środa, 29 sierpnia 2012

Wieści z placu boju

Wstaje sobie człowiek rano zaspany do pracy i wśród obowiązkowego przeglądu kilkunastu witryn i portali trafia na miłą niespodziankę - na blogu właśnie stuknęło równe 25 000 odwiedzin! Nie wiem, czy to dużo, czy mało, nie mniej serdecznie Wam dziękuję i w związku z zaistniałym faktem pokuszę się o małe podsumowanie.
Blog powstał dokładnie 1108 dni temu - w poniedziałek, 17 sierpnia 2009. Przez ten czas powstały równe 333 wpisy (nie licząc dzisiejszego), co daje nam średnio wpis co 3 dni, 7 godzin i 12 minut. Wpisy ubarwiło już grubo ponad pół tysiąca zdjęć i innych grafik. Gdyby pokusić się o wydrukowanie samego tekstu, zająłby on 543 strony A4 pisane czcionką Times New Roman 10, co daje już całkiem pokaźną lekturę.
Największą popularnością cieszą się wpisy:
I na tym może poprzestanę nudną część statystyk i zabieram się dalej do roboty. No i niestety nie będzie póki co żadnego konkursu, jak na każdym innym popularniejszym blogu - chyba, że znajdzie się jakiś sponsor ;)
Pozdrawiam
~Serafin

niedziela, 19 sierpnia 2012

Za krańcem mapy

Na niebie królowało słońce, zatem wypadałoby rozprostować nieco kości, co w moim wypadku wiązać się może tylko i wyłącznie z rowerem.Tak się świetnie składało, że do ładnej pogody skorelował nam się umówiony wypad, więc dzień po prostu musiał być udany. Na początku nieco chaotycznie ruszyliśmy byle dalej, na północ, stopniowo formułując w głowach kolejne odcinki do pokonania. Summa summarum obraliśmy kurs na zalew Chechło, by tam podjąć dalsze decyzje. Tradycyjnie wybraliśmy leśne dukty, część drogi jednak niestety trzeba było pokonać asfaltem, co tym razem nie przyniosło nam szczęścia. Na kilka minut przed celem Piernik złapał kapcia, jednak po szybkich oględzinach uznaliśmy, że warto dojechać jeszcze do celu, skoro ciśnienie w miarę się trzyma, choć początek był iście spektakularny - rytmiczny świst uciekającego powietrza przeraziłby nie jednego rowerzystę.
Dotarliśmy na plażę, Skud natychmiast dał nura w stronę wody, a ja bezradnie przyglądałem się Piernikowi, który sprawnie, acz niezbyt chętnie zmieniał dętkę. W międzyczasie też zapadła decyzja, że możemy dojechać aż do Bibieli, która wszystkich niezwykle ciekawi, a z nas trojga Skud i ja w niezależnych ekspedycjach mieliśmy dotychczas szczęście ją widzieć na własne oczy. Klimat zrobił się niemal jak w Piratach z Karaibów, tym bardziej, że rozległe lasy za Miasteczkiem Śląskim, w których skrywa się Bibiela, wykraczały zdecydowanie poza skraj mapy Piernika i mojej. Ale dlaczego by nie oddać się przygodzie?
Po dłuższym błądzeniu wśród przepięknych borów sosnowych wyjechaliśmy w końcu we właściwym kierunku, choć jeszcze nieświadomi do końca gdzie jest nasz cel wyprawy. Na szczęście jak to mawiają "koniec języka za przewodnika" i w pierwszym czynnym sklepie, jaki spotkaliśmy od parunastu kilometrów, przy okazji uzupełnienia zapasu wody dopytaliśmy o drogę i odtąd było już z górki. No prawie... Na szczęście miejscowi doskonale wiedzieli jak dojechać do celu i po zrobieniu niezłej pętli dotarliśmy wreszcie pod doskonale zapamiętaną przeze mnie tablicę zza której można było już wprawnym okiem wypatrzeć ruiny.
Miejsce nie wywarło na mnie już tak ogromnego wrażenia jak za pierwszym razem, wciąż jednak chyliłem czoła przed Matką Naturą, która w niespełna wiek potrafiła wrócić na to miejsce i niemal zupełnie przywrócić mu pierwotny wygląd - po wykarczowanym lesie i śladach obecności ogromnej kopalni i sztolni nie zostało niemal nic, poza kilkoma tajemniczymi kawałkami betonu, którego pierwotnej funkcji pewnie już nigdy nie odkryję. W tej zadumie pojechaliśmy nieco dalej, by odpocząć nad malowniczym jeziorem, które otaczają szczątki hałdy rud żelaza, której cała okolica zawdzięcza intensywny żółto-rdzawy kolor.
Powrót zdecydowanie nabrał wyższych obrotów w obliczu coraz niżej schodzącego słońca. Skierowaliśmy się za wskazaniami GPS'a do Miasteczka Śląskiego, od którego ciągnie się największy węzeł kolejowy w Polsce aż do Tarnowskich Gór. My ambitnie objechaliśmy go od krańca do krańca by następnie wbić się w centrum TG, z których już tylko rzut przysłowiowym beretem do rezerwatu Segiet. Przejechaliśmy przez najgłębszą dolinę, by po nieprzyjemnym podjeździe móc już gnać tylko z góry niemal pod sam dom i tak zakończyć naszą przyjemną, niedzielną wycieczkę.

