niedziela, 25 listopada 2012

Od końca

Niedzielne popołudnie to moja ulubiona chwila na włóczenie się i wędrowanie w mniej, lub bardziej znane strony. Tym razem zagnało mnie do Chorzowa, gdzie w Parku Śląskim po krótkim spacerze dotarłem do legendarnej już Leśniczówki. Nigdy przez myśl mi nie przeszło, że w tym przybytku rockowych dźwięków przyjdzie mi się rozkoszować akustycznym i łagodnym brzmieniem piosenki poetyckiej.
Nim jednak o brzmieniu uczty dla ucha, kilka słów skąd w ogóle pomysł na ten koncert. Wszyscy wiemy, że facebook wiedzie ostatnio prym w komunikacji między tymi barwnymi legionami użytkowników i tych nieco sławniejszych - muzyków, polityków, czy blogerów chociażby. I właśnie ów zespół wspaniale wykorzystuje nowy kanał do informowania o koncertowych planach, nowościach  płytowych, czy zwyczajnego utrzymywania wysokiego poziomu przepływu wartościowych danych. To jednak jeszcze nie wystarczyło, by zdobyć mojego "lajka". Zespół właściwe znałem już dłużej i jako straszny tradycjonalista wpisałem się kiedyś do ichniejszego newslettera, co zaowocowało cyklicznymi wiadomościami o koncertach, a wkrótce po wybraniu interesujących mnie miast, także dopasowanej do mnie oferty koncertowej. To już duży plus, jednak wszystko przebił mejl sprzed Wielkanocy, w którym otrzymałem link do całej najnowszej płyty w przystępnym formacie mp3. I już wiedziałem, że będę chciał kupić ich płytę, choć nawet jej jeszcze nie przesłuchałem. Przy okazji padłem ofiarą psychologicznego efektu wdzięczności, który sprawił, że polubiłem płytę bardziej, niże gdybym ściągnął ją sobie ot tak. Zatem zespół zebrał ode mnie dużo plusów, które zaowocowały tą właśnie wizytą w Leśniczówce.
Cisza jak Ta, bo o nich mowa, przyjechała do dziczy Parku  Śląskiego aż z Kołobrzegu. Formacja, która przez dekadę zagrała już ponad trzysta koncertów, reprezentuje bogaty nurt piosenki poetyckiej czerpiąc z dorobku tak znanych "marek", jak SDM, czy Wolna Grupa Bukowina.  Teksty, obok własnych kompozycji, czerpią od poetów Bolesława Leśmiana, Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera, brzmienie natomiast ubogaca odrobina tego, co każdemu z członków zespołu w sercach gra, co owocuje irlandzkim, folkowym klimatem, a czasem nawet bardziej rockowym brzmieniem.
Tego wieczoru nie zabrakło niczego - dobrze nagłośniona sala, rewelacyjnie nastrojone instrumenty i czyste wokale. A w repertuarze oczywiście dużo materiału, który znałem z wysłanych mi wcześniej empetrójek, dzięki czemu mogłem cicho nucić znane mi melodie i włączyć się we wspólnie śpiewane refreny. To była prawdziwa przyjemność, krótka wizyta w Krainie Łagodności. A na koniec oczywiście kupiłem w końcu płytę zespołu "Nasze Światy" i dodatkowo zebrałem komplet autografów na uprzednio zdobytym plakacie promującym koncert. Cieszę się, że spędziłem ten wieczór właśnie na koncercie, nawet jeśli powrót do domu później nie był nazbyt szczęśliwy. A inni powinni się odrobinę nauczyć od zespołu jak łatwo można zdobyć serca i utrzymać wzorowe relacje ze swoimi fanami, czego niech będą świadkami egzotyczne, Kołobrzeskie i nie tylko, numery tablic rejestracyjnych kilku samochodów zaparkowanych przed wejściem.

