sobota, 30 czerwca 2012

Industriada!

Industriada, czyli trzecie już Święto Szlaku Zabytków Techniki - sztandarowego materiału promocyjnego Śląska. Nad przygotowaniem tego jednego dnia w roku pracowało  prawie 50 podmiotów w 36 lokalizacjach rozrzuconych po 22 miastach całego województwa. Pierwsza edycja zupełnie mi umknęła, drugą zdążyłem ledwo musnąć, dziś wiec postanowiłem w dużej mierze nadrobić braki i zaległości, szczególnie na "własnym podwórku".

piątek, 29 czerwca 2012

Ubogi czerwiec

Mamy lato, to pewne, potwierdzają to spotkane ostatnio przeze mnie świetliki i coraz bardziej niezdecydowana pogoda. I zdaje się pogoda była główną przyczyną niewielkiej ilości kilometrów w tym miesiącu w porównaniu do maja. Dziś, niejako na koniec miesiąca, do tej statystyki dorzucam jeszcze pół setki i zdaje się na tym koniec. A skąd te kilometry? Oczywiście Masa Krytyczna, tym razem jednak nietypowo, bo drugi raz w Rudzie Śląskiej. 
Z racji bliskości wybrałem właśnie ją, a mój wybór poparło kilka osób na forum i ostatecznie o wyznaczonej porze na pl. Wolności zebrała się nas piątka, a do tego jeszcze kilka osób docierało niezależnie od nas. W popołudniowym upale i duchocie wlekliśmy się bardziej niż zwykle, koniec końców jednak każdy odpoczął w trakcie przejazdu. Sama Masa trwa w tym mieście dość krótko, bo to czwarta jej edycja i pierwsza pod eskortą policji. Co tu dużo pisać, bardzo pozytywna i pełna energii i zapału, jak każda z cyklicznych imprez na początku, a niewątpliwą zaletą jest trasa, która w sporej części jest "z górki" i prowadzi przez ciekawe dla każdego miłośnika architektury okolice. Szkoda tylko, że termin znów pokrywa się z tą pierwszą, w Katowicach i organizatorzy nie bardzo są skorzy do jakichkolwiek ustępstw. A mnie niestety skleroza pozwoliła znów zapomnieć aparatu, na pocieszenie więc pozostawiam ślad GPS całej trasy Rudzkiej Masy Krytycznej.

Trasa rowerowa 1673291 - powered by Bikemap 

sobota, 23 czerwca 2012

Zenori Art Festiwal

Województwo Opolskie nader piękne jest, tak pomyślałem wysiadając kolejny raz na stacji "Zdzieszowice", której urok odstraszyłby najbardziej zapalonego inwestora. Na szczęście to tylko jeden z wyjątków i wystarczy ujść kilka kroków, by piękny krajobraz przyćmił pierwsze nie najlepsze wrażenie. Tym razem jednak moim celem nie była Góra św. Anny, a pobliska wieś Rozwadza odległa dosłownie o rzut beretem od Zdzieszowic. Tylko właściwie po co tam idę?

sobota, 9 czerwca 2012

Na Kole ku Familokom

„Niemcy godajom, że my som Poloki. Poloki godajom, że my som Niemce, a tak po prowdzie to my som Ślonzoki, a przede wszystkim ludzie.”
 ~ Cholonek, czyli Dobry Pan Bóg z gliny -  Janosch (Horst Eckert)