piątek, 10 sierpnia 2012

Od dwóch lat na okrągło

Na ten dzień po cichu czekałem od dawna, bo niby taki skromny to jubileusz, a jednak niezmiernie cieszy, gdy coś tam na jego rzecz się zadziałało. A że to impreza całkiem niemała i dwuznacznie cykliczna, radość tym większa. Drugie urodziny Zabrzańskiej Masy Krytycznej. Dostateczny powód, by na pl. Wolności przyjechać nieco wcześniej i w jak najsilniejszej reprezentacji już na starcie. Tak więc pod moim domostwem czekali już Gusiek i Janek, którzy tym razem postanowili okiełznać jazdę na tandemie, a do tego wykurowany już Piernik wraz z Księżniczką - czyli możemy ruszać.
Mimo pory wcześniejszej niż zwykle, tradycyjne miejsce startu przeżywało już prawdziwe oblężenie. Kilkudziesięciu rowerzystów na przeróżnych rowerach, przedstawiciele lokalnej prasy i telewizji to znak, że będzie się działo. No nic, tradycyjnie Kubush wypchnął mnie przed kamery i inne media, a efekt tego można znaleźć choćby tutaj. Ale chyba nigdy nie przywyknę do tej "sławy" ;)
Punkt 18:00 po krótkim przywitaniu wszystkich uczestników ruszyliśmy szturmem na zabrzańskie ulice. Nasza bramka licząca odnotowała ponad 120 uczestników, ale już kilkaset metrów dalej jasne było, że peleton liczy już ponad 150 rozentuzjazmowanych rowerzystów. Tego nie dało się zauważyć.
Niestety kwestie prawne sprawiły, że tym razem musieliśmy podzielić nasz potężny peleton na dziesięć mniejszych, bo policja mogła eskortować nas tylko przez część trasy. Na szczęście jednak uczestnicy chętnie przystali na tę niedogodność, która ostatecznie sprawiła, że ciąg rowerzystów miał niemal kilometr długości! 
Wyjątkowo celem dziś nie było powrócić na miejsce startu, a na teren Akademii Medycznej  w Rokitnicy, gdzie wiodła nas jedna z nielicznych dróg rowerowych w naszym mieście. Pewnie nie prędko ta trasa przeżyje znów takie oblężenie, ale przynajmniej teraz możemy powiedzieć, że spełnia ona niemal wszystkie wymogi, jakie stawiają takim szlakom rowerzyści. 
Na miejscu czekał na nas skromny poczęstunek, który zapewniło miasto Zabrze, wyśmienita yerbą na zimno prosto z zabrzańskiego (usamodzielniającego się) oddziału herbaciarni Czajnik, darmowe książki rozdawała Biblioteka Miejska, a zdrowy styl życia i ideę transplantacji organów promowało Stowarzyszenie Transplantacji Serca.
Mimo, że jednocześnie musiałem być w kilku miejscach by wespół z Kubushem ogarnąć wszystko, to był zdecydowanie udany przejazd i najlepsze zakończenie, jakie w skromnej dwuletniej karierze udało się zorganizować. Cieszę się, że idea Masy Krytycznej wciąż żyje i mam nadzieję, że frekwencja będzie dopisywać także w pozostałe miesiące, gdy nie będzie już "darmowej wyżerki".
I na koniec jeszcze moje osobiste dziękuję: dla "organizatorów", pomagających w zabezpieczeniu przejazdu, fotografom i wszystkim którzy w jakikolwiek sposób pomagają.