PS: przepraszam za brak zdjęć, niestety aparat zaniemógł...

sobota, 24 listopada 2012

Przegapione podwieczorki

Za sprawą małej pomyłki w kalendarzu wyszedłem dziś z domu na spacer, zamiast na koncert - i dobrze się złożyło. W głowie wciąż jeszcze cicho odbijało się echo ostatnich dwóch zabieganych tygodni w pracy i całej masy zmian, jaka już się dokonała i jaka jeszcze przede mną. Szedłem więc uliczkami, o których znów sobie przypominam, gdy pogoda nie sprzyja dłuższym, rowerowym wojażom. Słuchawki dostarczały bezpośrednio z eteru do uszu popołudniową audycję "testosteron" w moim ulubionym AntyRadiu.
Prawdę mówiąc zwykle o tej porze wracałem z pracy: wchodziłem do domu i nim zdążyłem się rozgościć, już za oknem było ciemno. Dziś dopiero przekonałem się, że ten proces wcale nie jest tak krótki, jak włączenie i wyłączenie wielkiej żarówy, która świeci nam wszystkim nad głowami. Przyjemnie było iść oświetlonymi przez latarnie ulicami, gdy jeszcze horyzont był jasny, a na wschodzie już połyskiwał srebrny księżyc.
Sama audycja natomiast świetnie komponowała się z czytanym przeze mnie kilka godzin wcześniej wpisem na blogu Zombie Samurai, który traktował o lifestylowych blogach i tym, że powoli wszystkie się takimi stają, a bynajmniej powinny, bo to przecież opinia - wyrażana przez blogera - odróżnia ten twór od tradycyjnych mediów, które dostarczają nam tylko odpowiednio przyrządzoną papkę teoretycznie bezstronniczych informacji. Szybko przewertowałem więc w głowie zawartość mojego bloga i po krótkich kalkulacjach nie sposób było się nie zgodzić, że w pewnym stopniu jest to prawdą także w odniesieniu do mnie i moich wpisów.
Dziś zatem na koniec tych rozmyślań podzielę się czymś, co uważam za sprawę banalną, acz istotną: zawsze starajcie się robić to, co sprawia wam największą frajdę. Wiem, nie błysnąłem tu geniuszem, jednak coś w tym jest, że zupełnie zapominamy o tym prostym fakcie. Na myśl przychodzi mi jedna z odpowiedzi p. Wojciecha Cejrowskiego, którego fanka zapytała co zrobić, by móc tyle podróżować, co on. Bez namysłu odpowiedział, że sprzedać lodówkę i kupić bilet. Głupie i nierozsądne? Ja wybieram realizację marzeń, robienie tego, co lubię, odważny krok nawet jeśli za chwilę pożałuję. Dziś zdecydowanie brakuje śmiałków, którzy wyruszyliby w nieznane, a bez nich nie odkryto by Ameryki...

środa, 7 listopada 2012

Pianista i ja

W deszczowe popołudnie wprost z pracy wybierałem się do Katowic bez większego entuzjazmu. Sam, bo towarzyszkę zajęły sprawy ważniejsze; pełen obaw wobec tak zwanych "dzikich tłumów", które zwykle towarzyszą koncertom z dopiskiem "wstęp wolny". Pojawiłem się więc w salonie znaczni wcześniej i ku mojemu zaskoczeniu pan Grzegorz Turnau już siedział przy pianinie. Oczywiście, to tylko próba nagłośnienia, można było jednak posłuchać, pooglądać i przede wszystkim zaznajomić się z warunkami, w jakich przyjdzie nam za chwilę słuchać koncertu i zająć dobre miejsce, bo te najlepsze tradycyjnie zostały  zarezerwowane dla gości.
Po krótkim wstępie, który wyjaśnił skąd właściwie koncert i cała akcja "Pianino w każdym domu" wygłoszonym przez przedstawiciela firmy Yamaha, który zapomniał się przedstawić, na "scenie" pojawiła się gwiazda wieczoru - Grzegorz Turnau. Usiadł i zaczął od "Czułości" z ostatniego złotego krążka w swoim dorobku - "Fabryka Klamek", z którego delikatności sprawnie przeszedł do żywiołowego "11:11".
Pan Grzegorz postawił na kameralny klimat, zaprosił część stojącego tłumu, by poczuć się swobodnie i usiąść gdziekolwiek, po czym zaczął snuć jedną długą i wspaniałą opowieść o nim samym i przygodzie z pianinem przeplatając to kolejnymi utworami - pięknymi i refleksyjnymi, a czasem prześmiewczymi. Muzyczną autobiografię uzupełniał o utwory, które go w życiu spotkały za sprawą różnych kobiet i wpłynęły na jego twórczość, tak więc wplótł w swoją opowieść wpierw "Imagine" John'a Lennon'a, później był między innymi  Jeremi Przybora z humorystycznym "Moja dziewuszka nie ma serduszka", Billy Joel - "She's always a woman to me" i oczywiście obowiązkowa "Historia pewnej podróży" Marka Grechuty.  A ja w całym zasłuchaniu zapomniałem robić zdjęcia, zapomniałem w ogóle, że w ręku mam aparat i siedzę w przepełnionym salonie muzycznym w hałaśliwym centrum Katowic. Myśli były chyba bliższe kameralnej knajpce, jednej z opowiadań Pana Grzegorza. Brakowało tylko stolika ze świecą i wina...
 
