piątek, 5 października 2012

Pożółkłe kalendarze

Jesień coraz bardziej sprzyja zerkaniu w pożółkły przez lato kalendarz i liczeniu pozostałych jeszcze nam dni, zakreślania czerwonym flamastrem tych ważniejszych i skreślania kolejnych - minionych. Dziś trafiłem na kolejne czerwone kółeczko - cyklicznie zakreślane w kolejne piątki miesiąca - co niewątpliwie oznacza Masę Krytyczną. Niestety wybrać musiałem się na nią sam z racji na przytłaczający i niespodziewany nadmiar obowiązków, który zwykł spadać na szarego pracownika właśnie w piątek. Na 35 minut przed startem Gliwickiej Masy Krytycznej sam wsiadłem dopiero na rower i po upewnieniu się, że w torbie mam już absolutnie wszystko, co trzeba, ruszyłem najkrótszą trasą pilnując każdej upływającej minuty.
U celu, czyli na pl. Krakowskim, byłem dokładnie pięć minut przed osiemnastą, co jest wynikiem całkiem przyzwoitym zważywszy na moje ostatnie przerwy w rowerowych eskapadach - tydzień, dwa tygodnie... Nie mniej gdzieś tam zostały jeszcze ślady "formy". Przywitałem się z uczestnikami i od razu wziąłem się do roboty, to jest sięgnąłem po aparat, a przypadła mi też pomarańczowa kamizelka "Służby Porządkowej".
Przejazd obył się bez problemów - sprawnie, miło i przyjemnie, choć wyjątkowo krótko. Nie mniej czas był na zabezpieczanie peletonu, robienie zdjęć i oczywiście pogaduchy - nadrobiłem więc braki życia społecznego z ostatniego tygodnia. Wróciliśmy na pl. Krakowski po 9 kilometrowej trasie i nastąpiło małe przegrupowanie. Wraz z Księżniczką, Piernikiem i Skudem po małym uzupełnieniu węglowodanów obraliśmy kurs na drogę powrotną w stronę Bytomia. Od razu chcieliśmy w ciemno wybrać drogę przez księżyc, jednak szybko przypomnieliśmy sobie ostatnie deszczowe dni i odechciało się nam taplania w błocie przy blasku księżyca. Pomknęliśmy zatem bezpieczniej asfaltem z tradycyjnym postojem w punkcie widokowym na koksownię Jadwiga.
Po krótkiej debacie wróciliśmy na szlak sprawnie mknąc po tonących w mroku asfaltach kryjących setki czyhających na nasze idealnie proste felgi dziur. Na szczęście przy odrobinie szczęścia nawet Skud nie złapał dziś kapcia, więc udało się nam jeszcze zahaczyć o zaprzyjaźnioną sieć marketów celem strategicznej, acz skromnej konsumpcji kolejnych porcji cukrów prostych.
Odprowadziliśmy Księżniczkę pod same drzwi, a Piernik nawet dalej i szybko zwinęliśmy się w drogę powrotną już do Zabrzańskich włości. Tym razem, by nie było nudno, wybraliśmy jednak barwniejszą drogę przez "getto", czyli osiedle terytorialnie leżące w Rudzie Śląskiej. Stąd jednak rzut, albo dwa, beretem w stronę Biskupic, które tradycyjnie o tej porze przejechaliśmy nieco z sercem podkulonym pod gardłem. Obyło się jednak kolejny raz bez przykrych przygód i po krótkim postoju na moim ulubionym wiadukcie symbolicznie wskazującym granicę dzielnicy Mikulczyce zajechaliśmy pod nasze senne domostwa.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)