sobota, 11 czerwca 2016

Industriada 2016

Raz, dwa, trzy, sowa patrzy! I to nie byle jaka, bo największe ptaszysko łypie z fantastycznego muralu wykonanego na jednej z bielskich kamienic. Co jednak ma ów swa do tegorocznej Industriady? Ano to, że tym razem postanowiłem odwiedzić dalsze rubieże Szlaku Zabytków Techniki co znacząco ułatwiły wtyki posiadane od niedawna w Bielsku właśnie. Nim jednak dotarliśmy z Piotrem do tego miasta, trzeba było się zwyczajny w mniejszym, lub większym stopniu wyspać. Później już tylko zapiąłem pasy i ruszyliśmy w kierunku nowej, pomarańczowej przygody.


Do Bielsko-Białej docieramy nie tak wcześnie, jak byśmy chcieli. Nim jednak ruszymy na szlak, trzeba się przeorganizować, napić herbaty i zachwycić się fantastyczną kolekcją budzików Piotra. Po krótkich dyskusjach technicznych i kilku poradach z dziedziny florystyki i uprawy roślin wszelakich ruszamy w trio, bo z szacowną lubą Piotrka, czyli Elą. Postanowiliśmy w ciemno wybrać się do Cieszyna, nim jednak tam, trzeba było zorientować się jak działa tegoroczny dalekobieżny Indutransport. Pojazd powinien zatrzymać się gdzieś w okolicy Muzeum Techniki i Włókiennictwa, więc nie mogliśmy zrobić nic innego, jak nie zacząć od jego zwiedzenia.

Bielsko, ośrodek handlu, sukiennictwa i ceramiki oraz Biała, osada tkaczy (tak, oba miasta połączono dopiero w styczniu 1951 roku) zawdzięczały swój rozwój tkaninom wełnianym produkowanym od połowy XVI wieku przez sukienników zrzeszonych w cechach. Początkowo rynek zbytu stanowiła głównie Polska i Węgry, jednak już w XVIII wieku ekspansja doskonałej jakości produktów dotarła aż do krajów imperium tureckiego, tj. na dzisiejszy Bliski Wschód. W tym czasie w Bielsku pracowało 520 mistrzów tkackich, natomiast w Białej około 150. W 1806 roku sprowadzenie pierwszych przędzarek mechanicznych zapoczątkowało epokę industrializacji...

Muzeum Techniki i Włókiennictwa funkcjonuje od 1 stycznia 1979 r. gdy wyodrębniło się jako oddział ówczesnego Muzeum Okręgowego w Bielsku-Białej. Skąd jednak pomysł, żeby gromadzić eksponaty związane z przemysłem włókienniczym? Na początku XX wieku w bielsko-bialskim ośrodku przemysłu wełnianego, trzecim co do wielkości na terenie Austro-Węgier (!), działało ponad 90 przedsiębiorstw tej branży: fabryk sukna, przędzalni, tkalni, farbiarni i zakładów apretury. Po 1918 roku Bielsko i Biała były drugim po Łodzi centrum włókienniczym Polski. Zapewne stąd nowemu oddziałowi muzeum powierzono dokumentację tradycji miejscowego przemysłu poprzez gromadzenie maszyn, urządzeń i wszystkich rzeczy z nim związanych. Ponadto ekspozycję uzupełnia dziś duża kolekcja eksponatów związanych z innymi branżami przemysłu i techniki, takimi jak pożarnictwo, drukarstwo oraz przemysł metalowo-maszynowy.

Część eksponatów muzeum przejęło ze swojej macierzystej placówki, jednak sporą część pozyskano z miejscowych zakładów włókienniczych, z których dziś pozostał zaledwie cień. Pierwotnie dla celów ekspozycji przeznaczono budynki Zakładów Przemysłu Wełnianego Rytex przy ulicy 1 Maja 20, jednak ostatecznie w 1983 roku Muzeum ulokowano w części budynków ZPW Bewelana przy ulicy Sukienniczej. Pierwsza część ekspozycji została udostępniona szerszej widowni cztery lata po rozpoczęciu prac adaptacyjnych w budynku, tj. 2 grudnia 1996 roku, natomiast rok później udostępniono wystawę na I piętrze. Dziś na piętrze znajduje się wystawa poświęcona właśnie przemysłowi włókienniczemu. Ogromne przestrzenie zastawione są licznymi maszynami i urządzeniami, które niegdyś równo stukocząc wytwarzały bardzo cenione nawet w dość odległych zakątkach Europy tkaniny.

Całe muzeum wydaje się pełne fascynujących urządzeń, które jednak po kilku chwilach zaczynają nużyć. Koniec końców w każdym kolejnym pomieszczeniu umieszczone są bardzo podobne maszyny, przez co ma się wrażenie, że wszystkie tak naprawdę służą do tego samego i nie specjalnie różnią się między sobą nawet techniką. Wiele w tym prawdy bowiem przez całe dziesiątki, czy nawet setki lat próbowano w jakiś sposób udoskonalić metody wytwarzania tkanin. O ile w przypadku prostych, gładkich materiałów nie dało się za wiele zrobić, o tyle we wzornictwie było miejsce na rewolucję. Ta przyszła nieoczekiwanie i mocno związana jest z historią... komputerów. Wszystko dlatego, że kiedyś ktoś wpadł na pomysł, żeby sekwencje ruchów, które wykonuje maszyna, utrwalić na perforowanych tabliczkach. Coś wam świta w pamięci? Tak, te same perforowane tabliczki, a właściwie później już karty, zostały użyte również jako pierwsza pamięć w komputerach. Pokusić się także można o stwierdzenie, że to maszyny tkackie były pierwszymi komputerami, bowiem odtwarzały zapisany systemem zero-jedynkowym poprzez dziesiątki otworów program, czyli sekwencję czynności do wykonania.

