Nie oszukujmy się, każdy ma takie miejsce, do którego lubi wracać na przekór temu, jakby daleko ono nie było. Dla mnie to szczególne miejsce leży mniej więcej 60 kilometrów od domu, na wysokości 400 metrów nad poziomem morza, czyli jak nie trudno się domyśleć jest to Góra św. Anny. A tak się składa, że w głowie miałem kilka spraw, które wymagały przemyśleń i "babcinej pomocy" św. Anny, postanowiłem więc niezależnie od przeciwności w końcu Ją odwiedzić. Spakowałem więc w kieszenie swoje problemy i prośby bliskich, a do sakwy bardziej przyziemną strawę i niezbędnik tego, co na rowerze przydać się może.
Ruszyłem i szybko dotarło do mnie, że kondycyjnie zupełnie nie jestem gotów na czekający na mnie dystans, ale to nie pierwsze takie szaleństwo w karierze, a dziś byłem już znacznie lepiej przygotowany, nie mogłem więc tak po prostu sobie odpuścić. Zajechałem więc do pierwszej napotkanej apteki żeby nabyć magnez, którego wyraźnie mi brakowało. Połknąłem łapczywie dawkę jednej tabletki i ruszyłem dalej zastanawiając się na ile to placebo, na ile faktyczne działanie tego pierwiastka sprawi, że mięśnie nóg znów zaczną pracować prawidłowo i przestaną boleć. Czy faktycznie jedna wizyta u masażysty nie byłaby lepszym rozwiązaniem?
Pierwszy postój zaplanowałem w Czechowicach, jednak z obawy przed błotem i rozkopami na ul. Leśnej, minąłem jezioro z drugiej strony wyjeżdżając daleko za nim, od razu skręciłem więc w moją ulubioną ulicę Jagodową, która wiedzie prosto w stronę Pyskowic. W raz z granicą tego miasta zaczyna się oczywiście malownicza ulica upstrzona mniejszymi i większymi dziurami w asfalcie, z których czasem obawiam się że wyskoczy jakaś piekielna istota, lub cokolwiek innego związanego z podziemiami - z krasnoludami na czele.
Wertepy i koleiny mijają z granicą województwa - czego nie sposób nie zauważyć. Teraz już tylko chce się mknąć dalej, naprzód, zostawiając w tyle czwarte z mijanych po drodze jezior - Pławniowice - i całe województwo Śląskie. Bardzo szybko przychodzi czas na drugi przystanek, po pierwszym między jeziorami Dzierżno Duże i Małe. Zatrzymuję się zgodnie z planem pod kapliczką we wsi Lichynia myśląc powoli o tym, że szczyt, który jeszcze chwilę temu na długiej prostej był taki mglisty na horyzoncie, za chwilę wyłoni się zza serpentyn dwukilometrowego podjazdu.
Gdy już przede mną był tylko szpaler kwitnących wiśni przypomniałem sobie, że zawsze chciałem jechać tędy właśnie wiosną, gdy te drzewka zasadzone przez franciszkanów dla pielgrzymów właśnie kwitną. Tak bajeczny widok, że nim się obejrzałem, byłem już na ostatnim rozwidleniu, a przede mną był już tylko jeden wiraż i szczyt.Rekordowo szybko, ze średnią przejazdu... 25 km/h!
Podjechałem przywitać się ze spotkanymi przypadkiem oo. Kamilem i Wiktorem, po czym wdrapałem się na sam Rajski Plac przed najmniejszą i najpiękniejszą bazyliką. Czas na spotkanie ze św. Anną i zostawienie jej tego wszystkiego, co nosiłem od dłuższego czasu z nadzieją, że Ona znajdzie na wszystko radę.
Był czas dla ducha, przyszedł więc czas i na cielesną strawę. Zjechałem więc do amfiteatru i usadowiłem się w słońcu na wysokiej trybunie - z dala od zgiełku i przechadzających się ludzi. Rozpakowałem swój minimalistyczny zestaw obiadowy w postaci kuchenki, dania głównego z francuskiej racji żywnościowej i krakersów zwieńczając całość napojem izotonicznym z bidonu. Pożałowałem tylko chwili zawahania, w której dzień wcześniej pożałowałem sobie trzech złotówek na plastykowy łyżko-widelec, na szczęście krakersy skutecznie spełniły tą rolę, a ja dostałem delikatną nauczkę, żeby pamiętać o takim detalu w wyposażeniu na przyszłość.
Uzupełniwszy ubytki w kaloriach byłem już gotów na powrót - krótka to była wizyta w "moim Niebie", niestety musi wystarczyć na jakiś czas. Ruszyłem i szybko przekonałem się co było przyczyną tak dobrej średniej w drodze na szczyt: wiatr. Ten drobny szczegół sprawił, że powrót okazał się kosztować mnie znacznie więcej wysiłku, niż się spodziewałem. Zweryfikowałem więc rozlokowanie postojów dając sobie częściej czas na odpoczynek i zjedzenie słodkiej rezerwy, którą warto było zapakować do sakwy.
Mimo wszystko droga jakoś mijała, a kryzys nadszedł dopiero "na własnym podwórku", czyli w zasięgu normalnych wycieczek rowerowych po okolicy, co dodatkowo odbierało zapału. Wyznaczałem sobie więc cele pomniejsze, do których brnąłem na przekór nieposłusznym nogom i wiatrowi w twarz. Strategia okazała się dość skuteczna, dojechałem więc aż do Czechowic, gdzie urządziłem sobie dłuższą przerwę - zjadłem resztę słodkich zapasów, opróżniłem bidon z izotonikiem i na chwilę pozwoliłem przytulić się słońcu do moich policzków leżąc spokojnie na ławce i zbierając w sobie siły na ostatnie kilkanaście kilometrów.
Do domu dotarłem mimo wszystko zgodnie z planem. Pochłonąłem więc solidną kolację i spakowałem tym razem nie sakwy, a plecak, by jutro skoro świt ruszyć na górskie szlaki. Ale to dopiero jutro, a dziś trzeba się jeszcze wyspać...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)