Jak zapowiedział, tak zrobił - choć nie od razu. W końcu jednak trafiła się okazja, by znów wyruszyć na szlak we wcale niezgorszym towarzystwie, bo oto wyjście zaproponował Konrad. Lojalnie uprzedziłem tylko, że od obcowania z remontowym kurzem i pyłem częściej, niż z wiatrem i świeżym powietrzem, mogę mieć kondycję godną starego grzyba. Szybko nadeszła jednak sobota a z nią wyjątkowo krótka noc i brutalna pobudka o jakieś haniebnie wczesnej porze. Wsiedliśmy w auto i obraliśmy azymut na Brenną.
Ponieważ sezon w pełni, szlaki też nie zapowiadały się takie, jak lubimy najbardziej - puste. W coraz więcej miejsc można też już wjechać swoim udającym suv'a blaszakiem, zaproponowałem więc skierować kroki w nieco mniej popularne szlaki. Wybór padł ostatecznie na masyw Kotarz. Zaplanowana pętla umożliwiała też w razie potrzeby szybszy powrót, ponieważ jedynym ograniczeniem był dziś czas. Zaopatrzywszy się więc w lokalnej piekarni w prowiant ruszyliśmy raźnym krokiem w stronę niebieskiego szlaku, który zaprowadzić miał nas łagodnym podejściem na szczyt, o jakże by innej nazwie, niż Kotarz (974 m n.p.m.).
Tempo nie okazało się dla mnie zabójcze, choć zdecydowanie muszę przyznać, że kondycja to już dawno temu została schowana gdzieś wśród gratów na strychu. Dreptałem jednak dzielnie ciesząc się dobrym towarzystwem, dopisującą pogodą i otaczającą mnie przyrodą, która w postaci pyłków zawieszonych w powietrzu usilnie próbowała pozbawić mnie życia. Tego dnia jednak to nie lekkie duszności okazały się najbardziej dotkliwym problemem, który miał pozbawić mnie pełnej mobilności, ale o tym dopiero za chwilę.
Tempo marszu, mimo mojej niedyspozycji, mieliśmy całkiem akceptowalne. Po przerwie na konsumpcję zakupionych uprzednio dobroci, pomaszerowaliśmy dalej. Niebieski szlak zastąpił nam teraz czerwony, który przez Hyrcę i Beskidek wiódł nas w stronę przełęczy Karkoszczonka, która jest przy okazji etnograficzną granicą miedzy Śląskiem Cieszyńskim a Żywiecczyzną. Dla wielu jednak turystów o niebo ważniejsza jest ulokowana w tym przesmyku między pasmami górskimi schronisko Chata Wuja Toma. Niechętni spędzenia przerwy w nazbyt tłumnym miejscu zerkamy na zegarki oraz mapę, w czego efekcie decydujemy się na zejście szlakiem żółtym.
Krótką przerwę robimy sobie kilka chwil później rozmyślając jeszcze nieco o schronisku na Błatniej, która miała być tego dnia naszym planem maksimum. Niestety już wcześniej, w trakcie zejść, musiałem zgłosić narastające problemy z moim obuwiem, które nagle przestało chcieć współpracować. Obie stopy bolały coraz mocniej, co oznaczało, że podjęliśmy dobrą decyzję obierając kurs powrotny najkrótszą drogą. Nie zwykłem narzekać, więc zacisnąłem mocniej zęby i nader ostrożnie maszerowałem dalej, w dół, z nadzieją, że na płaskim asfalcie będzie nieco lepiej. Nie było.
Doszliśmy do miejsca, gdzie droga znów zbliżyła się rzeki Brennica, gdzie poprosiłem kolegów o wdrożenie planu awaryjnego, czyli ja zostanę, a oni pójdą dalej po auto. Kilka minut później okazało się, że poddałem się wcale nie daleko od parkingu, ale nie miało to dla mnie już absolutnie żadnego znaczenia. Mimo tego wszystko wciąż miałem nadzieję, że ból minie gdy tylko zmienię buty. Jakież to okazało się naiwne dowiedziałem się dopiero po powrocie do domu... Chyba będę musiał polubić się z odcieniami fioletu, który wcale nie zdobiły paznokci za sprawą małomęskiego pedicure.
 






 
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)