sobota, 12 września 2015

Mikromusic w Kontenerach Kultury


- Fajnie jechać na koncert zespołu, który zna się tylko na tyle, żeby wiedzieć, że koncert będzie dobry - zwróciłem się do Gusiek, z którą jechałem w stronę Chorzowa. Bez presji, oczekiwań i jakiegokolwiek zdania nad to, że Mikromusic wydało całkiem niezłe płyty, a na koncertach gromadziło pokaźną publiczność. Jednak nawet gdybym miał jakieś oczekiwania, ten koncert przekroczyłby najśmielsze.
Scena sama w sobie była już całkiem ciekawą konstrukcją. Do tego plaża i leżaki w samym środku Parku Śląskiego, na niewielkiej wyspie. Z godzinnym zapasem mogliśmy więc śmiało zająć miejsca "w pierwszym rzędzie", dokładnie na wprost sceny. Bez trudu też zauważyliśmy, że na wyciągnięcie ręki rozsiadł się zespół spokojnie posilający się przed czekającym ich koncertem.
Punktualnie o dwudziestej sześcioosobowa ekipa wkroczyła na scenę. Pierwsze dźwięki wzbudziły we mnie mieszane uczucia, szybko jednak okazało się, że wystarczyło chwilę się zgrać i już wszystko brzmiało piękną harmonią. Co mnie mocno pozytywnie zaskoczyło to to, że był to naprawdę Zespół, przez duże "Z". Wszyscy doskonale znali swoje miejsce, rozumieli się nawzajem i przede wszystkim robili to, co trzeba - świetnie grali. Zaiste, brzmiało to znakomicie. Zacznijmy więc od najmniej docenianego człowieka, czyli Macieja Prokopowicza, odpowiedzialnego za realizację dźwięku - bez niego nie byłoby słychać wszystkich instrumentów w należyty sposób. Dalej Łukasz Sobolak, który z perkusji wycisnął naprawdę sporo dźwięków, przypominając, że perkusja to nie tylko rytmiczne bębnienie ale też różne pałeczki i brzegi wszystkich bębnów i talerzy. Na gitarze basowej zagrał Robert Szydło - zagrał to dobre słowo, bo nie męczył gitary jak całkiem pokaźna grupa basistów nudnymi sekwencjami powtarzanych dźwięków, tylko naprawdę nagimnastykował się palcami. Idąc dalej instrumentami strunowymi, na gitarze solowej grał Dawid Korbaczyński. Wystarczył rzut oka na wytarty lakier elektryka, żeby wiedzieć ile czasu grał, żeby osiągnąć tak dobry poziom i nie bać się przy okazji eksperymentować z dźwiękiem przez sam kontakt palców ze strunami, bez przesadnej dawki efektów. Pora na multiinstrumentalistę w tej ekipie: Adama Lepkę. Jednoosobowa sekcja dęta, a przy okazji wszelakie przeszkadzajki, dzwonki chromatyczne i chórki to właśnie ten człowiek. I na koniec Robert Jarmużek grający na klawiszach. Ten człowiek sprawił, że po jego solówce zbierałem szczękę z podłogi - a wcale nie łatwo mnie zaskoczyć, bo słyszałem już naprawdę sporo. Oczywiście wokal należał do Natalii Grosiak. Jestem pod niemałym wrażeniem jej głosu na żywo. Ciepły, bardzo charakterystyczny. Od razu słychać, że Natalia potrafi nim świetnie operować i zna swoje możliwości.
Wychodzi na to, że w tym roku rzadko mam okazję pójść na jakiś koncert. Jeśli jednak już jestem, to jest to naprawdę solidna porcja dobrej muzyki, jak dziś. Pozostałoby polecić, jednak to był już ostatni koncert ze starym materiałem i od jesieni zespół rozpoczyna promocję swojej nowej płyty, która ukarze się na początku października. Polecam zatem waszej uwadze ich twórczość, a sam nie mogę się doczekać jesiennego tournee z nadzieją, że uda mi się znów posłuchać ich na żywo.



















Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)