Koniec kwietnia nie był dla mnie łaskawy i po odchorowaniu kilku nadzwyczaj dłużących się dni i powrocie do świata żywych była już niedziela. Poczułem się jakbym zaspał i obudził się co najmniej w połowie lipca, a może to termometr za oknem miał teraz gorączkę, jak kilka dni wcześniej ja? Dziś spróbuję streścić ostatni niemal tydzień, z racji takiej, że i tak większość ma wolne i nie chciałoby im się czytać kilku wpisów, a mam wrażenie, że mnie samemu zdjęć mogłoby zabraknąć...
Niedzielne popołudnie, gdy upał nieco zelżał, a mnie wróciły siły i chęć, by żyć a nie wegetować w pozycji "mokry chomik na patelni" postanowiłem spędzić na rowerze. Umówiłem się z Jankiem i wspólnie już obraliśmy sobie za cel Czechowice, co przy urywających głowy podmuchach wietrze było dość karkołomne. Wiatr jednak miał też dziś swoją niewątpliwą zaletę - bez niego termometry mogłyby jeszcze śmielej przekroczyć trzydziestkę i... zabijać samym wskazaniem.
Niedzielne popołudnie, gdy upał nieco zelżał, a mnie wróciły siły i chęć, by żyć a nie wegetować w pozycji "mokry chomik na patelni" postanowiłem spędzić na rowerze. Umówiłem się z Jankiem i wspólnie już obraliśmy sobie za cel Czechowice, co przy urywających głowy podmuchach wietrze było dość karkołomne. Wiatr jednak miał też dziś swoją niewątpliwą zaletę - bez niego termometry mogłyby jeszcze śmielej przekroczyć trzydziestkę i... zabijać samym wskazaniem.
Czechowice oczywiście były oblegane jak upuszczony przez dziecko lizak przez mrówki, więc przejechaliśmy tylko wzdłuż plaży podziwiając wiosenne widoki i obmyślając dalszą trasę, która miała zaprowadzić nas do gliwickiego rynku, gdzie w planie było podziwianie odnawianych uliczek i odwiedziny piękniejszej połówki Janka.
Poniedziałek dla przeciwności, o zgrozo, minął mi niemal cały na zakupach. Przyuważyłem przy tej okazji bardzo ciekawy "billboard" z przerażającą nieco wizualizacją zrewitalizowanej najstarszej wieży ciśnień w Zabrzu - na terenie huty. Nabyłem też dla mamy rower, na którym pewnie i tak nie będzie jeździć. Zabawnie jednak było na nim wyprzedzić kilka "górali", choć pewnie wyglądałem jak ostatni idiota na przymałej "damce". Na szczęście zaraz po odstawieniu nowego nabytku do "szopy" przesiadłem się już na moją Morfinę i pognałem na spotkanie Księżniczki i Piernika. Gdy odprowadziliśmy piękniejszy ułamek naszego trio, wydumaliśmy ciekawą trasę powrotną i od razu wcieliliśmy ją w czyn, co zaowocowało zwiedzeniem połowy Bytomia, ale wieczorny powrót przez te okolice ma swój urok - mrok skutecznie skrywa ogólną brzydotę, brud i zniszczenia, za to światło wydobywa nieznane krawędzie, powierzchnie i zakamarki bajecznie przenikając przez różne przeszklenia i pęknięcia.
Wtorek przyniósł już mniej pewną pogodę, a my mieliśmy w planach podwojenie wczorajszego dystansu. Popołudniem wraz z Piernikiem obraliśmy kierunek Gliwice, gdzie spotkaliśmy się z resztą ekipy i w pięcioosobowym składzie skierowaliśmy się w stronę Pławniowic. Dla mnie o tyle nowość, że dużej części trasy zupełnie nie znałem, a było czego żałować. Zupełnie puste uliczki i ścieżki, więc jechało się bardzo przyjemnie, a z taką ekipą czas mijał bardzo szybko i nim się obejrzeliśmy, już byliśmy na miejscu.
Ale my tu pięknie gadu gadu nad jeziorem, a za plecami coraz bardziej niepokoją złowrogie chmury, powzięliśmy więc strategiczny powrót na upatrzone pozycje, tym razem jednak jeszcze bardziej off-road'owymi ścieżkami, gdzie godny uwagi był długi, piaszczysty odcinek, na którym Morfina ślizgała się bardziej, niż w środku zimy na lodzie i w głębokim śniegu. Dalej na szczęście było już więcej asfaltu i mimo pewnych obaw dotarliśmy w komplecie pod domostwo gościnnego Skuda, który zaprosił nas jeszcze na małe espresso, przy którym wymienialiśmy się "tajemną wiedzą", raczeni przez radiowe bity zapuszczane przez Piernika, z którym później czekał mnie bardzo przyjemny powrót do naszych mikulczyckich włości.