W sobotni poranek za sprawą Zabrzańskiej Masy Krytycznej spotkały się kolejny raz dwie różne rzeczywistości. Wcześniej już znad książek wyrwaliśmy bibliotekarzy, a dziś pracowników muzeum za sprawą reklamowanego nawet już tutaj przeze mnie rajdu "Na Kole ku Familokom". I mimo wczesnej, jak na dzień wolny w środku długiego weekendu, pory a nawet niesprzyjającej aury, pod Muzeum Górnictwa Węglowego w Zabrzu zebrały się niemal trzy ćwierci setki rowerzystów. Wszyscy spragnieni zwiedzania czterech miejsc, które właściwie każdy z nas dobrze zna i zapewne nieraz przechodzi obok nie zastanawiając się nad ich historią.
Pierwszym odwiedzonym przez nas osiedlem jest Kolonia B w dzielnicy Zaborze. Osiedle w najgorszej kondycji obecnie jest ledwo swoim cieniem z lat początku i rozwoju, który zawdzięczało powstaniu w tym rejonie kopalni Królowa Luiza Wschód. Już w 1869 roku zapadła decyzja o budowie osiedla dla pracujących przy budowie szybów i samej kopalni Królowa Luiza. Dzięki przychylnym przepisom, które oddawały grunt w zamian za wybudowanie na nim budynków mieszkalnych w ciągu czterech lat powstała "Kolonia B" licząca w 1873 r. 157 domów położonych przy 11 nowych ulicach. Osiedle szybko stało się niemal samowystarczalne, a na jego obszarze znajdowało się  pięć restauracji i pięć wytwórni alkoholu, apteka oraz browar. Działały też szkoły, a dla w ducha w większości ewangelickiego wyznania mieszkańców powstał w 1905 roku, ewangelicki neogotycki jednowieżowy kościół "Królowej Luizy", został zburzony w 65 lat później w wyniku szkód górniczych spowodowanych wydobywaniem węgla zalegającego pod kolonią w latach 70. minionego wieku. Wtedy też rozpoczęło się wyburzanie kolejnych domów, a dziś z  osiedla pozostały jedynie pojedyncze budynków i dawny układ ulic. 

Zaczyna padać deszcz, a peleton rusza dawną Kronprinzenstrasse (Wolności) w kolejne miejsce - bodaj najbardziej charakterystyczną część Zabrza - Zandkę, czyli osiedle patronackie największych dobrodziejów naszego miasta, rodziny Donnersmarck. Ciekawa jest już sama etymologia nazwy osiedla, które pierwotnie było nierozerwalnie złączone z Donnersmarckhütte. Sandkolonie, czyli Kolonie Piaskowe, bo osiedle zostało wybudowane na pokładach piasku, do których nawet dziś łatwo sięgnąć, gdyż znajdują się często nawet mniej niż metr pod ziemią.
Osiedle już w fazie projektowania podzielono na dwie części: zachodnia – usytuowana wzdłuż ul. Stalmacha przeznaczona była dla urzędników,  której budynki w większości zaprojektował Arnold Hartmann . Wschodnia część osiedla przeznaczona była dla robotników. Pierwsze pięć domów powstało już w 1904 roku, a jeszcze przed wybuchem I wojny światowej przy ulicach Krakusa i Bończyka stało łącznie 17 domów, przeważnie z 12 mieszkaniami każdy (po cztery na jednej kondygnacji).

Będąc na Zandce grzechem byłoby jednak nie odwiedzić dwóch bardzo charakterystycznych miejsc. Pierwsze z nich znajduje się przy ul. Cmentarnej. W 1927 roku około dwunastu pracowników Huty Donnersmarcka postawiło tam w ciągu 24 dni roboczych dom wzorcowy, którego ściany zewnętrzne wykonano ze stalowych płyt. Fenomenem jest już sam pomysł zbudowania budynku ze stali, a nieodkrytą do dziś tajemnicą jest technika, którą połączono same ściany. Budynek posiada dwie kondygnacje, na każdej po dwa mieszkania z kuchnią i dwoma pokojami każde. Toalety urządzono na półpiętrach. Budynek  znalazł się w ofercie samej Huty jako ostatni produkt w jej katalogu, trudno jednak dziś dociec, czy poza  w sumie pięcioma zabrzańskimi Stalowymi Domami powstały jeszcze one w innych częściach świata.

Drugie miejsce wywołuje ślinotok pasjonatów fotografii, poszukiwaczy zaginionych skarbów i botaników. Wszystkie te odmienne profesje spotykają się na Cmentarzu Żydowskim - bodaj najbardziej urzekającym miejscu w całym Zabrzu. Kirkut został założony w 1872 roku, gdy w Zabrzu powstała gmina żydowska. Dotychczas najbliższe kirkuty znajdowały się w Bytomiu i Gliwicach. Działka na cmentarz została podarowana gminie żydowskiej przez księcia Guido Henckela Donnersmarcka.
Cmentarz funkcjonował w latach 1872-1954, a w 14 kwaterach pochowanych zostało ponad 678 osób. Najstarszymi nagrobkami stanowią nagrobki Moritza Adlera oraz Johanny Friedmann, którzy zmarli w 1872 roku. Na cmentarzu zachowało się około 500 nagrobków. Obecnie opiekę nad cmentarzem sprawuje od 1989 Społeczny Komitet Opieki nad Cmentarzem Żydowskim w Zabrzu, który co roku w Święto Zmarłych organizuje kwestę na rzecz cmentarza. Ciekawostką jest też niewiarygodna różnorodność roślinności - na terenie cmentarza rośnie 266 drzew 13 gatunków, a większość z nich oplata bluszcz, który tak upodobał sobie to miejsce, że nie rośnie nigdzie indziej.  

