sobota, 28 lipca 2012

Teatr "A" - Giganci

"My, choć ulepieni z boskich chromosomów.
Ledwo dukamy łańcuch swego DNA."
Tyle już widziałem, wiem czego się spodziewać - z takim przekonaniem w miłym towarzystwie zmierzałem na zapowiadaną już jakiś czas premierę mojego ulubionego teatru - Gigantów. A złudne przekonania gruntował widziany raptem tydzień wcześniej David, gdzie może z zupełnie innej beczki, jednak gigantyczny Goliat odgrywa swą niemałą rolę we wprawianiu publiczności w zdumienie. A jednak nic bardziej mylnego nad pewność siebie...
Bo czy nie pewność siebie nie "pomogła" tytułowym Gigantom? Mea culpa i na kolejną premierę Teatru "A" znów wrócę z podkulonym ogonem dając się niebagatelnie zaskoczyć - jedynie na słabe oświetlenie przygotowany będę na pewno. Ten swoisty "element" scenografii  na który oczekiwaliśmy z utęsknieniem bardzo utrudniał pracę każdemu fotografowi, a już nie bez mała mnie z moim kompaktem. Z drugiej jednak strony dzięki temu nieliczne zdjęcia, które "wyszły" mają swój specyficzny urok i zdradzają równie niewiele, co zdradzę dalej i ja. 
Aktorzy kolejny raz sięgają po wiele uniwersalnych symboli spinając cały spektakl wyjątkowo ciekawym układem tanecznym i grą całym ciałem. Niewiele słów pada w całym przedstawieniu, zdaje się wręcz, że o jedno, czy dwa za mało. Jest jednak mistrzowska muzyka i delikatne operowanie skąpym światłem, odrobina dymu i wspaniały głos zabrzanki Katarzyny Groniec, która raz po raz łypie na nas z transparentnych ekranów w multimedialnej projekcji niczym hologram. Uzupełnia ona o śpiewany komentarz całe dzieło i muszę przyznać, a wybredny jestem w tej kwestii przecież niebywale, że czyni to już na prawdę nie tyle profesjonalnie, co mistrzowsko, wzorowo i inspirująco. Słuchałem oniemiały. 
 A co z samymi Gigantami co do których spodziewałem się postaci na szczudłach, ogromnych konstrukcji i kto wie czego jeszcze? Niestety, a może stety nic z tego. Trzy sceny zwrócone do wszystkich widzów, którzy mogli otoczyć je by obserwować aktorów niemal z każdej strony. Żadnych fajerwerków nad te zmyślne projekcje, które co jakiś czas zawisały nad głowami. To aktorzy tchnęli życia w surowe rusztowania i swoją grą zmuszali do uruchomienia kolejny raz swojej wyobraźni.  
Wspaniała parafraza naszej codzienności i nie tylko - to znalazłem w tym przedstawieniu. Zagubione ideały, zdegenerowany przez człowieka świat, gdzie ów człowiek chce stać się bogiem - gdzie każdy z nas żyje i nieświadom włącza się do tego owczego pędu. A później zrzekamy się tego ciężko wypracowanego bóstwa i ślepo wierni swym dziełom hołdujemy im. Zapominamy o istocie naszego człowieczeństwa, boimy się pamiętać o swojej małości wobec jedynego, prawdziwego i wszechmocnego Boga, który ostatecznie rozliczy nas z wszystkiego w dniu sądu ostatecznego... 
I nie powiem, była to jednak z trudniejszych dla mnie spektakli, ale wart obejrzenia, wart wzbudzonych przemyśleń, wart ponownego wybrania się...

