Nastała jesień i wszelkie wyjazdy rowerowe powoli ograniczają się do niezbędnego minimum wyznaczanego rytmem piątkowych Mas Krytycznych. Po ubiegłotygodniowej w Gliwicach, tradycyjnie dziś przyszedł czas na zabrzańską. Pogoda dopisała, choć wymusiła przyodzianie się w dodatkową warstwę izolującą od chłodu. Na szczęście pół setki rowerzystów pomyślało podobnie, więc ta zacna rozentuzjazmowana liczba uczestników bardzo nas ucieszyła.
Tym razem mieliśmy też szczytny cel, którym było wsparcie zabrzańskiego schroniska Psitul Mnie. Oczywiście nikt nie przyjechał z karmą, kocem, ani budą dla psa na rowerze, za to można było wspomóc symboliczną złotówką otrzymując w zamian odblaskowe opaski - niezbędny atrybut rowerzysty - oraz opaski silikonowe, smycze, odblaski i robiące furorę ołówki w kształcie przeróżnych zabawnych zwierzaków.
Po tej dobrodusznej akcji, która trwać będzie jeszcze do końca roku, trzeba było przywitać uczestników, bo zachęcać ich do przejazdu nie trzeba było. Ruszyliśmy pięknym peletonem, a nasze tyły zabezpieczała tradycyjnie zabrzańska Policja, której niezmiennie jesteśmy wdzięczni za wzorową współpracę.
Nasze liczarki, a właściwie jedna liczarka, zameldowały dokładnie czterdziestkę uczestników, jednak szybko tę liczbę trzeba był zaktualizować o kilkoro kolejnych rowerzystów dołączających już w trakcie. Jako, że na czele byłem sam, oddałem aparat w profesjonalne ręce Janka i zająłem się przypominaniem sobie trasy. Na szczęście "centrala" w postaci odchorowującego w domu Kubusha szybko mnie wsparła drogą telefoniczną i upewniła, że jedziemy tak, jak uprzednio przekazaliśmy na mapie policjantom.
Przejazd obył się bez najmniejszych komplikacji i niespodzianek, za to w bardzo pozytywnej mimo chłodu atmosferze. Po drodze dołączył do nas też kolejny radiowóz, dzięki czemu mogliśmy poczuć się już w pełni bezpiecznie. Nie mniej jednak skończył się jak zwykle szybko.
Po strategicznym przegrupowaniu, wraz z silną grupą wsparcia wybraliśmy się prosto przez Biskupice w stronę Bytomia by tradycyjnie odprowadzić Księżniczkę pod jej pałac. Przejazd o tyle spektakularny, że prócz tradycyjnego trio Piernik, Skud i ja, towarzyszyli nam jeszcze Goofy i Janek. Trasa jednak nie była sama w sobie nazbyt interesująca, może poza finiszem, który przy moim szczęściu, które słynie z sarkastycznego poczucia humoru, złapałem kapcia (w tym roku niski współczynnik 2,5/rok). Finiszowałem więc ostatnie kilkanaście metrów z resztkami powietrza w tylnym kole. Szybko zabrałem się jednak za wymianę na zapasową, a szukaniem przyczyny zajęli się eksperci Janek i Skud. Ostateczny werdykt brzmiał "snake", czyli przecięcie dętki w dwóch miejscach felgą, co zdarza się przy uderzeniu np w krawężnik, jednak późniejsze badania w moim domowym laboratorium zdają się przeczyć tej tezie.
Nie mniej jednak po wymianie dętki odkryliśmy kolejną usterkę, która przyczyniła się do krótkiej i burzliwej debaty o amortyzatorach - wypadł mi drugi ślizg, bo pierwszy po ostatniej porcji kleju nie miał już żadnego prawa ruszyć się z miejsca. Mimo to zaryzykowaliśmy - zawstydzając NASA - przeprawę przez "księżyc", co jest drogą niewątpliwie najkrótszą i w zasadzie nawet najszybszą, mimo księżycowych kraterów. Nie obyło się jednak bez błota, choć tego było na szczęście znacznie mniej, niż spodziewaliby się eksperci w bazie w Houston.
Tak sprawnie dotarliśmy do domu, a mnie czekało ponowne umycie dziś mytego roweru. I oczywiście dłuższy serwis kolejnej uszkodzonej części...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)