W śród kropel deszczu nieustannie spadających nam na głowy przejeżdżamy na trzecie osiedle patronackie, tym razem jakby na uboczu, jakby zapomniane, a tak bardzo typowo śląskie w swojej architekturze. Biskupice to najstarsza z dzielnic Zabrza, a pierwsze ślady osadnictwa prehistorycznego odnalezione nad Bytomką sięgają epoki kamiennej ~ 10.000 lat p.n.e. (sic!). Natomiast pierwsza wzmianka w czasach historycznych "okolica Biskupic" wzmiankowana jest w bulli papieża z 1155 roku. Naszym celem są jednak lata 1863-1871, w których to wybudowano Osiedle Borsiga (niem: Siedlung Borsigwerk), czyli po prostu Bozywerk. Obecnie osiedle należy do najbardziej unikatowych założeń patronackich na Górnym Śląsku przede wszystkim za sprawą geometrycznego układu, który na myśl przywodzi wojskowe koszary. Dzięki temu całe osiedle jest bardzo symetryczne, harmonijne i właściwie nie sposób się w nim zgubić. Na ówczesne czasy standard wszystkich mieszkań był bardzo wysoki: średnio 55 metrów kwadratowych,  kuchnia i maksymalnie nawet 3 izby, na klatce schodowej znajdowały się ubikacje i dostęp do bieżącej wody. Całe osiedle składało się z ponad 50 dwupiętrowych wykonanych tradycyjnie z czerwonej cegły familoków. Północna część osiedla, powyżej ul. Okrzei charakteryzowała się lepszym standardem i inną formą, gdyż przeznaczona była dla pracowników wyższego szczebla. W północnej i środkowej części osiedla znajdują się zabytkowe, prawie stuletnie aleje kasztanowców.
Sami mieszkańcy jednak co rusz odkrywają coś nowego na własnym osiedlu. Warto wspomnieć, że podobnie jak Kolonia B, osiedle posiadało własną szkołę, domy dla nauczycieli, park, salę gimnastyczną oraz kaplicę ewangelicka - o której do niedawna nawet sami mieszkańcy nie wiedzieli. Dziś kaplica usytuowana w budynku dawnej szkoły jest już w rękach miasta  i trwają starania, by miasto przejęło cały budynek, który jest obecnie poprzez Skarb Państwa w rękach... bytomskiej wspólnoty mieszkaniowej. 

Ostatni przystanek notujemy w Rokitnicy. Myślę, że nikomu się nie narażę stwierdzeniem, że jest to najpiękniejsze spośród odwiedzonych dziś osiedli - Osiedle Ballestrema  określana kiedyś jako najnowocześniejsze osiedle Europy. Wybudowano je w latach 1905 - 1935 na zlecenie ówczesnego właściciela kopalni "Castellengo" - Franza Xavera von Ballestrema. Projekt nawiązywał do koncepcji XIX-wiecznego architekta Ebenzera Howarda "miasto - ogród". W myśl tego założenia miało powstać wygodne i przyjazne osiedle otoczone zielenią, które idealnie komponowało się z uzdrowiskowymi aspiracjami ówczesnej Rokitnicy. Zresztą mało kto wie o tym, że istniały tu szlaki spacerowe, kilka malowniczych stawów, wypożyczalnia kajaków czy nawet skocznia narciarska (sic!), a dla wygody  robotników dojeżdżających do pobliskiej kopalni zbudowano nawet ścieżki rowerowe. Prawdziwym przejawem nowoczesności tamtych lat były ubikacje z bieżącą wodą.  
Nawiązujące do bawarskiego stylu budynki otaczały ogrody z komórkami gospodarczymi, a całość stwarzała wrażenie wiejskich domków. Na terenie osiedla znajduje się siedem typów jedno lub dwukondygnacyjnych domów, z których każdy prezentuje odmienną architekturę, jedna całość wpisuje się w jeden ten sam harmonijny styl. W tym samym tonie powstały także cztery stalowe domy stojące  parami na przeciw siebie i na pierwszy rzut oka niczym nie różniące się od pozostałych. Jedynie lekkie ślady rdzy zdradzają, że ściany powstały tutaj ze stalowych płyt. 
 