czwartek, 26 lipca 2012

Śląski Blues

Czasem trzeba się człowiekowi wyrwać gdzieś dalej pojeździć, gdy wydaje mu się, że własne podwórko zna już na wylot. Dobrze wtedy mieć znajomych w docelowej okolicy, bo zwiedzanie miasta z kimś, kto przynajmniej w teorii zna je lepiej, jest o wiele przyjemniejsze i można odkryć więcej. Zatem moja podróż palcem po mapie zakończyła się dziś w Tychach, prędko więc postanowiłem odtworzyć przejechaną już raz trasę, tym razem już w całości rowerem.
Z nieba lał się żar, mimo odcieni szarości jakie dziś przybrało, a meteorogramy straszyły popołudniowymi ulewami. Innych powodów nie znalazłem, by zostać w domu, zabrałem więc oba bidony wypełnione po brzeg wodą i ruszyłem zwyczajną i najkrótszą trasą w stronę Chudowa, jednak zaraz po przecięciu A4 skręciłem w las i takiej opcji miałem już zamiar trzymać się jak najdłużej. Całe szczęście, że poświęciłem wcześniej kilka chwil na znalezienie właśnie takiej drogi, bo chłód lasu w taką pogodę był prawdziwym zbawieniem.
Przyjemny szlak skończył się gdzieś po środku Halemby, przez którą przejechałem na przestrzał, by znów wjechać w las, co jednak nie było już zadaniem najprostszym, gdy wokół pełno koparek i groźnie brzmiących zakazów. Rzut okiem na mapę i znalazłem równoległą alternatywę, która była już wolna od niespodzianek, spokojnie więc pojechałem dalej trafiając nawet raz po raz na mnie, lub bardziej zdewastowane oznaczenia rowerowych duktów. I w takich chwilach zawsze ręce mi opadają, bo naprawdę mimo wszelkich wysiłków i niemałej wyobraźni nie jestem w stanie wymyślić konstruktywnego powodu dla demolowania tabliczek w środku lasu, dobre kilka kilometrów od cywilizacji. Może ktoś ma jednak jakieś pomysły i mnie oświeci?
Drugi, zdecydowanie dłuższy odcinek leśny z małą premią górską kończy się w malowniczym Mikołowie. No dobrze, może poza okolicą "starówki" nie jest tak kolorowo i na domiar złego taka mnogość rond i ulic jednokierunkowych, że musiałem poświęcić kwadrans by wydostać się w końcu we właściwą stronę, a ogromny ruch samochodów wcale nie ułatwiał nawigowania wspartego GPSem.
Jako ciekawostkę dodam, że miasto ma coś wspólnego z moją dzielnicą Zabrza - Mikulczycami. Etymologia nazwy miasta, podobnie jak Mikulczyc, pochodzi najprawdopodobniej od imienia Mikołaj, nie jest jednak pewne, czy pochodzi od św. Mikołaja (najstarsza kapliczka, poświęcona św. Mikołajowi), czy też od jakiegoś dziedzica imieniem Mikołaj (po ludowemu Mikula), bogatego właściciela mieszkającego w tej okolicy w czasach powstania osady. Za drugą możliwością przemawiają dawne nazwy miasta - Miculow, Mikulau, Mikulow, Mikułów (w księgach kościelnych ta ostatnia nazwa występuje do 1824).
Z Mikołowa do Tychów, gdy już udaje mi się wydostać z jednokierunkowych dziwactw, jest dosłownie z górki - i to jak efektownie. Bez problemu na liczniku pojawia się 50km/h co jest dla mnie prędkością raczej dostępną na co dzień. Jednak rozciągnięty na kilometr blisko 50 metrowy spad zachęcał wręcz do tego, by rozpędzić się jeszcze bardziej i tak po chwili licznik wskazywał już ponad 70 km/h! Na więcej już nie pozwalał brak większych przełożeń. 
Z rozpędu i ze sporym zapasem czasu zajechałem pod Browar Obywatelski zachęcony czytanym kilka dni wcześniej opisem na blogu zaprzyjaźnionego Roweroholika. Miejsce na pierwszy rzut oka nie zachęcało, jednak po przekroczeniu bramy za pierwszym budynkiem pojawiły się kolejne, coraz piękniejsze, ciekawsze  i zacnie odrestaurowane. Niewątpliwie jednak grupę docelową kompleksu restauracyjnego, który zajmuje tu znaczną część, wyznaczały stojące przed budynkiem samochody, na których widok zwykle reaguję ironicznym uśmiechem i szybko myśli kieruję na aktualne ceny paliw i ubezpieczeń takich "zabawek".
