piątek, 23 marca 2012

Historyczni Gwarkowie i ich tajemnice

Raz dwa trzy, zaczynamy. Dzisiejszy wpis będzie można podzielić de facto na dwie części, których wspólnym elementem prócz rowerowej wojaży jest historia. Postaram się jednak sięgnąć do niej w zupełnie inny, niż zwykły opis, sposób. Jesteście gotowi? Zapraszam więc w podróż na około dwieście lat wstecz.


Na wyblakłym papierze rok 1528. To najstarszy dokument ujmujący górnictwo w rejonie Tarnowskich Gór. Sztolnie tarnogórskie, drążone były tu więc przez dziesięciolecia, i najczęściej osiągały złoża dopiero wtedy, gdy ich wybieranie prowadzone było już wyraźnie poniżej poziomu sztolni. Z reguły, aby zapewnić odwadnianie poziomów podsztolniowych, wodę podnoszono do poziomu sztolni ręcznie lub przy pomocy takich urządzeń mechanicznych jak: koła wodne i kunszty o zdumiewającej nieraz wydajności i skomplikowanej konstrukcji.
Pierwsze wzmianki o sztolniach w rejonie tarnogórskim pochodzą z roku 1544 w "Ordunku Sztolniowym dla Stanowego Państwa Bytomskiego". Jednak odwadnianie grawitacyjne sztolniami uregulowane już było ustawą sztolniową z roku 1553. Ta ordynacja sztolniowa wydana w Onolzbach, a podpisana pieczęcią margrabiego Jerzego Fryderyka von Onolzbach, wprowadziła do tarnogórskiego górnictwa określenia: sztolni dziedzicznej i gwarka sztolniowego. Ustaliła organizację gwarectwo sztolniowego oraz wysokość udziałów, czyli "kuksów" wraz z dziedzicznymi uprawnieniami. Całokształt warunków drążenia sztolni ujęty był w 17 punktach.
Drążenie i utrzymanie sztolni było przedsięwzięciem w zasadzie zupełnie nieopłacalnym.Sztolnię drążono na przemian w zwięzłym i twardym kamieniu bądź też w glinach, iłach lub kurzawce, a jedynym na ten czas sposobem by przedostać się przez ten ostatni były metody odkrywkowe, a następnie założenie szalunku u uzupełnienie miejsca innym kruszcem. Największym jednak problemem była tu od zawsze woda. Z jednej strony umożliwiała transport urobku, z drugiej jednak utrudniała pracę i wciąż zalewała wyrobiska. Problem ten miano rozwiązać ponad dwa wieki później, gdy po licznych zawałach, zaprzestaniu eksploatacji na czas Wojny Trzydziestoletniej i dalej przejęciu Bytomskiego Państwa Stanowego przez bankiera H. Von Donnersmarcka wyłączono sztolni z eksploatacji kruszców i odwadniania. Podejmowano jeszcze próby uruchomienia sztolni w latach od 1667 do 1692, a w latach 1703 do 1718 odnotowano w górniczych księgach próby jej sporadycznej eksploatacji.

Celem naszej podróży jest jednak początek mojej ulubionej epoki - Rewolucji Przemysłowej. W 1784 roku, przed uruchomieniem Friedrichs-Grube (kopalni "Fryderyk") wykonano szereg próbnych odwiertów, które potwierdziły obecność wody w interesujących górniczo obszarach. Jednak apetyt na srebronośne galeny był na tyle duży, by rozwinęła się tu rewolucja przemysłowa. Rozpoczęto najbardziej zintensyfikowane w historii tego regionu prace mające na celu opracowanie skutecznych metod odwadnia tutejszych obszarów wydobycia. Sięgano więc do kolejnych sztolni, jednak wszystkie okazywały się bezużyteczne, a ich ponowne udrożnienie nieopłacalne.
Do pracy zaprzęgano kolejne 40, a nawet 60 calowe maszyny parowe, drążono nowe chodniki i sztolnie. Do łask wróciła sztolnia "Wspomóż Bóg", której długość wynosiła teraz niemal 3,5 kilometra. Jednak dalszy rozwój kopalni "Fryderyk" możliwy był po udostępnieniu złóż zalegających niżej od aktualnego systemu odwadniania, a zwłaszcza w rejonie bobrownickim i suchogórskim. Rozważano zatem powtórną odbudowę sztolni "Krakowskiej", która powstawała równolegle ze sztolnią "Św. Jakuba" w 1568 roku. Niestety w 1812 roku wojna opóźniła te plany i ostatecznie postanowiono odstąpić od rekonstrukcji "Krakowskiej" i opracowano plan wykonania nowej sztolni na głębokości 1,8 m poniżej niej. W grudniu 1820 roku projekt  mistrzów górniczych Thürnagel'a i Eisleben'a został zatwierdzony przez Wyższy Urząd Górniczy.

