źródło grafiki. |
Witamina A jest w mleku,
witamina D jest w tranie,
witamina M w uśmiechu,
więc się uśmiechaj, kochanie!
Ten głupi na pozór wierszyk posłuży mi za punkt wyjścia do pewnych myśli, którymi zaprzątam sobie głowę od kilku dobrych dni. Weźmy jednak wpierw na warsztat niewystępująca w wierszu witaminę C, lub M - zależnie od tego, jakie tłumaczenie za chwilę będzie odpowiadać nam najbardziej. Bo oczywiście w tej metaforze bynajmniej nie mam na myśli kwasu askorbinowego (Acidum ascorbicum, E300 – pochodna glukozy o wzorze sumarycznym C6H8O6,, popularny w przemyśle spożywczym przeciwutleniacz), czyli ów witaminy, o której każdej jesieni robi się wyjątkowo głośno we wszelkiej maści reklamach. Dla nas dziś witamina C będzie oznaczała skrót myślowy od łacińskiego słowa Caritas - Miłość (gr. ἀγάπη - agape). Łatwo tu wychwycić, że inspiracją stało się inne łacińskie słowo: agape, które było słowem kluczem w grudniowym widowisku Teatru A. Tu jednak sprawa się nieco komplikuje, bowiem język łaciński był nadzwyczaj bogaty i precyzyjny. We współczesnym języku polskim mamy tylko słowo Miłość, podczas gdy w łacinie właśnie co najmniej cztery słowa precyzujące różne możliwe "miłości". Tak więc jest eros opierająca się na pożądliwości, agape będąca czystą i bezinteresowną troską o druga osobę, amor odzwierciedlająca głęboką miłość zakochanej pary, oraz caritas, które znaczy coś podobnego do miłosierdzia.
Może się wydawać, że różnice są niewielkie, dalej jednak okażą się kluczowe, bo o ile w dzisiejszym świecie lansowane jest pojęcie miłości jako tego łacińskiego słowa eros, tak coraz rzadziej spotykamy się z jej pozostałymi formami. to wynika oczywiście z naszego konsumpcyjnego trybu życia i wpajania nam od dobrych kilkunastu lat, że zasługujemy na realizowanie siebie. Owszem, zasługujemy, nie mniej jednak za skrzywieniem znaczenia słowa miłość idzie tez skrzywienie słowa wolność, które znaczy dziś dla ludzi tylko tyle, co "róbta co chceta". Czy aby na pewno jestem wolny? Czy moją wolnością można usprawiedliwić krzywdę drugiego człowieka, lub w ogóle ignorowanie istnienia innych ludzi poza gronem "przyjaciół", którym się otoczyłem?
Stąd właśnie wspomniane miłosierdzie - i nie mam tu na myśli, że powinniśmy teraz zacząć żyć jak Matka Teresa z Kalkuty, choć nie ukrywam, że pięknie byłoby wcielić w życie choć kilka z jej słów. Bo jej postawa pokazuje właśnie, że można być wolnym pomagając innym. Tylko, że nam się wydaje, że pomoc wiąże się oczywiście z umywaniem ran trędowatym, skakaniem z helikoptera w fale oceanu by uratować rozbitków, czy jeszcze jakieś inne ekstremalne sytuacje. A ja mam na myśli coś znacznie banalniejszego i od tego bym proponował zacząć, bo tylko w ten sposób w ogóle dostrzeżemy, że obok nas żyją tez inni ludzie. A żyjemy często w naprawdę dużych miastach, mijamy na ulicach setki ludzi, jeździmy razem autobusami i tramwajami, mijamy ich nawet w supermarkecie i, o zgrozo, nawet pani przy kasie jest też człowiekiem!
Co zatem proponuję? Rzecz wydawałoby się banalną - uśmiech - czyli powracamy do głupiutkiego wierszyka z początku wpisu. Proste? Nie wydaje mi się. Ale możecie mnie przekonać, że jest to do zrobienia - po sobie wiem, że łatwo nie jest. Ale warto. I nie bójmy się, jeśli nagle z wiecznie narzekających Polaków staniemy się uśmiechniętymi i życzliwymi ludźmi - bo to jest zmiana na lepsze.
Powodzenia!
Twoja propozycja jest jak najbardziej godna pochwały! Ludzie zadziwiająco rzadko się do siebie uśmiechają - ciężko powiedzieć, czy przez zabieganie, czy przez brak odwagi, a może brak chęci.
OdpowiedzUsuńW każdym razie na każdym kroku widać, że tego uśmiechu brakuje - i to do tego stopnia, że zdarzają się ludzie reagujący na przejawy serdeczności niemal alergicznie. Nie lubią uprzejmości, a może po prostu tak rzadko jej doświadczają, że nie wiedzą jak zareagować?
Pozdrawiam i trzymam kciuki, aby tych uśmiechów było u Ciebie jak najwięcej :)
WG