czwartek, 24 maja 2012

Przerwa na reklamę

Dziś mała przerwa na reklamę, bo sporo ostatnio się dzieje w najbliższej okolicy Zabrza. Zatem, polecam przyglądnąć się poniższym plakatom i na pewno ktoś znajdzie coś dla siebie. A mnie prawdopodobnie nie zabraknie na tych imprezach, możecie się więc spodziewać relacji.
Info na facebooku szkoły 


Więcej na stronie ZMK 




I koniecznie zajrzyjcie na kolejną Masę! 


Także polecam, zapraszam i mam nadzieję do zobaczenia :)

piątek, 18 maja 2012

Wiosno - to jednak Ty?


Proszę Państwa: Świat jest piękny, a Śląsk jest zielony. Wystarczy tylko zjechać z głównych ulic by dostrzec to piękno. I nawet kolec akacji w oponie nie popsuł dziś tego spontanicznie odkrytego piękna. Zielono mi.

piątek, 11 maja 2012

Mole na kole

Raz w miesiącu Zabrze staje się naprawdę odjazdowym miastem. Dokładnie drugi piątek miesiąca - niezmiennie od niemal już dwóch lat! Tym razem zakręciliśmy jeszcze bardziej wyciągając spomiędzy wysokich regałów i stert ksiąg bibliotekarzy! "Odjazdowy Bibliotekarz" to ogólnopolska inicjatywa, która burzy światopogląd szarego uczestnika życia codziennego, który uparcie wierzy, że w bibliotece siedzą jedynie książkowe mole, a nad księgowaniem i katalogowaniem całości zbiorów czuwa ponura pani, która dorównuje wiekiem najstarszym zbiorom bibliotecznym i sama wszystko już przeczytała przynajmniej dwa razy.

Wraz z silną reprezentacją miejscowych włodarzy i goszczącej u nas Księżniczki ziem bytomskich obraliśmy we czworo kurs na pl. Wolności - trzema rowerami: Tandem (Pamir Duet Okrutny), Dexter, oraz wiekowy Simson, którego zaszczytnie dosiadłem drugi raz ja. I nie było wielkiego zaskoczenia, że pół godziny przed startem na starcie mieniło się już na pomarańczowo całkiem sporo rowerzystów, a tych mniej pomarańczowych we właściwe kolory wyposażali radośni bibliotekarze, którzy ten rewolucyjny kolor wybrali sobie właśnie za sztandarowy dla całej akcji. Nie zabrakło telewizji, a przed obiektyw tradycyjnie chciał mnie wypchnąć Kubush, co tylko po części mu się udało - sam też został zaciągnięty do odpowiedzi na pytania - możecie oglądnąć tutaj od 8:30 minuty.

Nie można powiedzieć, że wystartowaliśmy punktualnie, ale to nie była najistotniejsza sprawa. Po kilku słowach wprowadzenia barwny korowód ruszył na podbój zabrzańskich szos, które akurat w tym tygodniu nieustraszeni drogowcy postanowili miejscami wzbogacić o kilka frezów, dzięki czemu nasza trasa była nieco zmieniona względem pierwotnych założeń. Ale było za to bardzo pozytywnie i wesoło, a ponad setka rowerów przetaczająca się z wolna ważnymi traktami miasta zrobiła na kierowcach i przechodniach ogromne wrażenie. 
Pl. Teatralny. 
A tu nawet Goofy mnie złapał w kadrze - dzięki! 
Bibliotekarze pozdrawiają :) 
Artystyczna dusza Janka dała o sobie znać - ciekawe ujęcie.
 A przejazd bynajmniej końcem atrakcji nie był. Gdy my raźno kręciliśmy wokół centrum, druga ekipa przygotowywała niespodziankę, na którą dotarliśmy niespodziewanie odrobinę przed czasem. Na rowerzystów czekały przepyszne muffinki (których oczywiście nie zdążyłem skosztować), mandarynki i... oczywiście kosze książek, które można było do woli przeglądać i najciekawsze sobie zabrać. Nie zabrakło losowania z nagrodami, które były naprawdę fajne - bony zakupowe w internetowych księgarniach i kilka bardzo ciekawych książek, do których oczywiście też nie miałem dziś szczęścia. Ale nic straconego, wszak za rok znów się spotkamy, prawda? No i mamy nadzieję, że bibliotekarze, z których spora część na co dzień jeździ na rowerach do swojej pracy, będą nas odwiedzać na kolejnych Masach w Zabrzu i nie tylko. Było naprawdę pozytywnie, bez dwóch zdań!  
Nie możliwe - uśmiecham się! 
Takie tam, pamiątkowe - ktokolwiek mnie tu znajdzie? 
Bibliotekarze także chcieli z nami fotkę.
 Po pikniku przyszedł czas na powrót, tym razem już większą grupką, która w Mikulczycach się przegrupowała. Ja zmieniłem Simsona na moją arcywygodną Morfinę i po krótkiej pogawędce w większym gronie u Piernika wybraliśmy się jeszcze odprowadzić Księżniczkę na jej pałace, ale to już zupełnie inna historia...