Najkorzystniejszym terenem do rozpoczęcia drążenia była dolina rzeki Dramy za wsią Zbrosławice. Punktem docelowym, w którym sztolnia miała udostępnić złoże galeny, był szyb "Adolf" (obecnie "Staszic") kopalni "Fryderyk". W szybie tym, w roku 1814 za pomocą odwiertów stwierdzono, że złoża te zalegają na głębokości 27 łatrów 7 cali, czyli 1 m poniżej spągu planowanej sztolni "Tiefe Friedrich-Stollen" ("Głębokiej Sztolni Fryderyk"). Projekt zakładał wydrążenie sztolni o długości około 4570 m w ciągu 15 lat, a jej budowa miała pochłonąć 231 tysięcy talarów. Prace ziemne związane z wykonaniem roznosu 21 kwietnia 1821 roku. Rów o długości 888 m, głębokości 5 m i szerokości 20 m wykonano w ciągu 6 miesięcy. Drążenie podziemnego odcinka - od wylotu do szybu "Adolf" - długości 4568 m - trwało 14 lat. Rzeczą niesłychaną i chyba nie do pomyślenia nawet we współczesnych czasach było prowadzenie aż czternastoma przodkami równocześnie, na zbicie. Dla celów wentylacyjnych i odwadniania przodków w ciągu sztolni powstało 26 "świetlików" (Lichtschächte), w tym dwa pomocnicze: przy szybach 11 i 22 oraz dwa szyby maszynowe - do odwadniania zastosowano dwie maszyny parowe: o średnicy 24 cali i średnicy 40 cali. Odległości pomiędzy szybami były - z uwagi na zróżnicowane warunki geologiczne - niejednakowe i wahały się od 79 m do 401 m. Drążenie sztolni mimo tych samych od wieków problemów ukończono w lipcu 1834 roku, a więc rok wcześniej od planowanego terminu, a rzeczywisty koszt budowy sztolni wynosił był niższy o 3 tys. talarów od zakładanych kosztów.
"Głęboką Sztolnię Fryderyk" uroczyście otwarto w jubileusz 50-lecia kopalni "Fryderyk", a jej uruchomienie zapoczątkowało nowy etap rozwoju kopalni "Fryderyk". Ostatnie maszyny parowe można było "odesłać na emeryturę", a ich wyłączenie z eksploatacji przyniosło kopalni oszczędności 7 tys. talarów rocznie.
Wiązano duże nadzieje z udostępnieniem złóż galeny w obrębie niecki suchogórskiej. Dlatego też kontynuowano roboty poszukiwawcze. W odległości 167 m od szybu "Hamster" natrafiono na bogate i rozległe złoża galeny, zalegające jednak 1 m poniżej poziomu chodnika. Tak więc z wyrobisk eksploatacyjnych tego złoża wodę pompowano ręcznie kołowrotami do chodnika podstawowego.
Wprawdzie nie spełniły się nadzieje odnalezienia rozległych złóż galeny, ale odwodniono około 20 mln ton wyżej zalegających złóż rud żelaza. Dalsze poszukiwania nie przyniosły większych rezultatów.
Zbudowany tak mozolnie - drugi centralny system sztolniowego odwadniania dla kopalni "Fryderyk", o łącznej długości 14752 m - funkcjonował do roku 1904. W ogólnym bilansie wyłączenie z systemu odwadniania maszyn parowych i przejście do sztolniowego systemu, było dla kopalni "Fryderyk" opłacalne, gdyż była mimo wszystko kopalnią rentowną ze szczytowym wydobyciem w latach 1882-1887 od 20 do 30 tysięcy ton rocznie.
 
