Gdy człowiek z pracy do domu na weekend się spieszy, na pewno nie zdąży zgodnie z planem. Podobnie i ja - wyszedłem z pracy później, niż zakładał plan, przez co uciekł mi autobus, który miał mnie zabrać do Tarnowskich Gór. Nie ma jednak tego złego, jak się okazało, bo Johnny i Kubush też złapali opóźnienie na trasie i nie zdążyliby zgarnąć mnie z dworca bez zbędnej gonitwy z czasem. Swoją drogą Ci dwaj wariaci już od rana ganiali po lesie i uzbierało im się już ponad 20 kilometrów, a przed nami jeszcze niemal dziesięć było.
Nad Tarnowskimi Górami, choć to tak naprawdę rzut beretem (ze sporym zamachem) od Zabrza, samoloty latają jakby częściej, niżej i hałaśliwiej. W końcu to bliżej Pyrzowic - jakże tam musi się pięknie wpatrywać w niebo... nam jednak niebo szybko przesłaniają gałęzie drzew gdy wchodzimy coraz głębiej w las. Czasem jednak warto patrzeć także pod stopy.
Od spotkania gadziny, która na nasz widok zwyczajnie odpełzła w swoją stronę, postanowiłem częściej jednak zerkać gdzie stąpam - glany same w sobie bezpieczne i mocne, nie testowałem jednak ich w bliskich spotkaniach z zębami, zwierząt bynajmniej. Idziemy dalej, drzew coraz więcej, pachnie sosnami i świerkami, a siły uciekają z nas w zastraszającym tempie. Na szczęście cel już blisko.
W końcu dotarliśmy, a nasza czworonożna towarzyszka bez zbędnego wybrzydzania zwyczajnie położyła się na kawałku ziemi, który wcześniej uznała za pomocą nosa za zdatny do spoczynku. Nas czekało jednak jeszcze trochę pracy, a bynajmniej zmontowanie na szybko jakiegoś małego obozowiska, a później przyrządzenie kolacji by zregenerować siły i... odstraszyć wszędobylskie, krwiożercze komary, które na nasze przybycie zwołały chyba całą rodzinę, krewnych, bliskich i znajomych.
Poranek dnia następnego - jest OK! Wypoczęci i nie zagryzieni na śmierć dzięki moskitierom zajadamy się śniadaniem - każdy co tam ma dobrego. W moim wypadku... kaczka z fasolką i wątpliwej jakości herbata dla kontrastu. Siedzimy zastanawiając się, czy aby francuska armia nie ma dzięki swoim racjom żywnościowym, z których smakołyków właśnie korzystamy, lepiej, niż my na co dzień?
Ruszamy - wracamy na dworzec by pożegnać się z Johnnym, który niestety musi wracać już dziś. By jednak nie było zbyt kolorowo najbliższy autobus ma za dwadzieścia minut, wybraliśmy więc zakupy i... następny autobus, za godzinę i dwadzieścia minut. Stopy Kubusha mają jednak już dość, postanawiamy więc, że plany dalszej wędrówki ulegną kolejny raz zmianie i obieramy sobie zalew Chechło-Nakło za cel.
Tu z dobrodziejstwa płytkiej wody korzysta już duet Mona i Kubush, których nie odstraszyła temperatura. Ja zadowalam się chwilą drzemki pod drzewem. Sielanka jednak nie trwała długo, bo zaniepokojeni widokiem nadciągających chmur postanawiamy ruszać dalej i... widzimy za sobą jeszcze ciemniejsze i złowrogie. Akcja ewakuacja!
Zaszyliśmy się w lesie, rozbiliśmy obóz i... wyszło słońce. O słodka ironio - idę spać. Tak więc wróciliśmy do tematu przerwanej drzemki i wraz z Kubushem kimnęliśmy się jeszcze godzinkę podczas gdy słońce przyjemnie znów prażyło. I byłoby idealnie, gdyby nie osa, która ostatecznie mnie obudziła.
Dziś dołączyć miał jeszcze Skud, nie miał jednak szans nas znaleźć, jak zresztą dobrze widać na zdjęciu powyżej - ledwo pięć metrów od obozu, a nas zupełnie nie widać. Kubush zatem dzierżąc w swej dłoni niezawodnego GPSa ruszył naprzeciw Skudowi, a ja postanowiłem rozprawić się z tematem krwiożerczych, skrzydlatych bestii. W tym celu nabyliśmy wcześniej puszkę, której zawartość głupio byłoby po prostu wylać gdzieś indziej, niż do własnych ust.
Patent z żarzącymi się szyszkami znam właśnie od Kusbusha, jak zresztą wiele survivalowych pomysłów. Dym odstraszył większość natarczywych intruzów, gdy więc odnalazł się już Skud wraz z Kubushem, zabraliśmy się za pichcenie - na obiado-kolację w menu mamy... szaszłyki!
I było bajkowo, gdy wtem błysnęło, gruchnęło i niebo granatowym atłasem zaciągnęło. Nadciągała burza i solidna ulewa, choć akurat deszcz nas najmniej niepokoił. Przeczekaliśmy więc najgorsze i po długiej debacie powzięliśmy niechętnie decyzję o wycofaniu się i odpuszczeniu drugiej nocy w lesie na rzecz bezpiecznych domów i ciepłych, suchych łóżek. Czy wybór okazał się słuszny? Trudno powiedzieć, pozostał lekki niedosyt, choć nadciągająca nowa fala chmur podpowiadała nam, że wcześniejszy powrót do domu mógł jednak nie być takim złym pomysłem...
Majówka pełną parą :)
OdpowiedzUsuńO pomyśle z szyszkami nie miałam pojęcia; serdeczne dzięki, przyda się - komary i mnie ostatnio chciały pożreć...
Pozdrawiam :)