Wróćmy jednak na ziemię i do sedna sprawy, czyli samej akcji "Pianino w każdym domu", za którą stoi Yamaha. Tu powinny się pojawić słowa uznania, bo zarówno pomysł jest bardzo szczytny, jak i wybrany ambasador jest bodaj najlepszym możliwym i nawiązują nawet do historii Polski i polaków - niegdyś przecież każdy szanujący się obywatel dążył do tego, by mieć w swoim domu pianino i bardzo wiele z tych instrumentów stoi po dziś dzień w domach, dziedziczonych z pokolenia na pokolenie. Nawet jako grafik muszę przyznać, że plakaty i kartonowy Grzegorz Turnau są wykonane bardzo gustownie i poprawnie (no może poza nadmiarem teksu drobnym druczkiem, ale z tym każdy sobie poradzi, bo z salonu raczej nikt nie wyrzuca za czytanie plakatów). Nie w tym jednak rzecz.
Mnie osobiście brakuje w całym tym przedsięwzięciu rozgłosu poza kręgiem strony www firmy i Pana Turnaua, akcji towarzyszących, jakiegoś gadgetu, czegokolwiek nad poukładane przy wyjściu ulotki, po które mało kto sięgał. Brakuje zamknięcia całego przedsięwzięcia czymś, co sprawiłoby, że ludzie będą pamiętali nie tylko znakomity koncert Grzegorza Turnaua, ale i najważniejszy przecież w tej akcji fakt, że zagrał na instrumencie firmy Yamaha i że ja, przeciętny Kowalski, też mógłbym mieć ten instrument w domu, ba - nawet nauczyć się na nim grać, choćby kolędę "od święta".
Przykładem nie będzie działalność firmy Yamaha za granicami naszego kraju: odwiedzam ostatnio profil zdobywającej coraz większą popularność grupie The Piano Guys i już w pierwszym z ich filmików, na jaki trafiłem w youtube, najwyżej oceniany komentarz brzmiał: Dear Yamaha... we need a new piano. Zabawne nawiązanie do filmiku - pięciu gości gra na jednym fortepianie w dość niecodzienny sposób i oczywiście widać nad klawiaturą charakterystyczny znaczek - i do marki. To pokazuje jak silnie zakorzeniona jest w świadomości odbiorców - Yamaha = dobre instrumenty, bo gra na nich każdy - początkujący i profesjonalista. A jeśli Ty jesteś równie dobry, najpewniej firma to dostrzeże i pewnego ranka może zaskoczyć Cię kurier proszący o podpisanie odbioru niespodziewanej, dużej przesyłki.
Ciekawi mnie zatem jaki cel postawił sobie sam oddział Yamaha w Polsce. Sprzedać więcej instrumentów? Czy wykreować wizerunek swojej marki? A może jedno i drugie? Podsumowując już na koniec muszę przytoczyć to popularne w naszej mentalności zdanie: pomysł świetny, wykonanie... jak zawsze. A ja mam już dość tej bylejakości we wszystkim, poza poziomem artystycznym koncertu.
Pozdrawiamy - Pianista i ja...