środa, 1 maja 2013

Jest czas

Pół przytomny zmęczeniem z dnia poprzedniego zwlokłem się z łóżka o nieprzyzwoicie wczesnej porze, by doprowadzić się do stanu używalności, wchłonąć szybkie śniadanie i zarzucić na plecy plecak z ekwipunkiem - tak, po dniu na rowerze przyszedł czas rozprostować nogi na górskich szlakach i przekonać się, co jest bardziej męczące. Plan aktywnego wypoczynku po wczorajszym, kwietniowym prologu, dziś wskakuje na właściwe tory majowego weekendu, który przywitał nas całonocną ulewą i poranną mżawką dającą nadzieję na pogodny dzień - cóż za naiwna nadzieja.
Przygoda zaczęła się już w pierwszym autobusie, który raczył przyjechać odrobinę spóźniony - na szczęście ten drugi, do którego się przesiadałem, okazał się równie zaspany i także przyjechał odrobinę później. Przy okazji spotkałem starego znajomego ze szkolnej ławki, więc podróż mimo ciągłego zerkania na zegarek upłynęła na przyjemnej pogawędce i bez większego stresu. Stres natomiast zaczął się na dworcu PKP w Katowicach, gdzie przed pięcioma okienkami Kolei Śląskich ustawiła się kilkuosobowa kolejka. 10 minut - damy radę - 5 minut - cholera - 3 minuty - pani przede mną kłóci się, że na pewno jedzie przez taką wieś - 1 minuta - podchodzę, proszę o bilet z naciskiem, że pociąg odjeżdża za minutę, płacę... pani nie ma wydać i leniwym krokiem idzie do boksu obok... (dobrze, że nie chciałem płacić kartą). Mimo sprintu mogłem pomachać jedynie odjeżdżającym wagonom klnąc pod nosem pierwszy raz na punktualność śląskiego przewoźnika.