Rozbudowanie tak ogromnej sieci sztolni i chodników odwadniających miało niestety negatywne skutki dla stosunków wodnych, określających zmiany w środowisku. Ciągły system odwodnienia sztolniowego doprowadził do obniżenia poziomu wód gruntowych, a następstwem tych zjawisk był deficyt wody, który w dokuczliwy sposób dotknął mieszkańców poprzez wysychanie studni. W efekcie  skarg wnoszonych do Górnośląskiego Urzędu Górnictwa i Hutnictwa już w 1797 roku na koszt kopalni "Fryderyk" wybudowano pierwszy w mieście rurociąg, który zaopatrywał miasto w wodę przez kolejne 11 lat.
W 1811 roku skończyły się zasoby wody z systemu sztolniowego "Wspomóż Bóg", zbudowano więc kolejne ujęcie wody, tym razem z szybu "Kachler" zgłębionego do poziomu 56 metrów. To ujęcie funkcjonowało aż do października 2000 roku, kiedy zostało zamknięte ze względów sanitarnych, a nadmiar wody skierowano do "Głębokiej Sztolni Fryderyk", czyli także turystycznego odcinka "Czarnego Pstrąga" co szybko przysporzyło kłopotów.
Sama "Głęboka Sztolnia Fryderyk" także została wykorzystana jako ujęcie wody, które miało wspomóc zaopatrzeni w wodę w przemysłowej, południowej części Tarnowskich Gór. Początkowo stacja pompowana była połączona bezpośrednio ze sztolnią poprzez szyb "Adolf", jednak obniżający się poziom wody oraz pogarszająca się jakość tej wody zadecydowały jednak o czerpaniu wody z większych głębokości. W latach: 1884 do 1903 wykonano 3 otwory wiertnicze do warstwy wodonośnej, zalegającej w formacji pstrego piaskowca. Zakład funkcjonował do czerwca 2001 roku, a wody w ilości około 20 tys. m3/dobę - skierowano do wylotu sztolni, co w połączeniu z wodą z szybu "Kachler" spowodowała całkowite zatrzymanie ruchu turystycznego   w sztolni "Czarnego Pstrąga" na okres czterech miesięcy.
Aktualnie, wylotem "Głębokiej Sztolni Fryderyk" wypływa na powierzchnię około 50 000 m³ wody  w ciągu doby, a ponad 200 letni system sztolniowy działa po dziś dzień. No prawie...

Niedawno zawaliła się część sztolni, kilkadziesiąt metrów od wylotu - strzelam, że był to 2008-9 rok na podstawie wpisów w różnych częściach internetu. Miejsce jest obecnie dobrze zabezpieczone przed dalszym osuwaniem się ziemi i wokół ogrodzone, choć samo ogrodzenie zostało już niestety zniszczone i tylko czekać aż stanie się jakaś tragedia przez idiotyczne zachowanie wandali. Sam kompleks sztolni i kopalni został w 2004 roku wpisany na listę Pomników Historii Narodowej. Co jednak z samą Bramą Gwarków? Nie dotarłem do informacji, czy ona też została wpisana na ów listę jako część kompleksu sztolni "Czarnego Pstrąga" i kopalni srebra. Sam portyk jest w całkiem dobrym stanie, nie licząc znów aktów wandalizmu - bazgroły na froncie i wydrapane napisy na szczycie. Metalowa krata chroniąca wejście ma się całkiem dobrze i jest przy okazji swoistym wskaźnikiem poziomu wody. Na tym jednak koniec dobrych wieści, ponieważ oprócz schodów, wszystko w okół dawno zostało zniszczone i pochłonięte przez matkę naturę. Szkoda, że to miejsce zostało tak zapomniane, bo przecież mogłoby zostać połączone z szybem Ewa i Sylwester i samą kopalnią w całość - tak długi spływ łodziami pod ziemią na pewno byłby jeszcze atrakcyjniejszy. A póki co mamy krótki odcinek, który w dodatku odstrasza swoją ceną i zaniedbane ujście całej podziemnej historii ginące kilkaset metrów dalej w Dramie.

