niedziela, 27 stycznia 2013

Kawa po irlandzku

Lubię telefony w stylu: cześć, co robisz w najbliższy weekend? Masz wolne? To już Ci mówię, co robimy w weekend. Ten wyjazd na koncert poprzedził właśnie taki dialog, który poprawił mi humor na dobry tydzień oczekiwania. Tak więc w niedzielne popołudnie wpierw sam byłem "na scenie", a zaraz po odstawieniu gitar wraz Konradem ruszyliśmy do Tychów na finałowy koncert corocznego Portu Pieśni Pracy. Nim jednak dotarliśmy, czekała nas przygoda z komunikacją miejską, śląskimi kolejami i terenową jazdą miejską z napędem 4x4, by mimo solidnego spóźnienia załapać się przynajmniej na rozpoczęcie ostatniego koncertu wieczoru.

piątek, 18 stycznia 2013

Kto nie smaruje...

 Mam wrażenie, że blog ostatnio rdzewieje niemal jak mój łańcuch w rowerze, który dziś będzie motywem przewodnim. Bo jak głosi porzekadło: kto nie smaruje, ten nie pojedzie. To motto zdaje się być doskonałą odpowiedzią na pytanie wielu rowerzystów - jak zadbać o swój jednoślad w okresie zimowym? Bo tak naprawdę największym przeciwnikiem zimą wcale nie jest to, że łatwo się wywrócić, nie wiadomo w co się ubrać, czy wytrzymałość części w niskich temperaturach. Wrogiem numer jeden jest woda, która w postaci śniegu (nie wspominając o błocie pośniegowym z dużą ilością soli) potrafi osiąść na bardzo dziwnych częściach naszego pojazdu i pozostać tam póki nie zrobi się cieplej.
Przywykłem już, że po każdej wycieczce w śniegu trzeba następnego dnia sięgnąć po smar i użyć go tu i tam, a zwłaszcza na łańcuchu, który w zimowym okresie "wysycha" nadzwyczaj szybko. Raz jeden jednak nie miałem na to czasu i po moim powrocie po kilkunastu dniach okazało się, że układ napędowy najzwyczajniej zaczął rdzewieć. W takim stadium na szczęście nie jest to jeszcze najmniejszym problem, postanowiłem jednak przy okazji pozbyć się całorocznego brudu, który zdążył na stałe zadomowić się wśród ogniw, a było go całkiem sporo.
Najprostszym wyjściem z sytuacji, zwłaszcza dla takich leniwych zapracowanych osób jak ja, jest przepłukać łańcuch w jakimś rozpuszczalniku, najlepiej nafcie lub benzynie. Jako, że nie miałem ani jednego, ani drugiego, sięgnąłem po aceton, który ustępuje tym dwóm pierwszym tym, że niestety nie posiada właściwości smarujących, pozostawiając łańcuch czysty i suchy. No może nie idealnie czysty, nie mniej po dwóch kąpielach łańcuch wyglądał o niebo lepiej i można było już odczytać wykute na nim symbole producenta. Na koniec przetarłem go jeszcze suchą ścierką i pozostawiłem na biurku aż do dziś, kiedy w końcu ktoś zaproponował wspólną, krótką wycieczkę. Uradowany zainstalowałem łańcuch na swoim miejscu i z dużą pieczołowitością zaaplikowałem po dużej kropli smaru na każde ogniwo.
Łańcuch wrócił do swojej lepszej kondycji, nie mniej wyprawa ujawniła kolejne mankamenty, z którymi wkrótce przyjdzie się zmierzyć, a najprawdopodobniej na pierwszy ogień pójdzie wymiana obu linek przerzutek, które solidarnie zaczęły się rozszczepiać, a jedna postanowiła nawet powoli pękać. Nie chcąc więc kusić losu i wytrzymałości coraz mniejszej ilości stalowych włókien przy najbliższej okazji je wymienię. Chciałby się westchnąć o przewadze hydrauliki, jednak i ta będzie wymagać "na wiosnę" wymiany płynu. Ech, ciężkie jest życie rowerzysty... ;)