Tym samym dotrwaliście drodzy czytelnicy do końca kolejnej sporej dawki historii o Zabrzu. Mam nadzieję, że o ile niektórym z Was nie udało się się wybrać z nami, teraz nieco nadrobiliście historii i pożałujecie jeszcze bardziej, że mimo deszczu nie pojechaliście z nami na kole ku familokom i ich ciekawych dziejach.

piątek, 8 czerwca 2012

Olej Euro, chodź na rower!


Jak widać i ja olałem ogólnopolski szał na wpatrywanie się w biegających po trawniku facetów. Zamiast tego zaryzykowałem i wsiadłem na poziomkę żeby przejechać już dwudziestą-trzecią Zabrzańską Masę Krytyczną. Tradycyjnie więc zebraliśmy się w okolicy mojego domostwa, by w czteroosobowej reprezentacji na trzech rowerach ruszyć na podbój zabrzańskich szos. Swoją drogą ciekawe, kiedy Masa zmieni się naturalną koleją rzeczy w zlot pojazdów dziwnych i nietypowych - żarcik taki oczywiście dla wtajemniczonych, którzy z dystansu dostrzegają grono entuzjastów przyjeżdżających na coraz różniejszych i bardziej wymyślnych rowerach. 

Niestety mimo całkiem przyzwoitej pogody zebrało się mało rowerzystów, ale to nie umniejszało świetnej atmosfery - wręcz przeciwnie. Jako, że jeździłem jeszcze dość niepewnie, cały przejazd jechałem na czele, żeby w przypadku upadku lub innych niespodziewanych okoliczności spowodować przy okazji wielką katastrofę dla reszty peletonu. Zresztą i tak nikt, nawet radiowóz, nie odważył się mnie mijać w odległości mniejszej, niż szerokość pasa ruchu. Na szczęście obyło się bez przykrych niespodzianek w postaci niekontrolowanych zmian kierunków jazdy, czy innych upadków, więc wszyscy przejechaliśmy cało i zdrowo, choć moje ręce i nogi wcale nie zdawały się być zadowolone - z racji konstrukcji cały czas trzeba kierownicą kontrować nacisk na pedały żeby jechać prosto, co tylko w teorii wydawało się proste i niewymagające większego wysiłku. I jakby nie patrzeć, poziomka wygląda jak rower, z którym jednak jest coś nie tak, zwłaszcza wśród "klasycznych" konstrukcji ;)

Po przegrupowaniu sił i powrocie już pełną prędkością zmieniłem Bleka na Morfinę i udałem się do Piernika na tradycyjne już ostatnio "kanapki z cukrem" będące zapowiedzią odprowadzania Księżniczki do jej odległego grodu. Tym razem jednak reprezentacja okazała się wyjątkowo liczna, bo prócz wyżej wymienionych pojechał z nami Skud i Janek, dzięki czemu było jeszcze weselej, niż zwykle, ale jak zawsze to już temat na zupełnie inną powieść...

czwartek, 7 czerwca 2012

Poziomkowy dzień

- Skąd wy macie poziomki w listopadzie? - zapytała.
- U nas, proszę pani, poziomki serwuje się przez cały rok. Dla naszych poziomek nie ma żadnego listopada, prosze pani. W naszym kalendarzu, proszę pani, jest zawsze trzynasty miesiąc poziomkowy.
Krystyna Siesicka - Trzynasty miesiąc poziomkowy


Obiecałem zdjęcia poziomki? Dzień ewidentnie o poziomkowym aromacie, nie tylko przez znalezienie tych maleńkich owoców na jednej z ścieżek zabrzańskiego niebieskiego szlaku rowerowego. Pogodne popołudnie mimo alergii, która dawała o sobie w pełni w gorące i parne popołudnie, należało spędzić na rowerze, wybrałem się więc bez jakiegokolwiek towarzystwa i pomysłu, gdzie można jechać. Trafiłem w poziomkowy raj, bo wśród wysokich rumianko-podobnych margaretek znalazłem całkiem sporo kwitnących maleństw, a nawet kilka już nadających się do zjedzenia, do czego nawet nie trzeba było mnie zachęcać.