Rozpierzchamy się pomiędzy kolosalnymi maszynami skupiając się oczywiście na detalach. Nie brak tu ciekawych motywów i gdyby mieć dobry aparat, statyw i dużo czasu, zapewne można by tak przy każdej kolejnej maszynie znaleźć coś ciekawego. Wszędzie bowiem ciągną się symetryczne linie nitek, wałów, ogromne łańcuchy i napędzające je koła zębate. Nie brak również tajemniczych wskaźników, pokręteł i włączników. Szkoda tylko, że cała hala milczy i jedyny głos, jaki nas dobiega, to pani przewodnik, która opowiada o kolejnych eksponatach z wyraźną perspektywą do minionej już epoki. Troszkę żal, że to już przeszłość, a ciszę przerwie może jakieś sporadyczne, pokazowe uruchomienie któreś z maszyn, choć my nie mieliśmy dziś do tego szczęścia.

Na koniec zaglądamy jeszcze do ostatnich pomieszczeń, gdzie z kolei prezentowane są maszyny do wytwarzania kapeluszy i innych przedmiotów związanych z wełną. Tu także dowiadujemy się nieco o samym procesie farbowania tkanin, co wcale nie jest proste, gdy chce się uzyskać trwały efekt. Ela jednak opadała już z sił z powodu zbyt małej dawki snu, postanawiamy więc wyruszyć w dalszą drogę, najlepiej w stronę jakieś gastronomii. Pod drodze dowiadujemy się także, że raczej nie mamy na co liczyć w kwestii darmowego transportu, bowiem obowiązywały wcześniejsze zapisy, a nam nie uśmiecha się zostanie bez pewnego transportu powrotnego w Cieszynie. udajemy się więc do pierogarni, żeby zaspokoić głód i obmyślić dalszy plan działania.

Po strategicznym powrocie na z góry upatrzone pozycje decydujemy się na podróż w duecie, bowiem zmęczona Ela jednak postanawia wpaść w objęcia Morfeusza. My zaś wybieramy samochód jako jedyny pewny środek lokomocji na trasie Bielsko-Cieszyn. Bez problemu docieramy na miejsce prowadzeni przez nawigację i parkujemy niemal pod samym wzgórzem zamkowym. Gwarne ulice lekko nas przerażają, dlatego postanawiamy wpierw wdrapać się na szczyt wzniesienia, żeby przymierzyć sobie Rotundę do banknotu 20 złotych, tak dla dopełnienia formalności. 

Podziwiamy panoramę pięknego Cieszyna i chwilę później sami kroczymy uliczkami, które z góry wyglądały całkiem urokliwie. Szybko jednak uznajemy, że miasto to właściwie niczym się nie różni od innych, poza tłumami przechodniów na ulicach. Niestety industriadowe atrakcje zamykają nam przed nosem, maszerujemy więc na czeską stronę z mocnym postanowieniem spożycia smażonego sera - narodowej potrawy naszych sąsiadów. Okazuje się to jednak nie lada wyzwaniem, bowiem za rzeką funkcjonuje zupełnie inna kultura i podejście do turystów. Główne ulice i rynek wcale nie okalają kuszące knajpy, czy inne miłe zakątki - przeciwnie, pełno tu... zwyczajnych sklepów. Spożywczak, mięsny, czy akcesoria kuchenne wprawiają nas w lekkie osłupienie i zmuszają do dokładnego przespacerowania się przez kolejne uliczki w poszukiwaniu upragnionej potrawy. W końcu lekko zrezygnowani zaglądamy do niezbyt przyjaznego pub'u, gdzie w menu odnajdujemy upragniony ser, a sympatyczna kelnerka o urodzie typowej aryjki (nazwaliśmy ją na nasze potrzeby pieszczotliwie Helga) upewnia nas, że możemy zapłacić złotówkami, choć jest to absolutny maks uprzejmości.

Najedzeni maszerujemy leniwie w stronę samochodu oddając się jeszcze na chwilę błądzeniu czeskimi uliczkami. Wydaje się, że miasto właściwie ignoruje rzesze przybywających tu turystów i żyje swoim własnym życiem - młodzież siedzi na ławkach, pije kofolę (uznajmy, że nie widzimy z czym jest wcześniej mieszana), ludzie siedzą w dusznych knajpkach, które odstraszają cudzoziemców a inni zwyczajnie maszerują z zakupami. Zupełnie to różne od polskiej strony, gdzie próbuje się z turysty wyciągnąć ostatnią złotówkę kusząc kolorowymi witrynami, dostojnymi szyldami i odpustowymi straganami pełnymi rupiecie made in china. Stojąc na środku Mostu Przyjaźni można by długo zastanawiać się, która strona mimo wszystko jest lepsza...

2 komentarze :

Śmiało, zostaw komentarz :)