I to byłoby na tyle tej długiej wędrówki przez kilka wieków. Wraz z Danielem w lekkiej zadumie udaliśmy się w drogę, nie do końca jeszcze powrotną. Odwiedziliśmy jeszcze halę, której historię chcieliśmy lepiej poznać. Ja byłbym pierwszy raz, zdałem się więc w pełni na mojego przewodnika, który zaczął od opisu, jak wyglądało tu jeszcze nie tak dawno temu. Dziś niestety jest to miejsce intensywnie eksplorowane przez "mrówki złomiarki" i innych nieproduktywnych istot, które wolą wszystko wokół demolować, bo nie wymaga to przynajmniej zbytniego wysiłku w postaci myślenia. Niemal każdy kawałek szkła, niezależnie od wysokości i innych przeszkód, został stłuczony. Metalowe konstrukcje wyrwane, styropianowe fragmenty izolacji i ścianek działowych też mało już wspólnego miały z ścianami.
 
Nie zmieniając przykrego stanu rzeczy postanowiliśmy wykonać kilka zdjęć, zwłaszcza że słońca nam powoli ubywało. Składaliśmy też w głowach kolejne elementy układanki, której rozwiązanie miało dać nam odpowiedź na pytanie, co tu właściwie było. Pierwotne założenie, że była to rzeźnia wydawało się całkiem rozsądne - kanały, wielka powierzchnia, kącik socjalny. Gdy jednak już wyjechaliśmy, uznałem, że musiała to być stacja transformatorowa, najwyraźniej zaadoptowana niedawno do innego celu. Teorię potwierdziły tabliczki ostrzegawcze "wysokie napięcie" na głównej brami, oraz miejsca na ceramiczne izolatory, a wszystko przypieczętował pobliski "łysy" słup średniego napięcia.

Można strzelać, że budynek mógł mieć coś wspólnego z biegnącą niegdyś tuż obok linią kolejową nr 178 (RJ, D29) będącej nitką łączącą Mikulczyce z Tworogiem. To także ciekawa historia, tym bardziej, że sięga znów ponad wiek wstecz i miała dość strategiczne znaczenie - zapewniała alternatywne połączenie przez Zabrze Bytomia z Opolem, a tym samym Wrocławiem i dalej całym obszarem Niemiec podczas gdy biegnąca linia kolejowa z Gliwic przecinała Polską granicę. Pierwsze plany budowy linii pochodzą sprzed I wojny światowej, a pierwotnie trasa miała biec z Mikulczyc do Tarnowskich Gór, jednak w 1922 roku Tarnowskie Góry zostały przyznane Polsce.
 Budowę linii zakończono 7 sierpnia 1928 roku. Wybudowano także stacje: Miedar, Broslawitz, Wieschowa oraz przystanek Kamnietz. Linia stała się fragmentem trasy Wrocław – Fosowskie – Bytom i na całej jej długości obowiązywała prędkość dopuszczalna 70 km/h dla ruchu pasażerskiego. Kolejną inwestycją w trasę poczyniono w  1979 roku, gdy przystąpiono do budowy Magistrali Portowej łączącej Górny Śląsk z portami Bałtyku, której częścią miła być linia Mikulczyce Tworóg. Latem 1978 roku zamknięto całą linię w celu jej przebudowy. Został poszerzony nasyp i ułożony drugi tor, wyburzono część starych mostów z cegły i postawiono nowe. Przed ponownym uruchomieniem w maju 1981 zelektryfikowano jeden tor, drugi natomiast roku później. Jak to jednak w Polsce bywa na tym skończyły się inwestycje, a zaczął się kryzys gospodarczy przez co ilość przewozów drastycznie spadła. Ostatecznie we wrześniu 1994 zamknięto ruch pasażerski, niedługo potem w maju 1999 roku wstrzymano też ruch towarowy. Prawie od razu po ustaniu ruchu zdjęto sieć trakcyjną oraz rozebrano jeden tor, a część budynków stacyjnych zatraciła swój dawny wygląd i zaczęły przypominać typowe budynki mieszkalne z czasem ulegając coraz większemu zaniedbaniu. Po 25 287 metrach szyn dziś nie pozostałby już właściwie żaden ślad, gdyby nie niewzruszone nasypy i walczące z rdzą i grabieżami kolejne wiadukty.