Następny pociąg jedzie dopiero za godzinę i czterdzieści minut (o dziwo na miejscu ma być już dwie godziny później, niż poprzednik), wykonuję zatem telefon do kompana, który wraz z całą ekipą miał dołączyć w Tychach. Kolejne minuty i wiem już, że ekipa się wykruszyła, podjeżdżam więc do Tychów najbliższym pociągiem i tam weryfikujemy plan działania. Pogoda nie wygląda zachęcająco, nikt też nie jest skłonny nam towarzyszyć, ale skoro już się tak nielicznie zebraliśmy szkoda byłoby nie jechać - jedziemy!
"Pociąg Kolei Śląskich z Katowic do Zwardonia z powodów technicznych przyjedzie z opóźnieniem około piętnastu minut - opóźnienie może ulec zmianie" - taki zaskakujący komunikat przywitał nas z powrotem na dworcu Tychy. Świat się kończy, KŚ są spóźnione! Automatycznie włączyło nam się czarne poczucie humoru i hasła w stylu "pociąg opóźniony z powodu, że nie przyjedzie" i temu podobne, jednak prawdziwe zdziwienie ogarnęło nas w momencie, gdy do peronu dotoczył się skład trzech wypożyczonych z Czech wagonów (B249 wyprodukowanych przez Waggonbau Bautzen i wypożyczonych z České dráhy) ciągniętych przez austriacką lokomotywę Bombardier TRAXX (wypoż. z Railpool Austria). Z ironią dodam, że czysto teoretycznie taki zestaw może osiągnąć 140 km/h.
Ale nie skład i jego spóźnienie wywołało w nas graniczące z szokiem  zdziwienie. Pociąg był absolutnie przepełniony do granic rozsądku - pełne przedziały, w których też stali już stłoczeni pasażerowie, zaludnione korytarze, otwarta toaleta - ostatni bastion wolnej przestrzeni, którą także oblegali pasażerowie i groteskowi konduktorzy wychylający głowy przez okna. Prawdę mówiąc tym ostatnim należy się co najmniej premia za całkowicie trzeźwe myślenie, kulturalność i zdrowe poczucie humoru w całej tej kuriozalnej sytuacji.
Drogie Koleje Śląskie: posiadacie wg. Cioci Wikipedii aż 50 takich wagonów i jeszcze 17 serii Bimz, do tego tylko 4 lokomotywy zdolne do ciągnięcia tych wagonów - naprawdę nie można było dołączyć choć jednego wagonu więcej wiedząc, że jest długo wyczekiwany przez polaków, pierwszy ciepły, długi, majowy weekend? Wiecie, że jesteście na tej trasie absolutnym przebojem, Wasza oferta jest naprawdę atrakcyjna, pociągi są zwykle czyste, schludne, pachnące i punktualne, a tu... taka wpadka? Czyż nikt tam, na wygodnych fotelach w biurowcu siedziby spółki, nie pomyślał, że można minimalnym kosztem dołączenia jednego wagonu więcej niż zwykle zaskarbić lojalność, zaufanie i dobre zdanie setek pasażerów, którzy skorzystają z Waszych usług właśnie "od święta", w takie wolne od pracy dni? A za chwilę wróci "program naprawczy spółki" w postaci podwyżek cen biletów zamiast dodatkowego wagonu, w którym zmieściłoby się więcej chętnych klientów - bo naprawdę jest podaż na Wasze usługi. Przemyślcie proszę!
Ale dość marudzenia, bo oto w Bielsku miejsce części tłumu zajęło znów niezbędne do życia powietrze, a w Żywcu sytuacja wyglądała jeszcze lepiej. W końcu pociąg zatrzymał się w Węgierskiej Górce - celu naszej podróży, przecisnęliśmy się więc do wyjścia z wyraźną ulgą odetchnęliśmy świeżym powietrzem. Konrad sięgnął po mapę i po krótkiej dyskusji wybór padł na niebieski szlak - który mieszkańcom Zabrza nie kojarzy się nazbyt dobrze. Jesteśmy jednak daleko od domu, nic więc nie podlega tamtejszym stereotypom, ruszyliśmy więc ochoczo mając w świadomości dwugodzinną stratę czasu.
Przeszliśmy przez Żabnicę i wkroczyliśmy na szlak, który już na starcie dał nam w kość, a moje nogi ze zdumieniem protestowały wobec czynności innej, niż kręcenie na rowerze, a również wymagającej wysiłku. "Do pierwszego znaku z odległością" - taką wersję wydarzeń ustaliliśmy z towarzyszem i wspinaliśmy się stromym podejściem w stronę Hali Boraczej, gdzie żywiliśmy nadzieję urządzić solidniejszy postój i zwyczajnie coś zjeść. Jak na złość jednak PTTK bardzo się postarał o nasze morale i podniesienie tempa, bo pierwsze wskazanie odległości znaleźliśmy... przed zejściem na samą halę, a tabliczka złośliwie głosiła: 0,1 h, na co złośliwie zaczęliśmy się zastanawiać, co ów ułamek z godziny oznacza - 10 minut, a może 6?
Po solidnym wysiłku oboje mieliśmy tylko ochotę na obiad, usiedliśmy więc przy schronisku. Konrad zamówił sobie miejscowe jadło, ja natomiast sięgnąłem do plecaka po swoje racje żywnościowe, które przezornie rano spakowałem. Do tego po butelce złocistego trunku i słodki deser, co znakomicie zregenerowało nasze siły i poczucia humoru. Gotowi więc na dalszą wędrówkę zweryfikowaliśmy zapał z mapą, zegarkiem i rozkładem jazdy pociągów. Uznawszy, że Rysianka jest w zasięgu obraliśmy ją za cel, do którego wiódł czarny szlak.