Wróćmy jednak do samego nieczynnego juz od 2001 roku browaru. Z inicjatywą budowy wyszła spółka   Brieger Aktien-Brauerei-Gesellschaft, a pomysł okazał się bardzo trafną inwestycją. Produkcję piwa rozpoczęto w 1898 roku i browar szybko stał się konkurencją dla Browaru Książęcego w Tychach, co zaowocowało zawarciem w 1899 roku konwencji na jednolitą cenę piwa w handlu detalicznym.
Roczna produkcja piwa w Browarze Obywatelskim w okresie międzywojennym wynosiła 40-50 tys. hl. Budynki nie ucierpiały znacząco w czasie II wojny światowej, co pozwoliło na szybkie wznowienie  produkcji słodu już w roku 1945, a piwa w 1950. Browar Obywatelski został upaństwowiony 1 lutego 1945. I znów pora na lokalny, patriotyczny wątek, bo do 1949 podlegał Browarowi Książęcemu, a następnie do 1950 działał jako samodzielne przedsiębiorstwo podlegające Państwowemu Zjednoczeniu Przemysłu Piwowarskiego w Zabrzu - całkiem więc wpływowe mieliśmy wówczas miasto.
Po lekcji historii wracam znów na szlak, by dotrzeć w końcu do znajomego. Nie zabrakło po drodze oczywiście wątku kolejowego - na stacji Tychy nie trudno trafić na przetaczane składy platform pobliskiej fabryki włoskiego Fiata. A z okolic stacji mam już rzut kamieniem do celu.
Po małym przeorganizowaniu i ustaleniu z Konradem planu działania i ram czasowych skierowaliśmy się bocznymi uliczkami, by już po chwili cieszyć się chłodem monitorowanego lasu dumając nad zabawnym pomysłem umieszczania w lesie kamer, których kable przecież musiałby się ciągnąć tu i ówdzie. Nie zabrakło innych osobliwości, jak latarnie morskie w środku lasu nad którymi niegdyś mocno się głowiłem, a które okazały się wieżami pożarowymi - efektem ogólnopolskiego planu budowy systemu monitorowania terenów leśnych po tragicznym  w skutkach, największym w historii Polski pożarze lasu koło Kuźni Raciborskiej
Pierwszą poważną przerwę zaliczamy dopiero nad Tyskimi Paprocanami, gdzie przez kilka ostatnich lat miasto mocno się postarało, by stan wody i całej okolicy uległ znacznemu zrewitalizowaniu i poprawie. Rozgościliśmy się na jednej z ławeczek na dłuższą pogawędkę przy zabranych przeze mnie naleśnikach popijanych napojem izotonicznym - osobliwe połączenie. Wygoniły nas jednak komary, które nawet w taką duchotę nie chciały zrobić sobie chwili wolnego, ruszyliśmy więc dalej, tym razem już w drogę powrotną przez centrum Tychów dwudziestoletnimi drogami rowerowymi - jak widać można budować miasta z myślą o rowerzystach. Szkoda tylko, że te najczęściej asfaltowe szlaki (chwała im za ten asfalt już 20 lat temu!) wymagają dziś sporych inwestycji po przegranych walkach z nasadzonymi w podobnym czasie drzewami.
Mijamy chwiejnym krokiem zmierzającego na "swój" przystanek Ryszarda Riedela, który nocą ponoć skutecznie straszy odurzonych przechodniów. Chmury coraz bardziej wróżą deszcz, żegnam się więc z Konradem i czym prędzej obieram kurs na centrum Katowic, przez które teoretycznie powinno wracać się łatwiej niż mniej znanymi leśnymi drogami, tym bardziej, że oddech szybkiego zmroku można było już wyczuć na plecach.
Zmokłem dopiero w centrum Katowic, gdzie postanowiłem się po długiej szarży pod górę zatrzymać na chwilę w cieniu wiaduktu DTŚki. Zmieniłem szkła w okularach na jaśniejsze, odsapnąłem chwilę i naiwnie wierzyłem, że zaraz przestanie padać. Drobny deszczyk jednak nie ustępował przez kolejne długie minuty, a mnie zaczęło się od tego bezruchu robić coraz chłodniej, wskoczyłem wiec spowrotem "w siodło" i ruszyłem w stronę domu. Deszcz minął gdzieś w Chorzowie, który przywitał mnie zakazem jady rowerem po remontowanej estakadzie, czego nigdy wcześniej nie zauważyłem. Pokornie ominąłem ten świetny skrót drogą, która była jeszcze krótsza i teraz już bez najmniejszych niespodzianek, prócz czyhających na mnie wszędzie czerwonych sygnalizatorów, dotarłem do domu - podobnie jak asfalt pod kołami - już zupełnie suchy.