Stacja przez 66 lat swojego funkcjonowania aż trzykrotnie zmieniała swoją nazwę. Od początkowej  Miedar, przez Larischhof (od 1937 roku), spolszczony Larysów (po 1945 roku) po znaną do dziś nazwę Miedary, która funkcjonuje niezmiennie już od 1951 roku. Budynek stacji  jest obecnie chyba już niezamieszkany, o czym mogą świadczyć poszarzałe okna. Z drugiej jednak strony drzwi wyglądały na całkiem nowe. Wnętrze poczekalni jest zupełnie puste i nieużywane, perony ogarnęły dzikie chaszcze, a wiaty zostały rozebrane wraz z likwidacją samej stacji w 2002 roku. Po dwutorowej linii i bocznicy towarowej pozostały tylko wspomnienia...

Pierwsze zdjęcie dzięki uprzejmości Roweroholika Daniela u którego możecie także znaleźć alternatywny opis tejże wyprawy.

Źródła wiedzy, poza własną: www.podziemia.pl, oraz www.kolej.one.pl

niedziela, 18 marca 2012

Okolica, jak inne światy

Słoneczna, jeszcze zimowa niedziela, aż trudno uwierzyć w autentyczność widoku za oknem. Nie byłbym sobą, gdybym nie poświęcił tego czasu na pokręcenie się rowerem po okolicy. Kolejny raz samotna wycieczka bez większego celu dobrze mi zrobiła i gdybym miał powtórzyć trasę, jaką przejechałem, chyba nie byłbym w stanie. 

 Mniej więcej jednak mogę powiedzieć, że była to wielka pętla wokół Gliwic i Zabrza. Nie miałem zresztą dziś żadnych planów, pomysłów czy innych koncepcji nad korzystanie z ciepłego słońca i temperatury powyżej dwudziestki. Czysty spontan, czysta przyjemność. Ulice puste, bezdroża jeszcze bardziej, a tylko parkowe alejki i, o zgrozo, okolice marketów tętniły leniwie płynącą rzeką ludzi. I między nimi gdzieś ja, jeden z nielicznych dziś rowerzystów, bo pierwszy raz zaskoczył mnie fakt, że więcej na rowerach spotkałem przedstawicielek płci pięknej. 

Ze zgiełku co rusz starałem się umykać w bardziej odludne miejsca, lecz dziś nawet błotniste, leśne dukty nie chciały opustoszeć, a niemal każdy brzeg większego zbiornika wodnego, na którym próżno już szukać śladów lodu, wręcz roił się od spacerowiczów. Tak wiec tułałem się bez celu, aż ostatecznie dotułałem się do punktu wyjścia, czyli do domu. Niedziela pełna myśli, po może trzech godzinach snu spędzona nader aktywnie. Pokonywać kilometry - to chyba mam już we krwi.

PS: To już rok Morfiny - mały jubileusz posiadania tak wspaniałego roweru.