piątek, 4 stycznia 2013

Stare, nowe i to niezmienne

Kończy się powoli czas podsumowań wszelakich, statystyk końcowych, czy remanentów. Najwyższa pora bym więc i ja zamknął już jakoś rozdział "Anno Domini 2012". I tu rodzi się mały problem, wszak niegdyś już pokusiłem się o muzyczne podsumowanie, a rok temu zebrałem w garść przejechane kilometry. Pomyślałem zatem o samej treści, ale tu także temat wydałby się nadużyty po 333-cim wpisie w sierpniu. O czym zatem dziś napisać? Będzie więc kolejna dobra rada, a nawet kilka, ukrytych w tym wszystkim, co ważnego spotkało mnie w minionym roku.
To był owocny czas, dlatego, że zapracowałem sobie sumiennie na niemal każdy łut szczęścia, który mnie spotkał (precyzyjnie mówiąc nie wierzę w "szczęście", lecz w Boga). Ot pierwszy klucz. I choć patrząc w końcową statystykę przebytych kilometrów czuję lekki niesmak: 4638 km w 2011 roku i tylko 4134 km w 2012, to motywują te cyferki, by zebrać się za poprawianie wyniku solidniej. A że rower sprawia mi niebywałą frajdę wspominać chyba stałym bywalcom zbytnio nie potrzeba. Byleby przed cieplejszym sezonem dokonać teraz potrzebnych napraw i wymian: przedniej piasty, łańcucha, kasety i największej koronki korby, a może później i przedniego widelca.
Poza tym przebyłem ponad tysiąc kilometrów koleją i pewnie drugie tyle samochodem, najczęściej na koncerty, które dla mnie niezmiennie są świetną okazją, by odwiedzić bliskich, mieszkających poza krańcem mojej mapy "byłem tu na rowerze i zdołałem wrócić tego samego dnia". Trudno mi ocenić który z koncertów wspominam najcieplej: Lao Che było świetnie przygotowane i zakrawało wręcz o spektakl, koncert i później rozmowa z Łoną to doświadczenie niemal mistyczne patrząc z perspektywy na ongisiejsze zainteresowanie hip-hipem w czasach licealnych. Grzegorz Turnau sprawił, że zapomniałem wręcz robić zdjęć, ale to Robert Kasprzycki króluje niepodzielnie pod względem ilości samych koncertów (w tym roku 3?) i kilometrów, jakie za nim przejechałem.
Do tego sam podniosłem nieco poziom swojego muzycznego warsztatu, a zaplecze gitar wzbogaciło się o nową towarzyszkę - Polę - AXL Badwater SRO, Antique Brown. Obok elektroakustycznej Lucy odrobinę brzmienia samego elektryka dobrze uzupełnia to, do czego po cichu dążę i co wpisuje się w jeden z moich dwóch ambitnych planów życiowych: nagrać płytę i wydać książkę.
Ku temu drugiemu także poczyniłem już pewne kroki pisząc pierwsze rozdziały na blogu, którego jednak jakiś czas temu postanowiłem zdjąć z sieci i kontynuować w trybie offline. Niestety czas nie pozwala ostatnio na napisanie kolejnych rozdziałów, jednak pomysły na nie skrzętnie zapisuję na karteczkach, które czekają na swoją chwilę w przepastnej szufladzie.
Na koniec warto wspomnieć jeszcze o twitterze - mikroblogu, jak to definiują mądrzejsi ode mnie. Rok 2012 zdecydowanie upłynął mi pod znakiem tego błękitnego, ćwierkającego ptaszka. Poznałem wielu wspaniałych "ludzi z branży", współpasjonatów jazdy na rowerze, czy po prostu miłych osób z kraju i nie tylko. Coś zupełnie innego niż facebook - tu liczy się chwila i maks 140 znaków, a kreatywność, jaką to wyzwala, jest wprost niesamowita. Dziękuję Wam, bo bardzo wiele się nauczyłem przez ten rok.
I dziękuję wszystkim moim czytelnikom - jakoś tak milej na sercu pisać ze świadomością, że czasem ktoś tu zagląda - D Z I Ę K U J Ę !