Po całej wieczności jaka minęła od czasu mojego dobrego samopoczucia i ogólnie zdrowia, znów wróciła mi leniwa ochota by żyć i cokolwiek zdziałać. Ponieważ przejawianie jakiejkolwiek aktywności fizycznej jeszcze nie wchodzi w grę, postanowiłem zrobić porządek w mojej rowerowej "stajni". Przyprowadziłem więc wszystkie rowery i ich pochodne do mojego pokoju i na pierwszy ognień wziąłem Scotta, gdzie zasadniczo nie było wielkiej filozofii - wymienić siodełko na wygodniejsze. Mam siodełko, wagę (producent nie podał wagi siodełka, a ciekawość ile przybędzie cennych gramów była silniejsza - niecałe sto!) i potrzebny klucz - wszystko sztuk raz - zatem cała operacja trwała dosłownie chwilę.
Druga w kolejce stała Morfina, której ostatnio brakuje powietrza i wcale nie wygląda to na problem z płucami. Podejrzewałem zawór dętki, więc wyjąłem ją bez skrupułów i książkowo zacząłem kolejne odcinki zanurzać w wodzie w poszukiwaniu winowajcy. Nie znalazłem jednak zupełnie nic, przetarłem więc profilaktycznie oponę, rzuciłem okiem na felgę po czym zintegrowałem wszystko z nową dętką - wszakże rowerzysta dętkę w zapasie mieć musi. No to teraz ów dętki zapasowej nie posiadam, ale za to mam komfort psychiczny, że gdy przyjdzie mnie ochota na kolejne kilometry, nie będę musiał ich zaczynać od, dwuznacznego zresztą, machania pompką.
Na koniec została mi "Żółtoczarna śmierć", jak pieszczotliwie zwykł ją nazywać Janek - rower poprzednik Morfiny, który od roku stoi bezczynnie i niszczeje, a pojawiła się okazja, by częściowo chociaż wrócił do łask. W tym rowerze zasadniczo zepsuło się już wszystko, co się zepsuć mogło i działało absolutne minimum zapewniające możliwość sprawnego poruszania się i zatrzymywania bez nadmiernych oporów toczenia. Jednak po roku odstawki rower dopadła rdza, która początkowo wydawała mi się zupełnie niegroźna, jednak po dokładniejszych oględzinach musiałem dać za wygraną i potwierdzić "zgon".
Ech, na starość robię się chyba jakiś sentymentalny, ale ten rower przez pięć lat zjeździł ze mną sporo miejsc, przeżył niejedną przygodę i mógł mieć przejechane dobrych 15 tys kilometrów, co jak na rower z hipermarketu jest nie lada wyczynem. Pozostało mi jedynie zdemontować to, co może się jeszcze kiedyś przydać i zasadniczo nie zapełniłem tym nawet połowy pudelka po butach. Tylne koło oddałem na transplantację do roweru brata, który przy okazji także ogarnąłem, natomiast rama najprawdopodobniej trafi ostatecznie na złom, by dzięki magii recyklingu stała się kiedyś jakimś nowym, fajnym i użytecznym przedmiotem.
Zdjęcia oczywiście wygrzebane z archiwum, natomiast dwa pierwsze to stan obecny - jedne z tych chińskich, chromowanych śrub, które nigdy nie rdzewieją - cóż, nie zardzewiała właściwie tylko tarcza hamulcowa i plastikowe odblaski...
Na każdego w końcu przyjdzie czas. Jak tak patrzę na tę "Żółtą śmierć", to nie jestem do końca przekonany, czy nie warto by jej przywrócić drugiego życia. Zezłomowanie roweru to straszne przeżycie dla właściciela. Czy jesteś gotów na tę traumę? :)
OdpowiedzUsuń