Środa dla odmiany była zupełnie nierowerowa, choć pokusa była wielka, zwłaszcza, gdy dowiedziałem się, że w Tychach, do których się wybierałem, właśnie dziś odbywa się Masa Krytyczna. Ostatecznie jednak Morfina została w domu, a w drodze towarzyszyła mi Lucy. Tu pochwała kolejny raz dla Kolei Śląskich - stare EN57 wyremontowane nie do poznania: czyste, przestronne, jasne, klimatyzowane i z darmowym internetem i gniazdkami. Dlaczego dziwi mnie kolejny raz coś, co wszędzie jest standardem? Nie wiem, ale przesiadka na dworcu w Katowicach szybko sprowadziła mnie w brutalny sposób na ziemię - czy nie można czegoś się nauczyć od choćby remontowanego znacznie większego Wrocławia? I jeszcze złomowate Regio na dokładkę, które toczyło się 20 km/h... Na szczęście powrót zafundowało mi znów KŚ - co prawda nieco droższe to rozwiązanie, ale widać za co się płaci - powrót Elfem i Flirtem, nawet zatłoczonym (choć każdy miał miejsce siedzące!) był po prostu przyjemny.
Czwartek - ostatni dzień z całego cyklu minął znów pod dyktando roweru, wiatru i chmur. Piernik zaproponował fajną trasę przy okazji której nieco pozwiedzaliśmy i załatwiliśmy kilka spraw. Przez Makoszowy i Gierałtowice, gdzie stoi taki oto miły dla oka pałacyk, aż do Chudowa i właściwie miało być jeszcze dalej, jednak groźnie wyglądający front burzowy skutecznie zniechęcił do dalszej jazdy. W samym zaś Chudowie w okolicy zamku istne "dzikie tłumy", nic więc tam było po nas. Niezbyt ochoczo ruszyliśmy w drogę powrotną, jednak już nad samym Zabrzem widmo burzy odsunęło się na tyle daleko, że szybko wymyśliliśmy bardziej skomplikowany sposób na powrót do domu.
Przez Park Świerczewskiego, u którego wlotu drzemią dwa bliźniacze lwy - najprawdopodobniej przywleczone tu po wyburzeniu Małego Wersalu w Świerklańcu - pomknęliśmy w stronę niezbyt lubianego przeze mnie Zaborza. Tam po chwili krążenia wybraliśmy jedną z dróg by niemal w cudowny sposób przenieść się do sąsiednich Biskupic długą drogą w dół. Zwieńczeniem całej drogi był przejazd zboczem hałdy, która mimo wielu intensywnych prac wciąż jeszcze w środku płonie i wydziela charakterystyczny zapach tlenków siarki i nie tylko.
Dzień zwieńczyła wizyta pod koksownia Jadwiga, oczywiście po małym przegrupowaniu i uzupełnieniu sił. Rozstawiliśmy się z sprzętem, a miejscowe komary urządziły sobie krwiożerczy piknik. Na szczęście wielokrotne nawet 30 sekund naświetlania było tego warte i Piernik ustrzelił kilka ciekawych kadrów. Później przenieśliśmy się jeszcze w inne miejsce, jednak tu już "domek" służący do ładowania węgla do baterii koksowniczych nie chciał z nami współpracować kryjąc się za ciepłociągiem i budynkiem rozdzielni.
Powrót przez OMG w stronę ronda imienia "nikogo" zaowocował jeszcze jednym stopem na zdjęcia, tu jednak już nie tyle sprzęt czy obiekty, ale hałasujące w sąsiedztwie dziki, z którymi nie chcieliśmy raczej dyskutować, spowodowały, że musieliśmy szybko przerwać plener i zwyczajnie się zmyć.
Ufff, to by było na tyle, dziękuję za uwagę... A jutro już (znów) Gliwicka Masa Krytyczna.
Powrót przez OMG w stronę ronda imienia "nikogo" zaowocował jeszcze jednym stopem na zdjęcia, tu jednak już nie tyle sprzęt czy obiekty, ale hałasujące w sąsiedztwie dziki, z którymi nie chcieliśmy raczej dyskutować, spowodowały, że musieliśmy szybko przerwać plener i zwyczajnie się zmyć.
Ufff, to by było na tyle, dziękuję za uwagę... A jutro już (znów) Gliwicka Masa Krytyczna.
Zgrał nam się na blogach ten zachwyt nad wyremontowanymi EN57. Ale słusznie, bo warto to zaakcentować.
OdpowiedzUsuń