Kraków
kiedyś był miastem moich głębokich westchnień. Później zakochałem się we
Wrocławiu, a teraz, jakby na przekór, już trzeci raz, tydzień w tydzień,
goszczę w Krakowie i od nowa się z nim oswajam. Dziś dzień miał upłynąć pod znakiem
licznych literek „K”, z których najważniejsza ukrywa się pod pseudonimem Kiwi. To za jej sprawą przyjechałem kolejny raz do Krakowa
i dzięki niej dzień upływał pod znakiem rozlicznych wyrazów na ów literę „K”.
Na koniec dnia zaś w ramach tego trendu zaplanowaliśmy dla siebie koncert i to nie byle jaki, bo
Kasprzyckiego – Roberta Kasprzyckiego, o którym na moim blogu od początku
przeczytać można całkiem sporo. Przejdźmy więc od razu do sedna, gdy z Kiwi
udaliśmy się na Wolę Duchacką, gdzie w Klubie Wola Duchacka – Wschód rzeczony
koncert miał miejsce.
Po krótkim oczekiwaniu na wygodnej kanapie rozpoczęło się odbieranie biletów i niecierpliwe wyczekiwanie otwarcia sali zza której drzwi już wcześniej dobiegały dźwięki rozgrzewającego się Bandu. W końcu blisko stuosobowy tłum został wpuszczony a nam udało się usiąść w drugim rzędzie mając muzyków niemal na wyciągnięcie ręki. Tradycyjnie przywitał nas Maksymilian Szelęgiewicz krótką zapowiedzią, po której na scenę wszedł już sam Robert Kasprzycki i otwarł koncert solowym utworem. Potem na maleńką scenę wkroczyła reszta muzyków, czyli poszerzony Robert Kasprzycki Band z gościnnym udziałem Przemka Sokoła (flugelhorn, trąbka) i Karola Wilkoszewskiego (konga, chimesy i inne grzechoczące przeszkadzajki).
Rozpoczęło się od materiału z ostatniej płyty Cztery, jednak nie zabrakło kilku starszych utworów, które wywoływały na mojej twarzy wielki uśmiech, zwłaszcza, gdy usłyszałem pierwsze akordy darzonego przeze mnie wielkim sentymentem Vis-a-vis na którym uparcie łamałem sobie palce zaczynając moją przygodę z gitarą. Właściwie cały koncert był dla mnie muzyczną podrożą przez kolejne koncerty na których już byłem i wygrzebywaniem z pamięci jak każdy kolejny otwór brzmiał kiedyś, a jaki jest dziś, w nowych aranżacjach na cały, rozszerzony zespół. To było doprawdy ciekawe przeżycie i myślę, że wcale nie obce wielu Kasprzyckim fanom, którzy raz po raz mają przyjemność posłuchać Kasprzyckiego na żywo. Dęciak buduje zupełnie nowy klimat, zupełnie inny od dobrze pamiętanego przez nas puzonu Tomka Hernika. Natomiast konga stanowią jakiś swoisty łącznik z brzmieniem pierwszej płyty z 1997 roku.
Nie zabrakło oczywiście świetnych, acz wyjątkowo krótkich zapowiedzi, czy przerywników pomiędzy kolejnymi piosenkami. Jak zawsze tez pan Robert świetnie łapał kontakt z publiką nawiązując do "sytuacji na froncie", czyli na przykład odgłosów kaszlu na widowni. Ja zawsze można było się nieźle ubawić.
Właściwie cały koncert upłynął mi niewiarygodnie szybko, a wplecione tym razem w środku "Niebo do wynajęcia" jeszcze bardziej spotęgowało ten efekt. A wiecie co może być lepszego od słuchania świetnego koncertu ulubionego muzyka na żywo? Słuchanie go trzymając dłoń najbliższej Ci osoby i usłyszenie po koncercie odpowiedzi na pytanie, czy się podobało: szczerze? Chciałabym jeszcze raz!
Właściwie cały koncert upłynął mi niewiarygodnie szybko, a wplecione tym razem w środku "Niebo do wynajęcia" jeszcze bardziej spotęgowało ten efekt. A wiecie co może być lepszego od słuchania świetnego koncertu ulubionego muzyka na żywo? Słuchanie go trzymając dłoń najbliższej Ci osoby i usłyszenie po koncercie odpowiedzi na pytanie, czy się podobało: szczerze? Chciałabym jeszcze raz!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)