czwartek, 19 lipca 2012

Teatr "A" - David - plener

Gdy Dawid kiedyś królem był... Od prapremierowego Davida na gliwickim placu Krakowskim minęło sporo czasu i wiele też zmieniło się w samym spektaklu, na który czekałem już od dobrych kilku miesięcy. Wiedziałem, że warto, że tym razem będzie już wszystko na spokojnie przećwiczone setki razy, w końcu minęły dwa lata na doszlifowanie dzieła, które wcześniej tak naprawdę powstało od pierwszych prób do prapremiery w dwa miesiące. I było warto czekać.
Zawsze podziwiałem u aktorów Teatru "A" umiejętność adaptowania się do nowych miejsc. Właściwie Góra św. Anny nowym miejscem dla nich nie jest, w końcu grywają tu co najmniej raz w roku, a ostatnio zdecydowanie częściej. Tym razem jednak pogoda spłatała niespodziankę wywracając mozolnie stawianą scenografię. Nie napędziło to jednak nikomu strachu, bo szybko zrodził się pomysł, by w takim razie wykorzystać jako tło fasadę Domu Pielgrzyma, a na scenę zaadaptować jedne z wejściowych drzwi, trawnik i... balkon!
Nie będę się przyczepiał sprzętu - wiadomo - z mikroportami problemy są zawsze. Tym razem prócz biednego Jessego wszyscy byli dobrze nagłośnieni, a światło padało tam, gdzie powinno budując piękną i prostą scenografię. Odświeżone partie wokalne brzmiały bardzo dobrze, a jedynie lekki mój niedosyt wciąż budzą instrumenty, zwłaszcza gitary, co do których wciąż miałem nadzieję, że ktoś w końcu puści wodzę fantazji i zagra może mniej rytmicznie i "popranie", a po prostu bardziej spontanicznie. 
Ostatecznie jednak nie ważne są tu moje oczekiwania, a treść spektaklu, która także nieco się zmieniła - niewątpliwie na plus. Główny wątek o Królu Dawidzie, który dopuszcza się coraz większych grzechów przerywają co jakiś czas retrospekcje z czasów jego młodości, jakby wracające wspomnienia. Dawid popełniający kolejne świństwa zestawiany jest z kontrastującymi chwilami, gdy żył w łasce u Boga. Bohater ostatecznie się opamiętuje, a dobro tryumfuje w przedstawieniu spektakularną i najdonioślejszą chwilą w życiu Dawida - przeniesieniem Arki Przymierza do Świątyni, co jest zdaje się najlepszym możliwym zakończeniem.
Fragmenty układanki, którą w "roboczej wersji" miałem przyjemność oglądać dwa lata temu, zostały zebrane w jedną spójną całość. Przygotowania na pewno dały popalić aktorom. Rozmach już w samej ilości osób na scenie z pewnością przerósł Goliata. I pomyśleć, że za nieco ponad tydzień kolejna premiera... ma zdrowie, ale i przede wszystkim zapał, wiarę i pomysły ten Teatr "A". I oby tak dalej!