Nieoczekiwanie upajanie się pięknem alergennej przyrody przerwał Piernik, który znalazł chwilę, by wspólnie pokręcić, jednak tym razem mieliśmy się skupić na poziomce Blek'u, na której wczoraj uczyłem się w kontrolowany sposób przemieszczać. Dziś plan zakładał wzniesienie się na wyżyny umiejętności i przejechanie trasy testowej oraz oczywiście bezpieczny powrót w jednym kawałku. Szybko wróciłem i przesiadłem się z Morfiny w wygodny fotel Blek'a i już chwilę później pod eskortą Piernika jechałem pierwszy raz dalej, niż kilkadziesiąt bezpiecznych metrów od moich włości. O dziwo poza widocznością tego, co za mną, jazda przebiegała całkiem sprawnie i płynnie, a każdy ruch dokumentował pokładowy GPS, oraz niezawodne http://bttf.pl/, czego efekt można podziwiać poniżej:

Wydawałoby się, że dziś będzie to już koniec poziomkowych przygód, jednak kilka chwil po powrocie spotykam jeszcze Guśka i Janka, których postanawiam odprowadzić co stało się kolejną okazją, by wsiąść na Blek'a. Tym samym byłem już przekonany, że jutro dam radę pojechać na Zabrzańskiej Masie Krytycznej. Dopełniłem więc dzień poziomkowymi kisielem w zastępstwie niedostępnej ostatnio poziomkowej herbaty i tak minął poziomkowy dzień, poziomkowy czwartek. Pani Siesicka byłaby ze mnie dumna...

środa, 6 czerwca 2012

Inna perspektywa

Dziś niebo nie straszyło deszczem, jak to miało w zwyczaju od dłuższego czasu. Już z samego rana postanowiliśmy z Kubushem wykorzystać ów okoliczności na strategiczną wyprawę zaopatrzeniową aż na skraj sąsiednich Gliwic do jednego z sieciowych sklepów, który chwali się nagromadzeniem sprzętu do największej liczby sportów pod jednym dachem. Zebrałem się zatem z pracy niesiony na skrzydłach weekendu zaczynającego się już w środę i po strategicznym uzupełnieniu kalorii przez spaghetti własnej roboty i odzianiu się w bardziej pro rowerowe ciuchy pognałem dalej do Kubusha, u którego melduję się tradycyjnie lekko spóźniony. Nie ma jednak tego złego, bo chwilę za mną wpada jeszcze kurier z tajemniczą przesyłką, w której jest też i drobiazg dla mnie, ale o tym po powrocie, bo niepotrzebnie nie trzeba tachać wszystkiego ze sobą. Ruszyliśmy bez większych udziwnień najprostszą i zarazem najruchliwszą ulicą Wolności i dalej Chorzowską i tak dalej przez zatłoczone Gliwice.
Postanowiliśmy nie zostawiać rowerów bez opieki, mimo, że z ściany łypało na nas złowrogie oko opatrzności kamery, więc Kubush pognał pierwszy, a ja czekając wygrzewałem się w pierwszych od dawna promieniach słońca, co patrząc na prognozy pogody było działaniem wręcz strategicznie ważnym. Później mała zamiana i w kilka chwil wracam z nowymi rękawiczkami rowerowymi, co patrząc na stan obecnych można uargumentować stwierdzeniem "no czas najwyższy". Chciałem jeszcze upolować sobie jakieś zgrabne lusterko, ale niestety nie znalazłem nic w tej materii, a nawet zapasowej dętki trudno było się doszukać, czyli sezon rowerowy w pełni...
Powrót zaliczyliśmy właściwie tą samą trasą, może z małymi korektami wynikającymi z ulic jednokierunkowych i ogólnego faktu, że przez centrum niektórymi ulicami sprawniej da się przejechać w tą, a nie inną stronę.
Pit stop u Kubusha i do ekwipunku dorzucam wspomnianą wcześniej przesyłkę, czyli ultra lekki substytut namiotu, worka, okrycia, spadochronu i co tam jeszcze MacGyver by nie wymyślił - mnie wystarczy pierwsza opcja. Zadowolony pokręciłem w stronę domu obmyślając plany na resztę popołudnia.
Telefon później wiedziałem już, że zajmę się legendarną poziomką - Bleckiem. I tu zaczynają się schody, bo po doprowadzeniu wszystkich podzespołów do sprawności okazało się, że jazda takim rowerem poziomym nie jest tak prosta, jak wspominam z pierwszych przygód po jednej z zabrzańskich Mas. Gdy napęd przeniesie się z konwencjonalnego układu "tylne koło" na skrętne przednie wychodzi niezły bigos. Kilkanaście minut później załapałem jednak o co chodzi i byłem w stanie ruszyć z miejsca mieszcząc się między dwoma krawężnikami ograniczającymi szerokość ulicy, a następne długie minuty uskuteczniałem tą technikę aż po ekstremalne zakręcanie. Niestety nikt nie uwiecznił moich kompromitacji, gdy jak małe dziecko na nowo uczę się jeździć na rowerze, słowa znów muszą wystarczyć... Ale obiecuję poprawę i następnym razem będą już zdjęcia.

