środa, 16 października 2019

Wagary dla pary

Czasem, by nie zwariować, trzeba się zresetować. Nawet, jeśli na pozór wydaje się to niemożliwe i wszyscy wokół zdają się szachować każdy Twój ruch przez co trwasz w patowym położeniu. Tymczasem nam z Małżonką udało się dziś fortelem wyłamać z takiej sytuacji i nie mówiąc nikomu, poza naszymi pracodawcami, wzięliśmy urlop. Wyszliśmy rano niby normalnie do pracy i... tu zaczyna się nasze 8 godzin na wspólną przygodę. Wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy, po drodze zatrzymując się tylko po kawę na wynos, by spędzić ten czas wyłącznie we dwoje. 

Kilka minut później jemy śniadanie w samochodzie, na parkingu. Wokół złoci się jesień a przeważające w lesie buki prezentują wszystkie odcienie zieleni, żółci, pomarańczu, czerwieni i brązów. Tu, na początku szlaku, zaczynamy wędrówkę z wolna dopijając resztki kawy. Kierujemy kroki na niebieski szlak, który szybko z szutrowej szosy skręca przez drewniany mostek w dawne wyrobisko kamieniołomu. Kiedyś na małą skalę wydobywano tu szarogłaz, który jest znakomitym budulcem - idealnie łupie się na duże, płaskie połacie. Pewnie wielu z Was widziało wiejskie domki pokryte właśnie tym kamieniem. Tuż obok znajduje się także wylot sztolni - pozostałości po poszukiwaniu złota, a dziś idealne schronienie dla nietoperzy.




My jednak od razu z animuszem wspinamy się na skały i brniemy dalej szlakiem aż do miejsca, które ochrzczono Piekiełkiem. Tam też zupełnie jak poprzednio mylimy drogę i nadrabiamy kilka kilometrów. W porę jednak się opamiętaliśmy i dalej już bez większych niespodzianek pilnujemy żółtego, dla odmiany, szlaku. Ten prowadzi już bezpośrednio na szczyt. Brniemy więc czując jak bardzo biurowa praca i wszystkie nasze ostatnie wyrzeczenia się czasu wolnego osłabiły naszą kondycję. Trzeba jednak być dzielnym i jak powiedziało się A, to i należy powiedzieć B.
Do schroniska docieramy w dość przyzwoitym tempie. Tu jednak następuje punkt zwrotny w aurze, która nagle stała się nieco mniej przychylna. Zakładamy z powrotem bluzy, które większość drogi odpoczywały w plecaku. Na tej wysokości wycięto większość drzew, przez co wiatr smagał nas przez kolejnych kilkaset metrów, aż dotarliśmy do następnego zalesionego fragmentu. Teraz pozostało nam już tylko walczyć z własnymi słabościami i brakiem kondycji. W końcu jednak zdobywamy szczyt i bez wahania od razu postanawiamy wejść jeszcze na wieżę - mimo silnego wiatru i nie najlepszej tego dnia widoczności.




Z wieży wracamy lekko zmarznięci marudząc pod nosem, że trzeba było jednak zabrać z bagażnika kurtki. Ale nie ma tego złego i nie jest to jedyna rzecz, której tego dnia nie zabraliśmy. Po strategicznej przerwie na najbardziej osłoniętej od wiatru ławeczce ruszamy w drogę powrotną. Animuszu naszym krokom dodaje niebo, które zaciągnęło się złowrogimi chmurami w coraz ciemniejszych odcieniach szarości. Co jakiś czas czuliśmy też na policzkach krople deszczu. Mijamy małą wycieczkę szkolną i już z daleka słyszymy, że jej pozostała część okupuje schronisko co dodatkowo zmotywowało nas do rychlejszego zejścia bez przystanku. Im jednak niżej, tym cieplej. Dodatkowo las osłania nas przed wiatrem i marsz znów staje się przyjemnością. Sprawnie docieramy do auta i sięgamy po drugie śniadanie oraz mapę zastanawiając się jak spożytkować resztę czasu.




Wybór padł na pobliski Zlatokopecký skanzen - Zlatorudné mlýny i Hornická osada. To małe acz urocze miejsce tuż za granicą sukcesywnie jest rozbudowywane. Odkąd mieszkam w Głuchołazach chciałem tam zajrzeć a i Żona była chętna zobaczyć co tam się zmieniło. Kilkanaście minut później byliśmy już na parkingu. Szare chmury ustąpiły miejsca słońcu i znów zrobiło się całkiem sympatycznie. Dobre pierwsze wrażenie dopełnił bardzo zadbany teren skansenu z równo przystrzyżoną trawą, ładnymi ścieżkami i domkami mającymi przypominać dawną osadę poszukiwaczy złota. Miejsce naprawdę bardzo urocze, ale... małe. Podejrzewam, że gdyby wziąć udział w jakieś większej grupie w zwiedzaniu z przewodnikiem, całość zrobiła by większe wrażenie. Na chętnych czaka tu bowiem wypłukiwanie złota w drewnianych rynnach rodem z amerykańskich filmów o gorączce złota na Alasce. No i jest główna atrakcja, czyli duży, podwójny młyn wodny oraz ulokowany na drugim brzegu piec do wytopu rudy złota. Tymczasem nam spacer zajął niespełna godzinę.






Do końca wagarów zostało nam już niewiele czasu. Wracamy do naszego bolidu i powoli, okrężną i bardzo widokową trasą zbieramy się w drogę powrotną. Decyzja okazuje się o tyle słuszna, że wiatr znów zaczął szaleć przeganiający przy tym po niebie kolejne groźne chmury. Kierujemy się w stronę Javornika i dopiero tam wracamy w stronę Nysy. Na koniec wpada mi do głowy jeszcze jeden postój - stacja kolejowa w Nowym Świętowie. Zatrzymujemy się więc i zachwycamy się wspaniałym krajobrazem powstałym z połączenia stalowych szlaków, semaforów i odzianych w jesienne barwy drzew. Tak, to była udana ucieczka od codzienności i polecamy to wszystkim - nawet jeśli jesteście już rodzicami, by nie zapomnieć że jesteście też małżonkami.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)