środa, 9 maja 2012

Gliwice

Kolejne piękne popołudnie, tradycyjnie więc wyszarpałem moją maszynkę do pożerania kilometrów żeby nasycić ten dziwny głód. Tym razem jednak udało mi się wyrwać Janka, który od jakiegoś czasu się rozleniwił, a na dodatek czasowo rezyduje w Gliwicach z ograniczonym dostępem do internetu, co dodatkowo utrudnia życie. Nikt nas na szczęście nie pozbawił telefonów, więc po kilku zmianach wybraliśmy w końcu optymalną godzinę, mogłem więc zaraz po obiedzie pognać najkrótszą i  optymalną trasą przez ul. Leśną i Żerniki zostawiając za sobą kurz i innych rowerzystów.

Jak zwykle nie mieliśmy wielkiego planu co do trasy a jedynie ogólny margines czasu, zaproponowałem więc "serwisówkę" i właśnie w tym kierunku pojechaliśmy na swoich aluminiowych, dwukołowych rumakach. W koło pachniało wiosną i świeżo zamordowaną trawą, mnie jednak wyjątkowo to wszystko nie przyprawiało o alergię. Nadrobiliśmy tematy bieżące zachwycając się przy okazji jak niepozornie ładne są Gliwice - jak to wczoraj ustaliliśmy z Piernikiem: Bytom jest zdecydowanie brzydszy od Zabrza, Gliwice z kolei tylko nieco są ładniejsze od Zabrza.
Do serwisówki dotarliśmy wyjątkowo leniwym tempem i od razu jedno było pewne - widoczność będzie dziś znakomita. Śmiałe stwierdzenie szybko potwierdził delikatny zarys Beskidów nad rybnickimi hałdami, które zdawały się tym razem być niemal na wyciągnięcie ręki. Nam jednak nie w głowie było dziś walczenie z takimi dystansami, choć mając w pamięci ubiegłoroczny wyjazd do Czech, Rybnik wcale nie wydawał się tak daleki, gdy przezeń przejeżdżaliśmy. Tym razem zadowoliliśmy się pogonią za paramotolotniarzem, który bujał się nad "A-czwórką" i wyprzedzaniem zdezorientowanych współużytkowników niemal idealnego kawałka asfaltu.

Powrót urozmaiciliśmy sobie ulicą Daszyńskiego, co nie do końca było przyjemne przez mnogość kraterów w nawierzchni, aczkolwiek nie można powiedzieć, że jadąc kilka kilometrów z górki, jest źle. A że udało się to nam nader sprawnie, dopisaliśmy sobie jeszcze do listy miejsc do odwiedzenia lotnisko od razu przechodząc od słów do czynu.  