piątek, 1 czerwca 2012

Dziecinna radość


Gdy opuściłem dziś swoje biuro i dotarło do mnie w końcu która jest godzina, na myśl przyszło tyle epitetów, że gdyby je spisać, siedem części Harrego Poterra wydawałoby się błahą książeczką. Trzeba było rozciągnąć pozostałą mi godzinę czasu, by znaleźć się na gliwickim pl. Krakowskim. 5 telefonów i autobus później byłem już cudownym zrządzeniem okoliczności w domu, by jak najprędzej odziać się w coś rowerowego przegryzając w między czasie szybki wyrób zastępczo-obiadowy i pakując do torby "drugie danie". Tym sposobem w niespełna pół godziny od wyjścia z pracy byłem już na dwóch kołach i kręciłem możliwie najkrótszą trasą w stronę Gliwic. Ale czym by było życie rowerzysty bez takich atrakcji, jak wiatr w twarz, przelotne opady deszczu i wóz strażacki blokujący całą ulicę?  

O dziwo jednak zegarek okazał się teraz moim sprzymierzeńcem, więc w rekordowe 25 minut ze średnią 30,3 km/h wpadłem na kilka minut przed rozpoczęciem Gliwickiej Masy Krytycznej na tradycyjne miejsce startu. Mimo pogody na miejscu dzielna ekipa kilkudziesięciu pozytywnie zakręconych osób. A ja znów miałem okazję przejechać się na czymś nowym - authorze a'gangu, na którego kiedyś polowałem, jednak zniechęciła mnie zbyt mała rama. Wygląda na to, że słusznie, bo trafienie większej nadal graniczy z cudem, a nadto to dość delikatna konstrukcja jak na ramę do cięższego sportu. Zadumę jednak przerwał o. Dyrektor z workiem pełnym słodyczy poprawiając mi tym samym humor już do końca dnia.
  
Przejazd tradycyjnie już inną trasą, a bynajmniej nieco inną. Moim zdaniem bardzo fajnie, choć tym razem trasa szczególnie mi się nie podobała, ale zrzućmy winę na deszcz. Poza tym atmosfera dała zupełnie zapomnieć o tym, że zimno, mokro, czy cokolwiek przyziemnie innego. Po prostu można było sobie pogadać, a rozmowy wyjątkowo dobrze się dziś kleiły, że nie wiadomo kiedy i jak skończyła nam się trasa. Koniec wyjątkowo na Rynku, gdzie oczywiście rowerem wjeżdżać nie można, za sprawą tutejszego lokalu, który sponsorował upominki. Nic jednak za darmo, trzeba było wziąć udział w testach sprawnościowych. Ja jednak nie pokusiłem się o wspólną zabawę, bo wraz z Kubushem i Piernikiem mieliśmy w planie szybki powrót, co niniejszym od razu wcieliliśmy w życie kierując się w stronę Sośnicy i stamtąd już do naszych ciepłych domów...