sobota, 21 listopada 2015

Robert Kasprzycki solo w Rudzie Śląskiej

W ramach tegorocznych, jubileuszowych, X Spotkań Górskich "Lawiny" w Rudzie Śląskiej zaproszono na koncert człowieka, który z piosenką turystyczną jest w jakiś dziwny sposób od dawna związany. Zresztą niezmiennie bawi mnie, gdy sam Robert Kasprzycki, bo o nim mowa, na koncertach wspomina o jednym ze swoich utworów, który w śpiewniku opisano jako "tradycyjna pieśń harcerska". Koniec końców kilka z jego dzieł na stałe wpisało się w repertuar ludzi przemierzających górskie szlaki, zaproszenie więc go było co najmniej uzasadnione. A ja z nieukrywaną radością pojechałem trzeci raz w tym roku na koncert Kasprzyckiego, tym razem znów z silną grupą wsparcia. Nie obyło się bez przygód, ale... przejdźmy od razu do koncertu.
Widowisko otwarł utwór Dzień chwila moment, od którego zaczyna się też ostatnia płyta Roberta Kasprzyckiego -  Cztery (nie licząc wznowionego kilka dni temu Światopodglądu z dwiema bonusowymi piosenkami). Tak sobie myślę, że to dobre wytłumaczenie się z całego koncertu: ten czas to tylko dzień, chwila, moment. A co dalej wyniknie ze wspólnie spędzonej chwili: miłość, przelotna przyjaźń, kilka dźwięków zapamiętanych w głowie? To nie istotne, bo, chciałoby się rzec, chwilo trwaj. A bilans zysków i strat z tego muzycznego romansu rozważać będziemy dopiero gdy wybrzmi ostatni bis i umilkną brawa.
Wracając jednak do repertuaru, to nie mogło zabraknąć Vis-à-vis, opowieści o miłości, taksówce i baru, w którego stronę zerkam ilekroć pojawiam się na krakowskim rynku. Z każdym utworem publiczność coraz chętniej włączała się kolejne zapowiedzi i dośpiewywanie refrenów - z legendarnym już Niebem do wynajęcia na czele. A, jak wiadomo, Robert zwykle zaczyna od tych piękniejszych (bo nie ma przecież smutnych) utworów, by niczym pędząca lawina przybierać na sile coraz zabawniejszymi utworami i zapowiedziami. Wśród tych drugich nie zabrakło bardzo lekkiego żartu ze śląską gwarą, z której zagadki robili muzykowi koledzy z zaprzyjaźnionego, rybnickiego zespołu Carrantuohill. Całość ubarwiały komentarze najmłodszej części widowni, która, o zgrozo, władała biegle językiem polskim, angielskim i śląską gwarą. Robert Kasprzycki nie bał się jednak wciągać do tej słownej zabawy także dzieci umiejętnie wykorzystując niespodziewane zmiany tematów i kierunków rozmyślań. Zaczerpnął także do bogatego skarbca czasów Zielonego szkiełka wydobywając znakomite parodie i kolejne wcielenia znanych wszystkim utworów. Znalazło się nawet miejsce na epizod z kariery jako Nergal na koncercie urodzinowym ks. Adama Bonieckiego z redakcji Tygodnika Powszechnego, z którym autor także współpracuje.
Puentą i niejako spowiedzią z tych bawiących nas do łez dokonań była piosenka Zielone szkiełko, która wybrzmiała pod koniec. Występ minął jak z bicza strzelił ale nie pozostawił niedosytu. To był naprawdę świetny koncert, który utwierdził mnie w przekonaniu, że 3 razy w roku to jeszcze nie za dużo, bo wciąż może Cię coś zaskoczyć - na przykład nie słyszane wcześniej na żywo Mam wszystko, jestem niczym. Polecam.

2 komentarze :

  1. Czasem aż miło popatrzeć, jak wokół wiele się dzieje. Nasz rejon nie jest zbyt szczególnym zagłębiem artystycznym, a jednak zewsząd zjeżdżają się tu różnej maści artyści. I słyszy się o niektórych po raz pierwszy, ale i o miejscach, w których przychodzi im koncertować człowiek często dowiaduje się niczym o jakiejś ciekawostce.
    Jakiś czas temu, a dokładnie we wrześniu, zostałem zaproszony na koncert Marcina Wyrostka. Jeszcze do niedawna nie wiedziałem, gdzie są Szczygłowice, a dziś jestem bogatszy o doświadczenie przebywania w jednej z najdoskonalszych przestrzeni artystycznych, jaką okazało tamtejsze Centrum Kultury. I teraz czytam u Ciebie o kolejnych takich przestrzeniach, niby po sąsiedzku, a tak oddalonych od prostego człowieka tkwiącego w codziennym bałaganie. Widać jak wiele miejsc się zmienia i gości coraz bardziej wartościowych artystów. I nie jest to Spodek, ani DMiT.

    Przy okazji muszę się pochwalić (bo gdzie się chwalić, jak nie u Ciebie), że niecały miesiąc temu, dzięki uprzejmości mojej żony, byliśmy na koncercie Jaromira Nohavicy w Zabrzu. Nigdy w życiu nie widziałem tak pełnej sali. Do tej pory traktowałem tego skromnego Czecha jako artystę niszowego, takiego do zagrania w „Trójce”, a tymczasem nie było jednego wolnego krzesła. Siedział za mną pewien jegomość, który nucił wszystkie kawałki. Skąd oni go znają – pytałem sam siebie. Do tej pory monopolizacja wiedzy o twórczości Nohavicy, w pewnych środowiskach budziła podziw. A tu tłumy! I tak to właśnie jest z tą „niszowością”. Wydaje Ci się, że słuchasz czegoś prawie prywatnego, a idziesz na koncert i widzisz, że słuchają tego prawie wszyscy. No i dobrze.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Danielu! Przede wszystkim bardzo miło widzieć, że jeszcze żyjesz! Cieszę się, że zaglądasz tu, do mnie na bloga.
      Faktycznie, na Śląsku dzieje się coraz więcej i więcej. Każde kolejne miejsce zaskakuje, a Ruda zaskoczyła wręcz dosadnie, bo wnętrze godne było wiktoriańskiego teatru, czy skromnej opery. Ogromnie mnie to cieszy, bo chyba większość się zgodzi, że koncerty na żywo są czymś niesamowitym i lepszym, niż trzymanie w ręku samej płyty.
      Zazdroszczę Ci Nohavicowego koncertu. Nie jest tajemnicą, że za tym sympatycznym Czechem zjechało się do nas pół Polski. Sam chciałem się wybrać, niestety nie udało się dograć akredytacji... Wspaniałą masz małżonkę, że Ci takie prezenty robi.

      Trzymaj się i mam nadzieję do rychłego zobaczenia!

      Usuń

Śmiało, zostaw komentarz :)