sobota, 30 kwietnia 2016

Góry - dwie równoległe historie

Sobotni, słoneczny poranek. Jedni już wczoraj zaczęli swój długi weekend, inni dopiero dziś postanowili przetransportować swoje jestestwa w miejsce wypoczynku. Ostatecznie są też jednak tacy, dla których ten weekend jest zwykłym, niewydłużonym. Do ostatniego grona zaliczam się dziś i ja. Nie będę tu jednak się żalić, bo zrobiłem wszystko, żeby ten zwyczajny weekend był jak najlepiej zagospodarowany. Plan? Góry. Ekipa? 4 śmiałków. Zatem czas zacząć nową przygodę - a nawet dwie równoległe!


Tego ranka na dworcu w Tychach pojawiam się jednak tylko ja i Konrad. To nie wróży dobrze w kwestii towarzystwa, dlatego podejmujemy próby ratowania sytuacji. Ostatecznie w pociągu melduje się już 3/4 składu z opcją dołączenia czwartego elementu już gdzieś na szlaku. Weryfikujemy zatem nasze plany i palcem na mapie wskazujemy stację w Węgierskiej Górce. 
Tymczasem w równoległym świecie dzieje się zupełnie inna historia: budzik nie sprostał wyzwaniu. Telefon się urywa, pada deklaracja spotkania się na szlaku, trzeba zatem czym prędzej się zebrać. A może jeszcze pięć minutek? Przecież nie zaszkodzi... Albo nie dajmy się pokusom! Trzeba wstać i się ogarnąć...

Zaopatrzeni w prowiant i napoje wykonujemy kolejne telefony. W końcu decydujemy się ruszyć na szlak wybierając opcję idziemy sobie naprzeciw i spotkamy się w pół drogi. Pogoda jest fantastyczna. Słońce szybko sprawia, że na czołach pojawiają się krople potu, a my zdejmujemy kolejne warstwy odzienia. Wokół kwitną wiśnie, zieleni się trawa i pierwsze liście, a za plecami zostawiamy malownicze, malejące domki. Kamienisty szlak jest stromy i całkowicie obcy, idziemy jednak raźno przed siebie podejmując jak zawsze wyzwanie wykręcenia lepszego czasu, niż wskazany na słupkach PTTK.
Tymczasem daleko od gór nasz znajomy uwija się, żeby wsiąść już w samochód. Oczywiście na podobny pomysł wpadło już kilkuset kierowców i w samej Węgierskiej Górce, którą my opuściliśmy kilkadziesiąt minut wcześniej, tworzą się już korki. Kolejne minuty uciekają zupełnie jak perspektywa spotkania się przynajmniej gdzieś w połowie szlaku...

Po kolejnych podejściach zarządzamy strategiczny postój z próbą skontaktowania się z naszym czwartym elementem. Niestety telefon nie odpowiada, a nam w głowach mnożą się różne scenariusze. Gdzie iść? Optymalny wydaje się Żywiec, gdzie też wstępnie się umówiliśmy. Z zadumą spoglądamy na bielące się w oddali szczyty - czy i nas czeka dziś śnieg? Moje doświadczenie podpowiada mi, że tak. Jesteśmy jednak na to przygotowani, choć każdy krok w białym puchu wróży także jeszcze słabsze tempo. W końcu jednak ruszamy. 
Tymczasem w równoległej rzeczywistości toczy się prawdziwa walka, jakiej mało kto z nas by się spodziewał. Oto telefon postanowił się po prostu rozładować. Nie działa też gniazdko w samochodzie. W końcu jednak następuje przełomowe odkrycie: w bagażniku znajduje się jeszcze jedno gniazdko! Chwała wynalazcom lodówek samochodowych, którzy zapewne stali się przyczynkiem takiej nietypowej lokalizacji. Rozwiązanie jednak ma swoje wady - po pierwsze niedostępność telefon, gdyby ktoś nagle dzwonił. Po drugie... ładowanie potrwa o wiele dłużej, niż w warunkach domowych.