I w tym właśnie miejscu malownicze zdjęcia dopiero dogania nasza pisana historia, bowiem właśnie powyższe obrazuje jeden z fragmentów drogi, jeszcze nieopodal schroniska. Powalone i powycinane drzewa, białe kikuty i budząca się dopiero do życia zieleń wyglądały jak żywcem wycięte z jednej z powieści J. R. R. Tolkiena. Podziwiając tą niesamowitą scenerię nie zwalnialiśmy scenerię nie zwalnialiśmy jednak tempa, dzięki czemu szczyt zdobyliśmy już godzinę i dwadzieścia minut później, choć tabliczki wskazywały zupełnie inne prognozy. Ciesząc się więc z tej nadwyżki czasu pomaszerowaliśmy jeszcze raźno na sam szczyt nad schroniskiem na wysokości 1322 m n.p.m. skąd rozciągał się fantastyczny widok, który dopełniały złoto-zielone wszechobecne krzaki jagód i borówek.
Ciekawostką był też śnieg - tak, śnieg w maju! W sumie w górach to nic nadzwyczajnego, a dla nas jedynie dodatkowa frajda, bo gdzież można maszerować w miejscami pół metrowej głębokości zaspach, gdy na termometrze jest niemal dwadzieścia stopni, a na niebie króluje słońce. Gdy dodamy jeszcze do tego fakt, że zarówno w Zabrzu, jak i Tychach w tym czasie było ponuro i pochmurno, niech żałują Ci, którzy się z nami nie wybrali.
Zdobyliśmy szczyt, wróciliśmy więc do schroniska, by tam zaplanować już ostatnie dwa etapy dzisiejszej wędrówki: powrót na Halę Boraczą i na dworzec PKP. Nie chcieliśmy oczywiście wracać tą samą trasą, a kusił nas jeszcze czerwony szlak, który, jak szeptał zdrowy rozsądek, był za długi. Ostatecznie wybór padł na szlak żółty/pomarańczowy, jakikolwiek by nie był to kolor - ostatecznie wiódł na upragnioną halę, gdzie chcieliśmy jeszcze zakosztować polecanych przez Kubusha jagodzianek. 
Koniec końców dotarliśmy do przedostatniego przystanku z dość kiepskim czasem, a każdemu z nas powoli zaczęły już dokuczać zmęczone stopy i przeciążone na zejściach kolana. Swoją drogą to zaskakujące, że kolana cierpiały bardziej właśnie na stromych zejściach, gdy mięśnie nie przenoszą całego ciężaru ciała tak, jak na podejściach. Lekko więc niezadowoleni musieliśmy obejść się smakiem obiecując sobie, że jeszcze tu wrócimy po ów zachwalane jagodzianki i zerkając na stadko dzwoniących jak w bajkach owieczek pomaszerowaliśmy w stronę Milówki, która zgodnie z mapą była najbliżej. 
Droga okazała się znacznie przyjemniejsza niż uprzednie zejście pełne luźnych kamieni, nie mniej zmęczenie dokuczało nam coraz bardziej dotkliwie, a na dodatek Konradowi zaczęło dokuczać bliżej niesprecyzowane "coś", a czego przyczyny dopatrywaliśmy się albo w obiedzie na hali, albo zwyczajnym zmęczeniu. Nie mniej nasze morale nieco podupadły, a spotkani po drodze kaskaderzy z dwoma rowerami do DH, którzy wdrapywali się w przeciwnym kierunku zupełnie zbili nas z tropu.
Zmęczeni do granic możliwości wypełzliśmy w końcu na płaską drogę, która wiodła już wprost do stacji PKP. I byłoby to zupełnie optymistyczne, gdyby nie wskazania GPSu, który sugerował jeszcze ponad 40 minut marszu. Cóż jednak mogliśmy innego zrobić, gdy przed oczami roztaczała się wizja uciekającego pociągu i następnego dopiero po czwartej - jakoś wizja zaśpiewania "Czwarta nad ranem" przyjeżdżającemu pociągowi nie przemawiała do nas. Dotarliśmy zatem na miejsce z bezpiecznym zapasem minut, które w całości poświęciliśmy na zasłużony odpoczynek na peronowych ławkach.
Tym razem Koleje Śląskie nas nie zawiodły - przyjechał co prawda znany nam skład, na szczęście jednak bezpiecznie luźny - bez wahania zajęliśmy więc przedział i kontynuowaliśmy totalną regenerację. Konrad opuścił mnie w Tychach, których zupełnie po zmroku nie rozpoznałem. Sam zaś jechałem aż do Katowic, gdzie przesiadłem się do wygodnego Elfa - jakże nieporównywalny przeskok, jakby o kilka dekad do przodu. Tam też upewniłem się, że uciekną mi wszystkie środki lokomocji, dzięki czemu pozostanie tylko opcja jeszcze półgodzinnego spaceru do domu lub... pierwszy raz wybrałem to "lub". Wsiadłem do pierwszej taksówki i tak z sympatycznie rozgaworzonym kierowcom dotarłem pod dom.
Aktywny wypoczynek, dzień drugi i miejmy nadzieję nie ostatni - taki majowy weekend mógłby trwać!

2 komentarze :

  1. Bardzo porządny opis. Sam mam wielką ochotę połazić po górach, choć jak słyszę nazwę Zwardoń, to od razu mam przed oczami rower i kilkukilometrowy zjazd od Serafinova po Cacde.
    Pamiętam, że jeszcze za czasów PR linia Katowice - Zwardoń była jakaś upośledzona. Kiedyś miałem bilet na pociąg osobowy z przesiadką w Żywcu, a przyjechał jakiś super pośpieszny, słowacki i do tego bez absolutnej możliwości przewozu roweru. Mimo to wsiadłem i okazało się, że to jakaś hybryda kolei słowackich i PR.
    Tym bardziej nie dziwię się, że i Was spotkała jakaś nietypowa przygoda kolejowa

    OdpowiedzUsuń
  2. burzuj jeden! taksowkami dupe swoja wozi. kto to widział? xD

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)