Tysiąc - w jeden dzień

Tak, ponad tysiąc przebytych kilometrów by zobaczyć jeden mecz. Błądzenie pod Malborkiem, nieistniejące mosty i jeszcze mniej istniejące promy. Lekko uciążliwi kibice, rajdowe zacięcie kierowcy i jeden za ciasny wiraż nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Towarzystwo dwóch wspaniałych osób, lusterko na szyi droższe od mojej nerki, kolacja z winem, powrót z całą drużyną i wiele jeszcze innych atrakcji to w skrócie tyle, ile mogę zdradzić z tej jednej soboty, która skończyła się w niedzielę o godzinie wprost z piosenki "Czwarta nad ranem". Więcej niedopowiedzeń niech zostawią zdjęcia.
Flaga w oknie busa, gdyby ktoś miał wątpliwości kto jedzie.
Nie byłbym sobą, gdybym nie znalazł kolejowego aspektu.
A to już mecz - Artur Banisz wznawia grę od własnej bramki.
Nowy nabytek klubu - Sebastian Rumniak.
Przy piłce wirtuoz w tej dyscyplinie - Vitalij Nat.
Aleksandr  Bushkou - popularny Sasza, czyli nasz najskuteczniejszy strzelec.
Goście w ofensywie.
Grzegorz Garbacz - jak zawsze atakuje z gracją pocisku przeciwpancernego.
Witek doprowadza do szału przeciwników swoim dryblingiem.
Łukasz Stodko równie dobrze mógłby być koszykarzem z takim wyskokiem.
Skuteczna obrona to podstawa. Nasza tym razem szwankowała.
Skupiony Sasza już planuje jak wpakować przeciwnikowi piłkę w bramkę.
Rzut i...
A tak wyglądała mniej więcej cała hala.

piątek, 9 marca 2012

XX Zabrzańska Masa Krytyczna

Tak, tak, to już okrągły, dwudziesty raz. Niesamowite jak ten czas szybko mija.  Dlatego dziś ograniczę się do opisania głównych atrakcji, wszakże dużą dawkę zdjęć można znaleźć już na blogach przyjaciół "od roweru": Roweroholik i Born To Be Wild.
Zatem przechodząc do meritum i wszelkich niespodzianek zaczynając od kolejnego spotkania się na kilka minut przed czasem, co zdarzyło się nam już ostatnio drugi raz pod rząd. Nowa tendencja? Ruszyliśmy raźno w składzie Janek, Piernik i moja skromna/chuda postać w kierunku pl. Wolności, gdzie za pół godziny miała nastać rowerowa rewolucja. Nie było zaskoczeniem, że byliśmy pierwsi. Szybko jednak dojechały kolejni zroweryzowani towarzysze, aż zebrała się nas niecała dwudziestka, w tym jedna reprezentantka płci piękniejsze. Do tego eskorta w postaci dwóch radiowozów, można więc jechać w nową, nieco dłuższą trasę.
Szybko się okazało, że panowie policjanci nie znali naszych zamiarów i gdy zatrzymałem się z Piernikiem na wymianę akumulatorów w lampie błyskowej i powrocie na planowaną trasę, Masa mknęła dalej, ale wciąż zimową wersją. Rozpoczęliśmy więc szaleńczy pościg wspierany przez koordynaty, których udzielał bohatersko przez telefon Janek. Dopadliśmy peleton dopiero za budowanym stadionem Górnika... Dalej na szczęście obyło się już bez większych niespodzianek aż po metę i wszyscy dotarli cało, zdrowo i z uśmiechami na twarzach.
Po przegrupowaniu się z niemal połową peletonu pojechaliśmy do Kubusha, który zabrał stęsknioną Monę na mały spacer. Ta szaleńczo wyrwała do przodu w pogoni za najbliższym rowerem i tak już biegła właściwie całą trasę przez park, kawałek asfaltem, a później przez niewiarygodną scenerię rodem z horroru w "Parku Rodzinnym", który spowiła mgła znad pobliskiej Bytomki. Niewiarygodne przeżycie.
Odprowadziliśmy Anię, Kubusha i ich zadowoloną ze swojego spaceru w tak nietypowym towarzystwie aż  siedmiu rowerów Monę. Teraz już tylko w kwartecie mknęliśmy odprowadzić Piernika, a ja po drodze dobijałem już targów z roweroholikiem Danielem. W raz z nim i Jankiem wyruszyliśmy jeszcze na dalekie rubieże Rokietnicy, gdzie sfinalizowałem transakcję z Danielem - wkrótce zresztą pochwalę się moim nabytkiem. Teraz już tylko powrót z Jankiem w dłuższej pogawędce o tym i owym, wszakże nie widujemy się ostatnio za często, a tematów wciąż się nam mnoży. Towarzysz dwóch kółek odprowadził mnie pod moją rezydencję, gdzie jeszcze chwilę zasypywaliśmy się pewnie niezrozumiałymi dla zwykłego śmiertelnika pojęciami i technologiami dochodząc jednak do wspólnych wniosków, że trzeba to jeszcze kiedyś omówić to i  wszystko inne jeszcze raz. Tak minął piątek - rowerowe rozładowanie nazbieranych przez cały tydzień negatywnych emocji w doborowym towarzystwie.
Podziękowania dla Piernika za foto.

