sobota, 13 września 2025

Idziemy na rekord

Tak, tak, proszę nie regulować odbiorników, bo oto Serafin w doborowym towarzystwie Janusza i Konrada już trzeci raz w tym roku wyrwał się z marazmu codzienności, by zdeptać kolejną parę butów na szlaku. Dosłownie, bowiem po przygodach z początku sierpnia poprzednia para trekingowych butów wylądowała w śmietniku i czym prędzej brak uzupełniło nowe obuwie niecierpliwie czekające na zaplanowany we wrześniu wypad. Wrzesień postanowił przynieść nam niezbyt przyjazną prognozę, nie zrażeni jednak postanowiliśmy zaatakować kolejne szlaki wokół Bielska.
Widok na kolej linową na Szyndzielnię, choć nic na początku na to nie wskazywało, okazał się proroczy. To jednak odkryliśmy dopiero pod koniec podróży, którą niewinnie rozpoczęliśmy na czerwonym szlaku, który bardzo przyjemnym i szerokim duktem wiódł nas na szczyt. Nogi niemal same nas niosły, więc ochoczo oddaliśmy się ożywionym dyskusjom na tematy wszelakie - im wyżej, tym odleglejsze od problemów i codzienności. Dla naszego zmęczonego trio było to prawdziwe remedium i doskonały sposób na podładowanie akumulatorów naszego zdrowia psychicznego.

Pierwszy postój urządziliśmy sobie na chwilę pod schroniskiem. Zresztą grzechem byłoby nie zatrzymać się, żeby na chwilę popodziwiać zapierające dech widowisko, które zafundowała nam mgła,  chmury i skrywające się za nimi słońce. Na horyzoncie bez trudu można było wypatrzeć skąpane w porannym blasku tatry, które dziś wygrywały w loterii na dobrą pogodę. My jednak nie byliśmy skłonni narzekać, bowiem pochmurne niebo nad naszymi głowami też z wolna się przecierało. A i w przyjemnym cieniu chodzi się o wiele lepiej, niż w wyciskającym pot słonecznym upale.

Rozochoceni spektaklem w wykonaniu matki natury ruszyliśmy dalej - tym bardziej, że w okolicy zaczęło się pojawiać coraz więcej turystów - cóż, taki urok najpopularniejszych szlaków. Pomaszerowaliśmy raźno w stronę schroniska pod Klimczokiem i wiedzieni szaloną ambicją postanowiliśmy, że skoro już stoimy pod tabliczką szczyt - 15 minut, grzechem byłoby nie sprawdzić, czy aby na pewno to strome podejście zajmie nam cały kwadrans. Zdyszani i usatysfakcjonowani stwierdziliśmy, że i owszem, rwało to mniej więcej właśnie piętnaście zapierających dech w płucach minut, ale zdecydowanie było warto. Tutaj przyszedł czas na podjęcie strategicznych ruchów - biwak, czy atak na któreś z okolicznych schronisk. Wybór padł na kultową Chatę Wuja Toma, która znajdowała się w zasięgu naszego rozsądku i dawała możliwości wybrania różnych wariantów drogi powrotnej. Do celu ruszyliśmy natomiast przez Trzy Kopce, a następnie nawracając na szlak niebieski/czarny.


Co mnie i Janusza podkusiło, żeby zjeść w samo południe solidnego, schroniskowego schabowego to naprawdę nie wiem. Przyszło nam jednak żałować tej decyzji przez kolejne dłużące się kilometry wiodące z powrotem w stronę siodła pod Klimczokiem. Była to dla każdego z nas prawdziwa próba charakteru. Na szczęście zdecydowany i zdeterminowany Konrad narzucał nam tempo i nie pozwalał nawet na chwilę odpuścić w trakcie tego najtrudniejszego odcinka. Dalej było już tylko lepiej i nasze morale ponownie zaczęły wzrastać, choć akurat wtedy zaczęła dokuczać mi kostka, która już od rana sugerowała, że miałaby dziś ochotę raczej na lenistwo, niż srogi wysiłek. Wspieranie się na kijach na nic się zdało, a skrzydeł dodał mi dopiero deszcz, który złapał nas na kilkadziesiąt metrów przed schroniskiem na Szyndzielni.

Deszcz szybko przeszedł w ulewę i burzę. Gdy już zdawało się, że odpuści, zaatakował ponownie. Usiedliśmy więc na schodach dyskutując, jakie mamy teraz opcje. Niechętnie, ale ostatecznie jednogłośnie zdecydowaliśmy się na powrót kolejką linową, uznając, że nieco większym dyshonorem byłoby wzywanie pomocy na szlaku, gdyby któremuś z nas chociażby poślizgnęła się noga na mokrym, śliskim kamieniu. Gdy więc kolejny raz opad nieco ustąpił, pomaszerowaliśmy na stację, by już po chwili siedzieć w zbawiennie wygodniej gondoli. Chwila lenistwa oczywiście dała nadzieję naszym nogom, że to już koniec wysiłku na dziś,. Trzeba było jednak dotrzeć jeszcze kilkaset metrów do samochodu zamykając dzień z ponad 24 kilometrami na liczniku. Całkiem nieźle, jak na nasz brak kondycji i dość szalenie biorąc pod uwagę, że przecież przyjechaliśmy tu odpocząć. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)