niedziela, 14 kwietnia 2013

Zdążyć na maj

"To był dobry dzień, taki, co zdarza się czasem" nuciłem cicho wracając łamiącym stereotyp brudnego i spóźnionego PKP Elfem Kolei Śląskich. Przyjemna podróż w wiosennym słońcu z miejsca, w którym się dziś obudziłem, do swojej codzienności, która wcale nie wydawała się dziś tak szara i przytłaczająca, jak zwykle. Wiosna za oknem i w sercu, takie duchowe katharsis w skali makro, które od poniedziałku będzie już tylko miłym wspomnieniem.
Nie pozwoliłem jednak, by ten czar i zaduma tak szybko prysnęła jak mydlana bańka, wprost więc po obiedzie, na który wróciłem do domu, ruszyłem dalej w drogę, tym razem już o sile własnych mięśni. Wsiadłem na rower mając w głowie tylko niewiarygodną potrzebę, by odjechać gdzieś jak najbliżej tej wiosny, która od dłuższego czasu wymykała się nam przez palce ustępując zimowym śniegom, które jeszcze tydzień temu tak mocno uprzykrzały nam życie. Słońce na twarzy i nawet wiatr nie był w stanie zmienić planów, choć początki były trudne. Pierwsze dziesięć kilometrów pod Radiostację, gdzie krótka przerwa i mknąłem już dalej, w stronę Czechowic, które jednak minąłem skręcając w ulicę Jagodową, której nazwa od zawsze budziła we mnie jakieś pozytywne emocje (pozdrawiam Jagoda).
Celem samym w sobie miał być mój ulubiony most kratownicowo-linowy nad Kanałem Gliwickim umożliwiający dotarcie nad północno-wschodni brzeg Dzierżna Dużego. Tam też postanowiłem sobie zrobić przerwę na uzupełnienie kilku spalonych po drodze kalorii, oraz miłą pogawędkę przez telefon (pozdrowienia Aguś). Tu też uświadomiłem sobie tak naprawdę, że miesiąc maj już tuż tuż, a moja kondycja ma się kiepsko, co źle rokuje na zaplanowane wojaże liczące ponad setkę kilometrów dziennie. Zebrałem się więc w sobie i postanowiłem, że tak to nie może wyglądać, tym bardziej, że w tym roku statystyki przejechanych kilometrów kuleją. Ruszyłem pełen nowego entuzjazmu w stronę Łabęd, które były dobrym pomysłem na wydłużenie o połowę drogi powrotnej.
Gdy dotarłem pod sam dom licznik wskazywał już dumnie ponad 50 km, co uznałem za satysfakcjonujący wynik, tym bardziej, że dystans ten pokonałem w niewiele ponad dwie godziny, nie licząc przerw. Szybko jednak się okazało, że dziś nie poprzestanę na tym, bowiem zadzwonił Janek, który wcześniej niestety nie mógł wyrwać się z morderczego uścisku rodzinnych zakupów. Chcąc więc pomóc koledze w odetchnięciu po tym traumatycznym, jak dla każdego faceta przeżyciu, postanowiłem towarzyszyć mu jeszcze na krótką wycieczkę.
Po krótkiej regeneracji i uzupełnieniu kolejnej garści kalorii ruszyliśmy w kierunku bliżej niesprecyzowanym, którym okazała się odwiedzona już dziś przeze mnie Radiostacja. Tam rozgościliśmy się na chwilę prowadząc filozoficzne pogawędki, które poganiał ogarniający nas z wolna chłód. By więc zupełnie nie zmarznąć ruszyliśmy dalej zastanawiając się gdzie można by jeszcze pojechać. Koniec końców wylądowaliśmy w centrum Gliwic, gdzie przywitały nas na chwilę zaprzyjaźnione i gościnne progi Mexico Bar. Zatem znów okazja, by coś schrupać przed dalszą drogą, w którą już niezbyt chciało nam się ruszać.
Wieczór jednak ponaglał, by opuścić ciepłe wnętrze i podjąć wyzwanie ostatniej prostej do domu. Niezbyt to było przyjemne, zwłaszcza przez pierwszych kilka chwil, gdy dokuczało zimno - dobrze, że chociaż zabrałem ze sobą Soft shell'ową kurtkę... Ostatnie kilometry jednak mocno dawały już w kość, a nogi powoli chciały odmawiać posłuszeństwa. Nie ma jednak, że boli, wrócić trzeba, co zapewne odkupię kilkoma kolejnymi dniami, gdy nogi będą boleć przy większym wysiłku. Pozostanie jednak ogromna satysfakcja, że dałem radę i za kilkanaście dni poradzę sobie z jeszcze większym dystansem niż dzisiejsze 80 kilometrów.

1 komentarz :

  1. dziękuję za pozdrowienia i również pozdrawiam i dziękuję za niespodziankę! :)
    Maj już blisko!!!

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)