środa, 7 marca 2012

Samotne łowy

Dziś, jak właściwie zwykle, nie miałem przy sobie aparatu nad ten w telefonie. Ale jak się nie ma, co się lubi, to... no właśnie. Poza tym za oknem nazbierało się aż cztery stopnie ponad zerem a szczęśliwy zbieg okoliczności pomógł, by dziś pojeździć za dnia, w słońcu. Mimo pewnych oporów jednak uzależnienie od Morfiny wygrało i pojechaliśmy zwiedzić nieco Zabrza.
Ta tabliczka chyba już zdradza gdzie się wybrałem - wycinka lasu pod kolejny odcinek Drogowej Trasy Średnicowej sprawiła, że to miejsce już niedługo straci swój urok i klimatyczną ciszę, którą bezprawnie zakłócać mogły dotychczas jedynie szczebioczące ptaki i jadące przez środek tej zielonej wyspy pociągi.
A jeśli o kolei, to trafiła się perełka, bo mój ulubiony (bo czarny) przewoźnik CLT Logistics, w dodatku sprzęgnięty w dwie lokomotywy ET182 i ET21 i całą masę pełnych węglarek. To chyba tak na pocieszenie, że wkrótce to miejsce zmieni się bezpowrotnie jeszcze bardziej.
Pojechałem dalej wzdłuż wycinki, jednak normalną ścieżką, która teraz była nieprzyjemnie rozjeżdżona przez cięższy sprzęt. Zajechałem na kraniec hałdy, która na moich oczach także się zmieniała nie do poznania - usypano ją jeszcze większą i usypywana jest jakby nowa odnoga. Tymczasem mnie w tym kultowym już, afterowym miejscu wspomniał się Daniel, który w tym wpisie zdradzał kulisy swojego mistrzostwa samowyzwalacza. Postanowiłem więc może mniej finezyjnie, aczkolwiek odrobić zadanie domowe - telefonem oczywiście.
Pojeździłem jeszcze chwilę po grzbiecie hałdy, jednak im dalej, tym więcej błota, powziąłem więc strategiczną zmianę kursu na Sośnicę. Po drodze jednak nie dawał mi spokoju jeden mankament - czy ukryta przed ciekawskimi w środku lasu dawna wieża ciśnień przetrwa budowę DTŚki?
Jak widać monumentalna wieża, której historii już ongiś nieco przybliżyłem, stoi nadal i nie wyściubia nawet swojego muru nad pobliskie drzewa. Wycięty pas drzew przebiega może niecałe 50 metrów dalej, jest więc chyba bezpieczna, a gdy tylko drzewa znów się zazielenią, będzie zupełnie niewidoczna nawet z dziesięciu metrów. 
O tą odrobinę spokojniejszy, choć miliony innych myśli zakrzątały mi głowę, pojechałem już nieco żwawiej, bo słoneczko zaczęło czym prędzej skrywać się za koronami drzew. Czy jednak w moim stylu byłoby jechać w tak piękny dzień najkrótszą drogą?
Wycieczka może nie była bogata w kilometry ani szaleńcze prędkości, ekstremalne hopy czy inne atrakcje. Ot zwyczajnie, niemal spacerowym tempem przejechałem, przyglądałem się mojemu zmieniającemu się miastu. Na koniec nawet udało się jeszcze upolować mknący CARGO w dość kiepskim oświetleniu - czyżby telefon w obliczu niechybnej wymiany w najbliższej przyszłości postanowił udowodnić, że jednak potrafi zrobić względne zdjęcia? Albo ja doń tak już przywykłem...

piątek, 2 marca 2012

Lubię piątkowe popołudnia...