niedziela, 5 sierpnia 2012

Dziady Leśne

Od dawien dawna umawialiśmy się z Kubushem, a później nasze plany się zmieniały, aż w końcu wczoraj wspólny wyjazd z nocowaniem w lesie wypalił - wypalił ze zdwojoną siłą, bo do naszego duetu dołączył Daniel i Skud. Tak więc skoro świt w sobotni poranek spotkaliśmy się w trójkę pod moimi włościami, by na umówioną porę dotrzeć do najdalej wysuniętego w stronę celu punktu, czyli posiadłości Skuda. Tam Morfina przeszła szybki zabieg lewej goleni, który polegał na unieruchomieniu na swoim miejscu ślizgu, który ostatnio umiłował sobie wypadanie ze swej roli i miejsca. Po tej małej naprawie mogliśmy już ruszać gdzieś poza granicę województwa Śląskiego, a że trasa wiodła głównie lasami i polami, mijała nam nader przyjemnie i sprawnie.
Pierwszy postój urządziliśmy na kilka chwil w okolicy Łączy, a nieco dłużej przycupnęliśmy dopiero w Starej Kuźni, gdzie znajduje się ciekawa "Czatownia". Zdecydowanie jednak najdłużej i zupełnie niezamierzenie staliśmy gdzieś na skraju Starego Koźla na przejeździe kolejowym... Z nieba lał się żar, a my nadrobiliśmy nieco kilometrów okrążając miejscowe Zakłady Azotowe. Dwa pociągi osobowe i jeden ciężki skład towarowy później ruszyliśmy dalej, niestety już asfaltem, którego nie sposób było uniknąć przez kolejne kilkanaście kilometrów.
Na szczęście okolica była mi już dobrze znana i nie raz zjeżdżona, więc GPS miał teraz już mniejsze możliwości prowadzenia nas w jakikolwiek błąd. Skierowaliśmy się w mniej ruchliwe szlaki w stronę Januszkowic, a następnie przez małe niedowiarstwo zjechaliśmy do Zdzieszowic, gdzie uzupełniliśmy w zaprzyjaźnionej sieci owadzich sklepów nasze zapasy z myślą już o wieczornym ognisku i zasłużonym odpoczynku.
Do Krapkowic, które na dziś były celem naszej wyprawy, dotarliśmy dość wcześnie, jednak ostatnie kilometry przedzierania się przez asfalty odebrało nam już chęć do dalszej jazdy, postanowiliśmy więc czym prędzej rozbić obóz i zabrać się za zawartości naszych sakw. Mały las "po lewej" wydawał się bliższy, niż rozległe lasy "po prawej", więc wybór wydawał się oczywisty, choć niekoniecznie najrozsądniejszy.
Po małym rekonesansie okolicy wyznaczyliśmy pierwsze lepsze miejsce i przystąpiliśmy do montowania obozu. Jedni wybrali luksusowe namioty z salonem, jacuzzi i telewizją satelitarną, inni natomiast znacznie skromniejsze i kompaktowe konstrukcje. Ja ograniczyłem się do kawałka dachu na wypadek deszczu, a już na pewno chroniącego przed spadającymi szyszkami, których w okolicy było całe zatrzęsienie. Z pomocą Kubusha i jego bezcennego doświadczenia szybko byliśmy gotowi z częścią inżynierską, można było się więc oddać już tylko przyjemnym rozmowom i otwierać kolejne puszeczki złocistego napoju uzupełniać utracone płyny. Zapowiadała się ciepła noc i tylko szyszki pod posłaniem mogły ją zepsuć...
