Od tygodnia tkwię w tym samym punkcie... Pewnie nie wiecie o co chodzi, więc już opowiadam: Tydzień temu o. Magister i br. Wice-magister wyjechali sobie na rekolekcje dla wychowawców. Jako, że br. Wice-magister na co dzień pełni w naszym klasztorze posługę kościelnego, ktoś Go musiał zastąpić. Z braku kadry "brązowych" w klasztorze na mnie przypadł ten zaszczyt, ten "krzyż". Wszystko niby pięknie, bo nie raz się tym zajmowałem, jednak... no właśnie! Tu jest nieco więcej mszy i ogólnie: trzeba już po piątej otwierać kościół, przygotować wszystko szybko i lecieć na modlitwy, dalej msza, szybkie śniadanie i druga msza. Tak wygląda plan optymistyczny. Jednak ludzie zwykli żyć w pośpiechu, podobnie i nasi parafianie: śpieszno im było na święto Wszystkich Zmarłych, więc poumierało sobie ich kilkoro. Na dodatek FZŚ miał rekolekcje, grupa modlitewna odmawiała wszystkie tajemnice różańca, do wspólnoty chrześcijan przez chrzest dołączyła piątka ślicznych maluchów, a dziś była msza dla głucho-niemych. Krótko mówiąc "chrzest bojowy". Nie raz dane mi było spędzić 6 mszy dziennie w zakrystii - tak jakby przez cały tydzień była niedziela. Niby wiele w tym radości z tak wielkiej bliskości tych wszystkich tajemnic naszej wiary, bliskości Boga, jednak ludzki zmęczenie czasem wygrywa i odbiera chęci do dalszego życia. Czego się już nauczyłem? Pokora, pokora i jeszcze raz pokora, to lekcja z życia w zakrystii. Oby do czwartku, oby wtedy to się skończyło, obym miał jeszcze siły... No cóż, czasem człowiek musi się wyżalić... Bezkrólewie w zakrystii, a może moje królestwo? Optymistycznie więc na koniec zdjęcie pięknej Nysy, z przechadzki tydzień temu, kiedy to ostatni raz widziałem niebo za murami.
Miłość nie chce niczego w zamian...
Widzę że jak zawsze zalatany:D Oby do przodu :D
OdpowiedzUsuń