piątek, 13 lipca 2012

Szczęśliwa trzynastka

Piątek, godzina 15:00 była dziś jedną z najmilszych godzin jakie mogą nadejść dla szarego człowieka we współczesnej machinie systemu koncesyjno-etatystycznej - wraz z tą godziną wybił dla mnie początek dwutygodniowego urlopu, którego wymiar w minimalnie właśnie takiej długości narzuca mi, w przecież wolnym kraju, państwo. Podszedłem jednak do tego tematu ze zdrowym sobie dystansem obiecując, że od teraz będąc na urlopie nie będę sobie zaprzątał głowy i szargał nerwów tematami niewolniczo-zarobkowymi. W końcu jest drugi piątek miesiąca, w końcu jest Zabrzańska Masa Krytyczna!
Umówiłem się z Jankiem, Piernikiem i jego Księżniczką pod moją willą i tak ruszyliśmy tradycyjnym sobie peletonem wpierw w celach zaopatrzeniowych, po drodze spotykając jeszcze Daniela wraz z jego Towarzyszką. Gdy sakwy Piernika zostały należycie uzupełnione ruszyliśmy spokojnie na pl. Wolności gdzie o dziwo czekało na nas już sporo rowerzystów, co patrząc raz na termometr, a raz na niebo, było wynikiem naprawdę imponującym. Chwila zastanowienia i matematycznych zawiłości w połączeniu z kalendarzem i astrologią dały nam wynik: to już XXIV Zabrzańska Masa Krytyczna, zapewne więc wszyscy oczekiwali jakiejś imprezy, która odbędzie się oczywiście dopiero za miesiąc.
Po ustaleniu ze stróżami prawa w srebrnym wozie trasy i ogólnego zarysu przebiegu całej Masy rzuciłem kilka tradycyjnych słów przywitania licznie zgromadzonej braci rowerowej by chwilę później ruszyć przez jednoosobową bramkę liczącą, czyli jednogłośnie wybranego do liczenia uczestników humanistę Daniela. Ten bez trudu i zbędnego całkowania oszacował tłumy na około 80 uczestników. Ruszyliśmy zamanifestować nasze prawo do własnego kawałka asfaltu pod kołami i skrawka uwagi w lusterkach kierowców, a tłum nasz nie mógł pozostać obojętny wywołując uśmiechy na twarzach przechodniów i niekoniecznie tyle samo radości wśród posiadaczy  większych od rowerów pojazdów.
Radosny korowód całkiem sprawnie przejechał przez miasto przystępną dla każdego prędkością, a tym razem wśród egzotycznych pojazdów warto odnotować monocykl, którego właściciel przyjechał na nim aż z Gliwic! Impreza jak zawsze udana, udało się nawet uniknąć deszczu, którym tak skutecznie straszyło nas ołowiane niebo. 
Przejazd zakończył się kolejny raz na pl. Wolności, który jeszcze długo nie pustoszał ze sporej ilości wymieniających się poglądami rowerzystów. Część z nas jednak miała już afterowe plany, a jako, że ostatnio nie udaje się nam ich zorganizować w większym gronie, udaliśmy się przegrupować siły i zamienić rowery na wygodne obuwie, by miło spędzić ostatnie godziny dnia przy kameralnym ognisku...

Zdjęcia autorstwa Goofy'ego - dzięki!

piątek, 6 lipca 2012

Piątek pierwszy

Aż głupio mi zaczynać kolejny wpis o Gliwickiej Masie Krytycznej, bo cóż odkrywczego można napisać przy takiej już ilości edycji? By jednak tradycji stało się zadość, a bloggerski obowiązek został wypełniony, zabieramy się do opisania i tej małej wyprawy po sąsiedzku, która zaczęła się jak zwykle banalnie od przezwyciężenia swojego lenistwa i zaryzykowania ewentualnego zmoknięcia w zapowiadanych na wieczór burzowych frontach.

Upał nie sprzyjał kręceniu, a wspomniane burze pomrukiwały już na horyzoncie ołowianymi chmurami, jednak całkiem sporo osób pomyślało, że mimo wszystko warto wyjść dziś na rower. Wśród ciekawostek warto dodać, że dołączył do nas Rowerowy Patrol Pierwszej Pomocy, który od całkiem niedawna zaczął działać także i w Gliwicach. W końcu rośnie w nas świadomość możliwości naprawdę szybkiego przemieszczania się po mieście na rowerach właśnie i to mnie cieszy niezmiernie.
Sam przejazd mijał bardzo spokojnie, nawet jeśli od połowy Tori poprosił mnie o pomoc w blokowaniu skrzyżowań - a ruch był znikomy. Można było za to miło sobie gawędzić o tym i owym i nie zauważyć nawet jak cała trasa się nagle skończyła i wróciliśmy na pl. Krakowski. Cóż, co dobre szybko się kończy...
Przynajmniej powrót powzięliśmy większym peletonem i nieco inną trasą, czyli przez Żerniki, co było bardzo miłym urozmaiceniem wraz z postojem pod marketem włącznie. Mimo wszystko jednak upał wyssał z nas wszelki zapał, więc z przyjemnością przywitałem się z moją uliczką i po szybkim pożegnaniu bez namysłu pognałem na spotkanie z zimnym, kojącym prysznicem...
Zdjęcia autorstwa Goofy'ego - dzięki!