Na miejscu olbrzymi ruch jak na tak kameralne miejsce - przez kilkanaście minut naszego pobytu dwa starty samolotów, do tego jakiś paramotolotniarz siłował się ze swoim sprzętem, spadochroniarze dosłownie spadali z nieba, a całemu temu zamieszaniu przyglądał się spory tłum ludzi.
Kilkadziesiąt zdjęć później powzięliśmy już strategiczne przemieszczenie się do punktu startowego, czyli obecnej i chwilowej rezydencji Janka. Zaparkowaliśmy nasze rowery w absurdalnie małym pomieszczeniu, gdzie zrobił się chwilowo tłok jak w za przeroszeniem przedziale rowerowym od za przeproszeniem PKP. Udaliśmy się na chwilę przerwy i wymianę fotek, po czym już samotnie udałem się w drogę powrotną, którą tradycyjnie uszczęśliwiały mnie na złość czerwone sygnalizatory...

niedziela, 6 maja 2012

Impossible is nothing

Zdrowy rozsądek to zbiór uprzedzeń nabytych do osiemnastego roku życia.
~Albert Einstein

Po raz kolejny zapomniałem ów zdrowego rozsądku, a może tak naprawdę wcale nie nabyłem go w takiej postaci, w jakiej mógłby mi przeszkadzać w dzisiejszej wyprawie, na którą pomysł zrodził się ledwie kilka dni wcześniej. Spakowałem więc absolutne minimum i ruszyłem raźno w drogę, by już na starcie przekonać się, że szanse nie będą wyrównane w tej walce ze samym sobą, oporem kilometrów i oczywiście wiatrem w twarz. Ten ostatni właśnie dziś był nader uciążliwy, a wiał dosłownie całą drogę dokładnie z naprzeciwka jednostajnie i monotonnie, aż od jego huku w uszach bolała głowa.

piątek, 4 maja 2012

Raz można zmoknąć

Pierwszy raz od bardzo dawna do Gliwic na Masę musiałem jechać sam i bardzo mi z tą myślą nie w smak. Ale cóż, trzeba przyznać, że pogoda mogła niejedną osobę odstraszyć. Mnie jednak nie zbywa ostatnio na rozsądku, zebrałem się wiec z nadzieją, że może w centrum ktoś do mnie dołączy. Niestety po kilku minutach na pl. Wolności i telefonicznym upewnieniu się, że Piernik też się nie pojawi, musiałem kręcić sam. Na szczęście deszcz przestał padać nim wyjechałem, a asfalt szybko zaczął  schnąć, mogłem więc pognać co sił, jednak każde kolejne światła uparcie w tym przeszkadzały.

Dotarłem na miejsce i od razu czekała mnie niespodzianka - piękny custom w stylu choppera, który dzień wcześniej widzieliśmy z Piernikiem w Chudowie. Nie omieszkałem wykorzystać okazji i zrobiłem nim rundkę po placu i trzeba przyznać, że egzaminacyjnej ósemki to by nie zrobił nawet gdyby była dziesięć razy większa, a i z łukiem dla ciężarówek mógłby mieć lekki problem.
W trasę ruszyłem kolejny raz w stylowej i wyjątkowej kamizelce "Służba porządkowa" i po chwili pogawędki ze Skudem i Lechem pognałem wspomóc Toriego w pilnowaniu, by jakiś niefrasobliwy kierowca nie wjechał przypadkiem w peleton. Na szczęście ruch był delikatnie mówiąc umiarkowany, bo w końcu komu by się chciało w taką pogodę, w środku majowego, długiego weekendu, gdziekolwiek jeździć?

Zakręcony przejazd zakończyliśmy tradycyjnie na pl. Krakowskim, a nie obyło się bez kilku drobnych "wpadek", na szczęście eskortujący nas funkcjonariusze wyraźnie też się dobrze bawili sami nie wiedząc do końca jak jechać. Teraz czekał mnie dłużący się zawsze powrót, na szczęście pierwszy kilometr do Zabrskiej odprowadził mnie Michał, a na Chorzowskiej dogoniłem czteroosobową ekipę jadącą w stronę Zabrza, więc się podłączyłem i tak jakoś droga przyjemniej minęła, gdy było do kogo gębę otworzyć. Później już samotnie przez centrum w trybie "byle szybciej do domu" budząc popłoch wśród kierowców, którzy nie bardzo mogli mnie wyprzedzić w myśl obowiązujących ograniczeń prędkości. Tak dotarłem do domu nawet niezbyt mokry, ale za to zadowolony, że znów pokonałem swoje lenistwo i mimo wszystko pojechałem - sam.