Zasnęliśmy dość późno zważywszy na nasze zmęczenie. Spałem całkiem nieźle budząc się tylko raz by wsłuchać się w ciche szmery, za które były odpowiedzialne wiewiórki, lub wiercący się towarzysze. Mawia się, że wszystkie zachody słońca są piękne, ale to wschód słońca jest najpiękniejszy. Wraz z Danielem mieliśmy okazję się przekonać, że wiele w tym prawdy. Niestety pięknu brzasku musiała ustąpić szarość ogarnięcia obozowiska, by zostawić wszystko w takim stanie, w jakim zastaliśmy dzień wcześniej. Myślę, że wywiązaliśmy się z tego wzorcowo wręcz i chwilę później gęsiego mknęliśmy senną leśną ścieżką w stronę centrum Krapkowic, z których obraliśmy azymut na Gogolin i dalej Ujazd.
Niedzielny poranek nie przywitał nas wymarzoną pogodą i wszyscy czuliśmy się jak dętka, a droga jak na złość wiodła głównie pod górę i głównie asfaltem, co zawdzięczaliśmy masywowi Góry Chełmskiej, której zwieńczeniem jest szczyt - Góra św. Anny. Ale dopiero profil terenu uświadomił mnie w domu ile naprawdę musieliśmy się wdrapywać i że omijanie góry z tej strony było pomysłem lekko chybionym. Z drugiej jednak strony w koło raczyły nas cudne widoki, a ulice świeciły pustkami - jak można więc nadal marudzić?
 Kolejne kilometry wysysały z nas zregenerowane siły a wczesna godzina uniemożliwiała znalezienia czynnego sklepu by uzupełnić braki w cukrach i zmuszenia organizmu do produkcji endorfin. Mknęliśmy więc przez Dąbrówkę, Ligotę, Kadłubiec, Dolną i Olszowę. Monotonię przerwała dopiero na chwilę Zimna Wódka, czyli maleńka wioska, która spokojnie ze swoją nazwą mogłaby aspirować przynajmniej na polską stolicę cenionego przez polaków trunku, tymczasem jednak woli swoją senność. A stąd już tylko chwila do Ujazdu, gdzie tym razem w sieci sklepów spod znaku zielonego płaza uzupełniamy braki chęci do dalszej jazdy.
Nieco pełniejsi życia, a na pewno z zapasem kalorii w żołądkach, ruszyliśmy pierwszy raz od dawna dłuższy odcinek lekko z górki co było dla nas jak wiatr w żagle. Tuż za granicą województwa Opolskiego i Śląskiego żegnamy Skuda, który ruszył dalej prosto na Pławniowice, my zaś odbiliśmy w stronę Rudzieńca. Znów jechaliśmy więcej lasem od Łączy przez Rudno po Kleszczów, za którym symboliczne przecięcie A4 wieściło już bliskość Gliwic, z których do domu już tylko zamaszysty rzut beretem. Bez pomysłu przejechaliśmy po prostu ul. Kozielską w stronę ścisłego centrum, by stamtąd dostać się do Zabrza. Kubush wybrał ul. Chorzowską, my natomiast z Danielem Żerniki - każdy po prostu to, co było mu bliżej.
Na koniec jeszcze zmokliśmy solidarnie już w samych Mikulczycach - trzeba było nam przejechać dwa województwa, 250 kilometrów, spędzić noc w lesie, by zmoknąć niemal pod domem. Jednak nie wywarło to już na nas najmniejszego wrażenia - pozostała satysfakcja, że podołaliśmy nowemu wyzwaniu i w głowach już snuliśmy plany na kolejną wyprawę z cyklu "nocowanie w krzakach".

