niedziela, 13 marca 2016

Sparing z Szyndzielnią i Klimczokiem


Mając wciąż w pamięci wyjątkową, ekstremalną górską majówkę, postanowiliśmy w tym roku przekroczyć kolejne górskie granice i pokonać naprawdę spory kawał szlaku w jeden dzień. Bylibyśmy jednak z Konradem szaleńcami, gdybyśmy porwali się na to przedsięwzięcie bez należytego przygotowania. Dlatego właśnie w pierwszy cieplejszy weekend, który oboje mieliśmy wolny, umówiliśmy się na trening z mniej wymagającym przeciwnikiem. Do akcji chętnie dołączył Janusz, więc w niedzielny poranek na stacji Tychy ostatecznie spotkało się skromne, acz pewne siebie i swoich możliwości trio.
Pociąg dość sprawnie dostarczył nas z tych Tychów do Bielska. Wokół rześko, mglisto i cicho, jak makiem zasiał. Ruszamy ze stacji Mikuszowice zgodnie ze wskazaniami znaków "czerwony szlak", które powinny nas przeprowadzić z miasta w stronę gór. Droga jednak nieco się ciągnie, nim docieramy do krańców cywilizacji i zostawiamy za sobą ostatnie zabudowania.Widoczność spada do 10 metrów i zaczyna się właściwy szlak oraz lekkie podejście. Szybko okazuje się, że kilka stopni na plusie to wystarczające ciepło, żeby zrzucić z siebie przynajmniej jedną warstwę. Taktyczny postój wykorzystuję też do sięgnięcia po śniadanie, bowiem od rana w moim żołądku gościła jedynie kawa, co nie jest zbyt rozsądną postawą wobec górskich szlaków i absolutnie nie polecam naśladowania mnie.




Im wyżej, tym chłodniej, marsz jednak rozgrzał nas na tyle, by nie zwrócić na to zbytniej uwagi. Co innego śnieg, który pojawił się gdzieś około 700 m n.p.m. Zjawisko zaskoczyło współtowarzyszy, którzy jeszcze dzień wcześniej nieco prześmiewczo odnosili się do mojego ostrzeżenia, że białe świństwo może nas tej zimy jeszcze zaskoczyć. Zatem zaskoczyło wraz z pojedynczymi biegaczami, którzy czasem wyłaniali się z mgły, by po chwili w niej znów zniknąć. Klimat rodem z horroru, nam jednak humor dopisywał i po głowach snuły się pomysły na ewentualne kawały dla innych użytkowników szlaków, których o dziwo nie brakowało.




Tak dotarliśmy do schroniska na Szyndzielni nucąc radośnie Szantę Narciarską Artura Andrusa. Tam też zdecydowaliśmy, że szkoda czasu na postój, skoro Klimczok jest tak blisko, a pod nim kolejne schronisko. Ruszyliśmy więc w dalszą drogę kierując się teraz wskazaniami żółtego szlaku. Zdobyliśmy szczyt, zrobiliśmy pamiątkowe selfie i pomaszerowaliśmy dalej walcząc z podanymi na drogowskazach czasami na dotarcie do kolejnego większego punktu na mapie. Po krótkiej regeneracji postanowiliśmy ruszyć w drogę powrotną konsultując przy tym przez telefon godziny odjazdu pociągu z różnych stacji. Ostatecznie wybraliśmy jednak wariant powrotu do punktu początkowego, co wcale nie znaczy, że wróciliśmy tą samą drogą.
To był udany wypad, nawet, jeśli przypłaciłem to lekką kontuzją. Był to jednak też bardzo dobry sprawdzian przed kolejnymi wyjściami w góry - zarówno w kwestii kondycyjnej, jak i ekwipunku, który należy ze sobą wziąć. Teraz tylko trzeba usiąść z kalendarzem i zaplanować nową przygodę.



2 komentarze :

  1. Zacny wpis. Brakowało mi łażenia po górach, sporo z kondycji zostało za biurkiem w pracy niestety ale kto wie może uda się rozruszać kości i ruszyć z Wami ponownie ??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z pewnością jeszcze nie raz wyrwiemy się w góry, będę Cię informował na bieżąco :)

      Usuń

Śmiało, zostaw komentarz :)