Tygodniowa retrospektywa

Koniec kwietnia nie był dla mnie łaskawy i po odchorowaniu kilku nadzwyczaj dłużących się dni i powrocie do świata żywych była już niedziela. Poczułem się jakbym zaspał i obudził się co najmniej w połowie lipca, a może to termometr za oknem miał teraz gorączkę, jak kilka dni wcześniej ja? Dziś spróbuję streścić ostatni niemal tydzień, z racji takiej, że i tak większość ma wolne i nie chciałoby im się czytać kilku wpisów, a mam wrażenie, że mnie samemu zdjęć mogłoby zabraknąć...
Niedzielne popołudnie, gdy upał nieco zelżał, a mnie wróciły siły i chęć, by żyć a nie wegetować w pozycji "mokry chomik na patelni" postanowiłem spędzić na rowerze. Umówiłem się z Jankiem i wspólnie już obraliśmy sobie za cel Czechowice, co przy urywających głowy podmuchach wietrze było dość karkołomne. Wiatr jednak miał też dziś swoją niewątpliwą zaletę - bez niego termometry mogłyby jeszcze śmielej przekroczyć trzydziestkę i... zabijać samym wskazaniem. 

Czechowice oczywiście były oblegane jak upuszczony przez dziecko lizak przez mrówki, więc przejechaliśmy tylko wzdłuż plaży podziwiając wiosenne widoki i obmyślając dalszą trasę, która miała zaprowadzić nas do gliwickiego rynku, gdzie w planie było podziwianie odnawianych uliczek i odwiedziny piękniejszej połówki Janka.

Poniedziałek dla przeciwności, o zgrozo, minął mi niemal cały na zakupach. Przyuważyłem przy tej okazji bardzo ciekawy "billboard" z przerażającą nieco wizualizacją zrewitalizowanej najstarszej wieży ciśnień w Zabrzu - na terenie huty. Nabyłem też dla mamy rower, na którym pewnie i tak nie będzie jeździć. Zabawnie jednak było na nim wyprzedzić kilka "górali", choć pewnie wyglądałem jak ostatni idiota na przymałej "damce". Na szczęście zaraz po odstawieniu nowego nabytku do "szopy" przesiadłem się już na moją Morfinę i pognałem na spotkanie Księżniczki i Piernika. Gdy odprowadziliśmy piękniejszy ułamek naszego trio, wydumaliśmy ciekawą trasę powrotną i od razu wcieliliśmy ją w czyn, co zaowocowało zwiedzeniem połowy Bytomia, ale wieczorny powrót przez te okolice ma swój urok - mrok skutecznie skrywa ogólną brzydotę, brud i zniszczenia, za to światło wydobywa nieznane krawędzie, powierzchnie i zakamarki bajecznie przenikając przez różne przeszklenia i pęknięcia.

Wtorek przyniósł już mniej pewną pogodę, a my mieliśmy w planach podwojenie wczorajszego dystansu. Popołudniem wraz z Piernikiem obraliśmy kierunek Gliwice, gdzie spotkaliśmy się z resztą ekipy i w pięcioosobowym składzie skierowaliśmy się w stronę Pławniowic. Dla mnie o tyle nowość, że dużej części trasy zupełnie nie znałem, a było czego żałować. Zupełnie puste uliczki i ścieżki, więc jechało się bardzo przyjemnie, a z taką ekipą czas mijał bardzo szybko i nim się obejrzeliśmy, już byliśmy na miejscu. 

Ale my tu pięknie gadu gadu nad jeziorem, a za plecami coraz bardziej niepokoją złowrogie chmury, powzięliśmy więc strategiczny powrót na upatrzone pozycje, tym razem jednak jeszcze bardziej off-road'owymi ścieżkami, gdzie godny uwagi był długi, piaszczysty odcinek, na którym Morfina ślizgała się bardziej, niż w środku zimy na lodzie i w głębokim śniegu. Dalej na szczęście było już więcej asfaltu i mimo pewnych obaw dotarliśmy w komplecie pod domostwo gościnnego Skuda, który zaprosił nas jeszcze na małe espresso, przy którym wymienialiśmy się "tajemną wiedzą", raczeni przez radiowe bity zapuszczane przez Piernika, z którym później czekał mnie bardzo przyjemny powrót do naszych mikulczyckich włości. 