niedziela, 1 lipca 2012

Łona i Webber

Kierunek moich przemyśleń filozoficznych
które spowodowały zwrot w twórczości zarówno
koncepcyjnej jak i semantycznej
zwrócił uwagę mą w kierunku powiedziałbym sedna życia
~ Łona - Dzień dobry

Dwóch spoconych i zupełnie trzeźwych facetów skaczących po północy w starym magazynie sprężonego powietrza do bitu didżeja to prawdziwy "absurd i nonsens", no chyba że to koncert Łony i Webbera! Trzeba by się więc od razu wytłumaczyć ze słuchania hip hopu, co dla mnie jakąś dekadę temu było zupełnie naturalne, dziś jednak zakrawa o zbrodnię. Na szczęście istnieją jeszcze twórcy tacy jak ów muzyczny duet, którzy potrafią rapować inteligentnie, przewrotnie i z przyjemnym poczuciem humoru bez używania w ramach interpunkcji słów w języku "KuChuCiu". 
Klimat poprzemysłowej hali magazynowej sprawił, że organizatorzy użyli naprawdę skąpej ilości światła, a z całej kompozycji scenicznej, prócz namiotu chroniącego przed sypiącym się sufitem, wybijał się klimatyczny neon "Industriada". Stąd zdjęcia jakie są każdy widzi i to może tyle tytułem usprawiedliwień siebie, których dziś całkiem sporo się wkradło, jak na początek wpisu. Za to w kwestii nagłośnienia trzeba zacytować już samego Adama Łonę Zielińskiego: "Z akustykiem rozrywka będzie większa niż talk show , obetnij mu uszy jeśli w ogóle jest co obciąć"
Co ciekawe muzyczna kariera Łony także zaczyna się w 1999 roku, zupełnie jak Lao Che, tym razem jednak sceną jest Szczecin. Wtedy to z nieistniejącą już szczecińską grupą muzyczną Wiele C.T. (wtedy jeszcze jako Do You Wanna, z którego wyewoluował jego dzisiejszy pseudonim artystyczny), wydał nielegal zatytułowany Owoce miasta. Szerszy rozgłos przyniosła mu jednak gościnna "Złota rybka" na płycie O$ki. Wraz z poznanym przy produkcji "Owoców miasta" Webberem nagrał swój własny krążek "Koniec żartów".
Żarty się skończyły, ale nie w utworach, bo autor słynie z błyskotliwości, zabawnych puent, a inżynier dźwięku Webber dba, by całość okraszona była bitem na najwyższym poziomie i tak już niezmiennie od pięciu krążków, a uprzejmi donoszą, że wkrótce pojawi się zarejestrowany koncert... unplugged! Tak więc z czystym sumieniem mogę polecić nawet tym, którzy nie przepadają za gatunkiem hip hop. Można się pośmiać, ale i znaleźć kilka złotych rad, czy spojrzeć na codzienność w zupełnie nowy sposób. 

Lao Che

Lao Che - sześciu facetów, którzy nie boją się eksperymentować z dźwiękiem i słowem. Tak pokrótce można opisać powstały w 1999 roku zespół z Płocka. I de facto to już stanowi o wyjątkowości zespołu i różnorodności, które nie zawsze idą w parze z wielką popularnością. Dziś była okazja, by na własne uszy przekonać się jak dalekie jest brzmienie koncertowe od tego słyszanego raz po raz w radiu - jak dalece bardziej żywiołowe, pełne pasji i zaangażowania - zespołu Lao Che w składzie: Mariusz "Denat" Denst  (sampler, animacja), Hubert "Spięty" Dobaczewski (śpiew, gitara rytmiczna), Michał "Dimon" Jastrzębski (perkusja), Filip "Wieża" Różański (instrumenty klawiszowe), Rafał "Żubr" Borycki (gitara basowa), Maciek "Trocki" Dzierżanowski (instrumenty perkusyjne).