... bo zaczyna się weekend. Dwa i pół dnia wytchnienia od komputera, tabletu i wszystkiego, co związane z pracą, a rzadziej z przyjemnością. A jako, że zaczęliśmy wczoraj nowy miesiąc, więc dziś pierwszy piątek miesiąca, co bez wątpienia oznacza na moim blogu GMK. Skrzętnie spakowałem więc wszystko, co potrzebne w torbę na bagażniku i ruszyłem się rozgrzać, bo wewnętrzne ADHD nie pozwalało mi czekać do 17:00 w domu. Postanowiłem zajechać na ulubiony wiadukt prowadzący do Biskupic i ustrzelić kilka nudnych kadrów. O ile kadry nudne były, to okolica przestała być nudna - zmieniono mój ulubiony znak stopu przed przejazdem kolejowym na taki zwykły i... no dobra, nudny. A kawałek dalej kolejny przejazd i  kolejne zaskoczenie, bo zmieniono płyty, położono asfalt i wszystko wygląda, jakby ktoś przywiózł ciężarówką cywilizację i po prostu ją tu wysypał. Wszystko pozytywnie, choć nie będzie to już klimat księżycowych kraterów i uskoków tektonicznych między betonowymi płytami a szynami. 

Druga odsłona rowerowych atrakcji to już wyjątkowa przed czasem ustawka pod naszymi willami - Janek i Piernik i wszyscy w sumie trzej jesteśmy dziś przed czasem - jak nigdy. Zatem bez ociągania, ale i szaleństwa ruszyliśmy wpierw zaopatrzyć się w sieci jedynego dystrybutora lokalnego przysmaku, czyli kiełbasy "zajebistej". Dalej już przez "Waryniol" (os. Kotarbińskiego, czy jakoś tak) i Maciejów na ul. Wolności i Chorzowską wprost na pl. Krakowski, gdzie stała już grupa pod wezwaniem roweroholizmu, a nawet dwa radiowozy - rewelka!
Zebrało całkiem sporo, bo dane z liczarki zupełnie się nie zgadzały, przyjmijmy więc że jakieś trzy dziesiątki, bądź dwa razy tyle kół "stąpających" po Gliwickich asfaltach i staromiejskich brukach. Zimowa trasa, gorąca atmosfera, popisy i piski opon i szaleństwo eskortujących nas panów w srebrnych blaszakach marki KIA, którzy najwyraźniej dziś ubolewali nad brakiem tylnego napędu. Świetna impreza i oby taka zaka radosna i pozytywnie zakręcona wśród kaskadersko-heroicznych popisach funkcjonariuszy, którzy chronili peleton z każdej możliwej strony. Gdyby jeszcze Audiobikerowi nie wysiadł sprzęt a słupki rtęci wskazywały dwadzieścia kresek (choć dzisiejszymi sześcioma też nie gardzę!), byłoby więcej, niż idealnie. Nawet się uśmiecham.
After montował się żółwim tempem i w dziwnej lokacji, więc pod sztandarem zabrzan pomknęliśmy drogą powrotną maksymalnie zoptymalizowaną i uwzględniającą kolejny raz punkt zaopatrzeniowy w znanej już sprzed godziny sieci marketów. Janek niestety odpuścił, więc po przesiadce z roweru na glany i plecak, wraz z Piernikiem i Skudem udaliśmy się w międzyświaty dumając nad postępującą cywilizacją i planami chorych urbanistów. Ogień zapłonął bezproblemowo, wszak na niemieckim papierze oparliśmy ten arcyważny moment rozpalania. Kolejne przemiłe ognisko, fajne pogawędki i przesiąkanie dymem można odfajkować jako to udane. Zresztą, czy przy ognisku i w towarzystwie takich osób może być źle?