Środa dla odmiany była zupełnie nierowerowa, choć pokusa była wielka, zwłaszcza, gdy dowiedziałem się, że w Tychach, do których się wybierałem, właśnie dziś odbywa się Masa Krytyczna. Ostatecznie jednak Morfina została w domu, a w drodze towarzyszyła mi Lucy. Tu pochwała kolejny raz dla Kolei Śląskich - stare EN57 wyremontowane nie do poznania: czyste, przestronne, jasne, klimatyzowane i z darmowym internetem i gniazdkami. Dlaczego dziwi mnie kolejny raz coś, co wszędzie jest standardem? Nie wiem, ale przesiadka na dworcu w Katowicach szybko sprowadziła mnie w brutalny sposób na ziemię - czy nie można czegoś się nauczyć od choćby remontowanego znacznie większego Wrocławia? I jeszcze złomowate Regio na dokładkę, które toczyło się 20 km/h... Na szczęście powrót zafundowało mi znów KŚ - co prawda nieco droższe to rozwiązanie, ale widać za co się płaci - powrót Elfem i Flirtem, nawet zatłoczonym (choć każdy miał miejsce siedzące!) był po prostu przyjemny. 

Czwartek - ostatni dzień z całego cyklu minął znów pod dyktando roweru, wiatru i chmur. Piernik zaproponował fajną trasę przy okazji której nieco pozwiedzaliśmy i załatwiliśmy kilka spraw. Przez Makoszowy i Gierałtowice, gdzie stoi taki oto miły dla oka pałacyk, aż do Chudowa i właściwie miało być jeszcze dalej, jednak groźnie wyglądający front burzowy skutecznie zniechęcił do dalszej jazdy. W samym zaś Chudowie w okolicy zamku istne "dzikie tłumy", nic więc tam było po nas. Niezbyt ochoczo ruszyliśmy w drogę powrotną, jednak już nad samym Zabrzem widmo burzy odsunęło się na tyle daleko, że szybko wymyśliliśmy bardziej skomplikowany sposób na powrót do domu.

Przez Park Świerczewskiego, u którego wlotu drzemią dwa bliźniacze lwy - najprawdopodobniej przywleczone tu po wyburzeniu Małego Wersalu w Świerklańcu - pomknęliśmy w stronę niezbyt lubianego przeze mnie Zaborza. Tam po chwili krążenia wybraliśmy jedną z dróg by niemal w cudowny sposób przenieść się do sąsiednich Biskupic długą drogą w dół. Zwieńczeniem całej drogi był przejazd zboczem hałdy, która mimo wielu intensywnych prac wciąż jeszcze w środku płonie i wydziela charakterystyczny zapach tlenków siarki i nie tylko.
Dzień zwieńczyła wizyta pod koksownia Jadwiga, oczywiście po małym przegrupowaniu i uzupełnieniu sił. Rozstawiliśmy się z sprzętem, a miejscowe komary urządziły sobie krwiożerczy piknik. Na szczęście wielokrotne nawet 30 sekund naświetlania było tego warte i Piernik ustrzelił kilka ciekawych kadrów. Później przenieśliśmy się jeszcze w inne miejsce, jednak tu już "domek" służący do ładowania węgla do baterii koksowniczych nie chciał z nami współpracować kryjąc się za ciepłociągiem i budynkiem rozdzielni.
Powrót przez OMG w stronę ronda imienia "nikogo" zaowocował jeszcze jednym stopem na zdjęcia, tu jednak już nie tyle sprzęt czy obiekty, ale hałasujące w sąsiedztwie dziki, z którymi nie chcieliśmy raczej dyskutować, spowodowały, że musieliśmy szybko przerwać plener i zwyczajnie się zmyć.
Ufff, to by było na tyle, dziękuję za uwagę... A jutro już (znów) Gliwicka Masa Krytyczna.