Im wyżej, tym więcej śniegu, a szlak wcale nie sprzyja - śliskie kamienie, wąskie ścieżki i wprawiające nas w zdumienie oznaczenie szlaku rowerowego. Zgodnie przyznajemy, że nikt, nawet ja, nie pokusiłby się o przejechanie tej drogi rowerem. Ostrożnie więc brniemy przed siebie ciesząc się, że na taki pomysł wpadło przed nami jeszcze kilka innych osób i przynajmniej widać teraz gdzie można bezpiecznie kłaść stopy. W końcu zdobywamy upragniony szczyt, Romanka, która okazuje się najwyższym w okolicy - 1366 m n. p. m. A miało być przecież lekko i przyjemnie - ot taki trening. Ale nie jesteśmy skłonni do narzekań, tym bardziej, że udało się nam skontaktować z naszym czwartym kolegom. Wiemy, że ma wyjść nam naprzeciw niebieskim szlakiem i usłyszeliśmy też nieco o jego przygodach. Zatem chwila odpoczynku i cieplej ubrani przystępujemy do zejścia ze szczytu, który po tej stronie wita nas zdecydowanie chłodniejszym klimatem i mniejszą ilością słońca, które zaczyna się skrywać za niezbyt przyjaźnie wyglądającymi chmurami. 
Tymczasem gdzieś tam w Żywcu dzieją się niesamowite rzeczy. Jedna z sieciowych restauracji zapewnia upragnione śniadanie, ciepło i spokój, aż nie chce się wychodzić. Telefon powinien się ładować, pewności jednak nie ma, czy proces ten następuje też przy wyłączonym silniku. Koniec końców jednak nadchodzi ten moment, że trzeba ruszyć. No to co, gdzie jest ten niebieski szlak? Jest parking, jest most, jeden słupek i... gdzie jest ten szlak?

Schodzenie z gór zawsze trwa odrobinę krócej - pod warunkiem, że liście nie skrywają różnych niespodzianek, a zmęczenie nie uśpi naszej czujności. Dzielnie jednak maszerujemy z zachowaniem pełnej ostrożności by wreszcie ujrzeć na horyzoncie. Wieś zowie się Sopotnia Mała i wróży dłuższy fragment asfaltu. Nie ukrywamy, że to całkiem miła opcja po męczących kamieniach. Długie podejście okazuje się jednak kraść nam resztki zapału i gdy docieramy do przystanku, postanawiamy do Żywca dojechać już busem, który... ucieka nam sprzed nosa. Na szczęście chwilę później dzwoni telefon. Krótko wyjaśniamy, gdzie jesteśmy i po kilkunastominutowej integracji z przedstawicielem lokalnej społeczności, który już zapraszał nas na flaszeczkę (tego dnia ów miejscowy nic jeszcze nie pił, tylko dwie połówki) udaje się nam wyrwać z objęć maleńkiej mieściny, w której sąsiedzi muszą się nawzajem szanować pod groźbą siekiery w plecach. Dwie historie splatają się tutaj w końcu w jedną. Jedziemy we czwórkę i nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - klimatyzowany samochód to naprawdę fantastyczne miejsce. Rozmawiamy, opowiadamy sobie nawzajem równoległe sytuację z życia nierówno podzielonej czwórki wędrowców śmiejąc się do łez.
Mimo wszystko zapisujemy ten wypad na duży plus, choć każdy z nas przypłacił go jakąś kontuzją, czy inną nieprzyjemnością. No i oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy z Konradem nie postanowili tu wrócić i tym razem utrzeć nosa oznakowaniu szlaków, które pokonaliśmy dziś, owszem, jednak ze zbyt małą przewagą czasu. W końcu trzeba podnosić sobie poprzeczkę przed wyzwaniem południowej granicy. Zatem... do zobaczenia na szlaku!

1 komentarz :

  1. Ehh a mnie nie było a jak byłem wcześniej to gór nie było :)

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)