nie wypaliły warsztaty, ale mimo to było wspaniale. Wynotowałem sobie elektronicznie kilka cytatów, które pomyślałem, że warto zapamiętać, ale i tu przytoczyć. I tak po pierwsze o. Idzi z sąsiedniej, a właściwie terytorialnie przecież mojej prowincji bardzo słusznie zauważył, że kapłani, a szczególnie Ci opiekujący się wstępującymi do kleru, powinni podtrzymywać i rozbudzać jeszcze bardziej nasze "motyle w brzuchu".
Pan Tomasz Terlikowski, szczęśliwy mąż i ojciec czwórki dzieci natomiast przykładem swojego życia udowodnił, że Bóg dając nam więcej talentów też więcej od nas wymaga - taka proporcja w Bożej matematyce. Łatwo też udowodnił, że czwórka dzieci to żadna patologia, a raczej dar i poczwórne szczęście, które jest jak najbardziej zdrowe i rozsądne - o ile oczywiście na przeszkodzie nie stanie nam pieniądz...
Radości uczył nasz ks. Radecki - autor czterech części "Radości w codzienności", natomiast o. Cherubin w swoim stylu niemal doprowadził do łez piękniejszą część starszej grupy, więc pewnie u młodszej to mu się udało. Ja natomiast jeszcze ze słów niedopowiedzianych o. Waldemara, który został pustelnikiem, wyciągnąłem frazę "żadna mnie nie kochała, został mi więc tylko sznur... do habitu oczywiście".
Tyle się działo w zaledwie pięć dni rekolekcji, włączając w nie "pogodny wieczór" od którego bolał brzuch ze śmiechu, było miło móc spędzić kilka chwil z bezinteresownym przytulaniem i gitarą, Teatr "A" i wieczorna sylwestrowa Gala przebijająca niejeden profesjonalny kabaret, teatr, taniec, czy pokaz filmowy w Hollywood.
"Jak można wątpić, że Jesteś?" - to chyba reasumuje wszystko...

Podsumowanie pierwsze

Moje pokręcone - w rowerowym znaczeniu tego słowa - poczucie humoru każe mi posumować kolejny przejechany rok. I nie będą to bynajmniej nudne statystyki - to mogę wam obiecać. Zerknijmy więc na licznik i skrupulatnie prowadzone od 2010 roku statystyki. Pierwsze 808 kilometrów przejechałem na moim wymęczonym przez pięć lat rowerze - hybrydzie z supermarketu. Szału nie ma, ale gdyby się nad tym bardziej zastanowić, to jadąc największymi skrótami, jakie przyszłyby mi do głowy, mógłbym dotrzeć niemal do Stuttgart'u na mój ostatnio ulubiony musical "Tanz der Vampire" i jeszcze zwiedzając po drodze Pragę.
Vampirischer Besuch in Stuttgart, Foto: Stage Entertainment
Ja jednak nie poprzestałem na niespełna tysiącu, zwłaszcza, gdy w marcu przesiadłem się na zupełnie nową maszynę o pieszczotliwym i wymownym imieniu "Morfina". Plan był prosty: kręcić na ile tylko czas, pogoda i chęci pozwolą, by zamknąć rok na "plusie" względem poprzedniego. Udało się i to bardzo - 1482,16 km więcej. A gdzie bym zajechał? Wstępne rozpoznanie różnych kierunków i wybrałem drogę "tam i spowrotem" do Ankary (gr. Ἄγκυρα co znaczy kotwica) - stolicy Turcji - o ile wcześniej nie zdechłbym z upału, czy innych terrorystów po drodze...
Widok na Ankarę, centrum, z dachu Atakule. (autor)
Ciekawostka numer dwa jest natomiast taka, że w opcji jazdy w stronę zachodzącego słońca dojechałbym do jeszcze bardziej egzotycznego miasteczka Tarfaja (arab. طرفاية, historyczny Port Victoria) założonego przez szkockiego kupca w XIX, a będącego dziś najbardziej wysuniętym na południowy-zachód miasteczkiem w Maroko. Cóż tam jest? Wiatr, piasek i wielbłądy, jak pisze pewien rowerzysta, który tam dotarł.
Rowerzyści tam są - Ci panowie dotarli przede mną ;)
Zostawmy teraz kilometry i skupmy się na tym, co jeszcze znalazłem w mojej statystyce: rower wyciągałem 127 razy, czyli co jakieś 2,87 dnia. Średnio na siodełku spędzałem godzinę i 55 minut, a w sumie 10 dni 1 godzinę i 28 minut. To ponad 5% przeciętnego dnia i jakieś 724 i jedna herbata z 5556 wyemitowanych w Polsce odcinków "Mody na Sukces".
Na koniec ostatnia ciekawostka, czyli Kalorie, których spaliłem 94206. To równowartość 377 puszek złocistego napoju bogów, 47 kg chętnie grillowanej przez nas przy każdej okazji kiełbasy lub 178 tabliczek mlecznej czekolady (aż zęby bolą na samą myśl). Przy okazji ta ilość energii wystarczyłaby, żeby mój komputer, monitor i drukarka pracowały dla mnie cały rok, a nawet dłużej przy obecnym czasie użytkowania... A do tego niezliczona ilość wody w bidonie i afterów, setki spotkanych i poznanych wspaniałych ludzi, których serdecznie pozdrawiam, tysiące zdziwionych kierowców i przechodniów, ale przede wszystkim zdrowie, które udaje się utrzymać w dobrej kondycji właśnie poprzez ruch - niezależnie od pogody. Dziękuję za wytrwałość i zapraszam już wkrótce na kolejne, bardziej prywatne przemyślenia podsumowujące rok - będzie nie tylko poważnie :)