piątek, 3 sierpnia 2012

Rainwall, czyli zapora deszczowa

Jeśli mamy pierwszy piątek miesiąca, a na Śląsku pada deszcz, to wiedz, że dzieje się nie tak, jak być powinno. Wszak nie uchodzi, by jechać w deszczu na Gliwicką Masę Krytyczną, Czasem jednak by potwierdzić regułę potrzebny jest wyjątek. Tak było więc dziś, gdy kierując swe aluminiowe rumaki w stronę Gliwice wraz z Jankiem solidarnie mokliśmy w raz po raz pojawiających się przelotnie kroplach deszczu.
Plac Krakowski przywitał nas mimo wszystko sporą liczbą rowerzystów, którzy podobnie jak my uznali, że nie warto siedzieć w domu nawet w taką pogodę. Na przypieczętowanie tego postanowienia chwilę przed osiemnastą lunął deszcz, a garść rowerzystów w popłochu uciekła pod pobliskie drzewa i wiaty przystanku. Solidarnie z nami zmokli też policjanci, którzy zostali oddelegowani na motorach, szybko przemokli więc do suchej nitki i by nie pogłębiać tego stanu wrócili do bazy zmienić dwa motory na cztery kółka.
Start z pl. Krakowskiego - jak widać po ulewie beton szybko znów schnął.
Dobre humory to nieodłączny element każdego przejazdu w Gliwicach :)
 Wystartowaliśmy z niebywałym opóźnieniem, ale nikt nie narzekał - wszak przestało lać, a ciepło sprawiło, że po prostu chciało się jechać nawet mimo widma ponownego zmoknięcia. O. Dyrektor zebrał "miedziaki", audiobiker puścił muzykę i można było jechać na podbój gliwickich ulic. A ja korzystając z faktu posiadania dziś aparatu nie omieszkałem oczywiście uwiecznić tego i owego i chętnie się dzielę, a to z kolei sprzyja mniejszej ilości słów do czytania.

Heksagończycy.
I kolejne uśmiechy do kolekcji :)
Niezawodny Goofy z prawdziwym poświęceniem uwiecznia przejazd.
A przejazd tym razem zahaczył o miejscowy Dom Dziecka, na rzecz którego co roku zbieramy "miedziaki" i pluszaki. W imieniu rowerowej społeczności nasz o. Dyrektor wręczył ów skromne podarunki. Dzieciaki oczywiście najbardziej ucieszyły się z ogromnych pluszaków. Jak niewiele potrzeba, by wywołać czyjś uśmiech na twarzy i zwyczajnie nieco pomóc.
Pamiątkowe zdjęcie z podopiecznymi Domu Dziecka.
I ruszyliśmy dalej.
Fantastycznie wygląda ten mokry asfalt - niesamowita ulga po upałach.
Nasza roztańczona koleżanka ;)
I festiwal głupich min na zdjęcie profilowe do twarzoksiążki :)
A Goofiemu nawet mnie udało się uchwycić.
Kira i jej śliczne dołeczki od uśmiechania się :)
I znów coś od Goofiego.
Zakończenie tradycyjnie już na pl. Krakowskim, gdzie dotarliśmy już bez kropli deszczu, a nawet wyjrzało do nas na chwilę słoneczko. Atmosfera sprzyjała pogawędkom i afterowym klimatom, ja jednak chciałem wyspać się na dzień następny, więc pożegnałem się ze wszystkimi i powoli ruszyłem do domu - powoli, bo Morfina po ostatnich przygodach miała problemy ze ślizgiem w lewej goleni, musiałem więc zablokować amortyzator i uważać na wszelkie nierówności, co na polskich drogach takie łatwe nie było...
A więcej fotek ode mnie na mojej picasie.