Kolejne piękne popołudnie, tradycyjnie więc wyszarpałem moją maszynkę do pożerania kilometrów żeby nasycić ten dziwny głód. Tym razem jednak udało mi się wyrwać Janka, który od jakiegoś czasu się rozleniwił, a na dodatek czasowo rezyduje w Gliwicach z ograniczonym dostępem do internetu, co dodatkowo utrudnia życie. Nikt nas na szczęście nie pozbawił telefonów, więc po kilku zmianach wybraliśmy w końcu optymalną godzinę, mogłem więc zaraz po obiedzie pognać najkrótszą i optymalną trasą przez ul. Leśną i Żerniki zostawiając za sobą kurz i innych rowerzystów.
Jak zwykle nie mieliśmy wielkiego planu co do trasy a jedynie ogólny margines czasu, zaproponowałem więc "serwisówkę" i właśnie w tym kierunku pojechaliśmy na swoich aluminiowych, dwukołowych rumakach. W koło pachniało wiosną i świeżo zamordowaną trawą, mnie jednak wyjątkowo to wszystko nie przyprawiało o alergię. Nadrobiliśmy tematy bieżące zachwycając się przy okazji jak niepozornie ładne są Gliwice - jak to wczoraj ustaliliśmy z Piernikiem: Bytom jest zdecydowanie brzydszy od Zabrza, Gliwice z kolei tylko nieco są ładniejsze od Zabrza.
Do serwisówki dotarliśmy wyjątkowo leniwym tempem i od razu jedno było pewne - widoczność będzie dziś znakomita. Śmiałe stwierdzenie szybko potwierdził delikatny zarys Beskidów nad rybnickimi hałdami, które zdawały się tym razem być niemal na wyciągnięcie ręki. Nam jednak nie w głowie było dziś walczenie z takimi dystansami, choć mając w pamięci ubiegłoroczny wyjazd do Czech, Rybnik wcale nie wydawał się tak daleki, gdy przezeń przejeżdżaliśmy. Tym razem zadowoliliśmy się pogonią za paramotolotniarzem, który bujał się nad "A-czwórką" i wyprzedzaniem zdezorientowanych współużytkowników niemal idealnego kawałka asfaltu.
Powrót urozmaiciliśmy sobie ulicą Daszyńskiego, co nie do końca było przyjemne przez mnogość kraterów w nawierzchni, aczkolwiek nie można powiedzieć, że jadąc kilka kilometrów z górki, jest źle. A że udało się to nam nader sprawnie, dopisaliśmy sobie jeszcze do listy miejsc do odwiedzenia lotnisko od razu przechodząc od słów do czynu.
Na miejscu olbrzymi ruch jak na tak kameralne miejsce - przez kilkanaście minut naszego pobytu dwa starty samolotów, do tego jakiś paramotolotniarz siłował się ze swoim sprzętem, spadochroniarze dosłownie spadali z nieba, a całemu temu zamieszaniu przyglądał się spory tłum ludzi.
Kilkadziesiąt zdjęć później powzięliśmy już strategiczne przemieszczenie się do punktu startowego, czyli obecnej i chwilowej rezydencji Janka. Zaparkowaliśmy nasze rowery w absurdalnie małym pomieszczeniu, gdzie zrobił się chwilowo tłok jak w za przeroszeniem przedziale rowerowym od za przeproszeniem PKP. Udaliśmy się na chwilę przerwy i wymianę fotek, po czym już samotnie udałem się w drogę powrotną, którą tradycyjnie uszczęśliwiały mnie na złość czerwone sygnalizatory...
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)