Zdrowy rozsądek to zbiór uprzedzeń nabytych do osiemnastego roku życia.
~Albert Einstein
Po raz kolejny zapomniałem ów zdrowego rozsądku, a może tak naprawdę wcale nie nabyłem go w takiej postaci, w jakiej mógłby mi przeszkadzać w dzisiejszej wyprawie, na którą pomysł zrodził się ledwie kilka dni wcześniej. Spakowałem więc absolutne minimum i ruszyłem raźno w drogę, by już na starcie przekonać się, że szanse nie będą wyrównane w tej walce ze samym sobą, oporem kilometrów i oczywiście wiatrem w twarz. Ten ostatni właśnie dziś był nader uciążliwy, a wiał dosłownie całą drogę dokładnie z naprzeciwka jednostajnie i monotonnie, aż od jego huku w uszach bolała głowa.
Mimo nadwyżki kilometrów, jaką zebrałem gapiąc się w znaki zamiast własne przeczucie, trasa mijała całkiem znośnie, a chwila zwątpienia nastała dopiero za Kędzierzynem, gdy na horyzoncie majaczył już cel, jednak otwarta przestrzeń pozwalała by wiatr jeszcze skuteczniej mnie spowalniał, a ja czułem się jak emeryt na ledwo toczącym się składaku, który swoje lata świetności przeżywał ze dwa ustroje polityczne temu.
Po okrutnie wietrznej prostej przyszedł czas na lekką zmianę kierunku i nieco bardziej osłonięte obszary Zalesia Śląskiego, z którego już właściwie rzut kamieniem do celu, który rysuje się coraz wyraźniej przed nami, jednak skoro wiatr nie wieje już w twarz, a jedynie lekko z prawej, musi być inne utrudnienie, no i jest - zaczyna się podjazd. Niby tego nie widać gołym okiem, jednak systematycznie pnie się w górę, dlatego na jednej z miejscowych ławeczek dla strudzonych pielgrzymów pobliskiego szlaku urządziłem sobie właściwie pierwszy postój, który nie trwał pewnie nawet pięciu minut.
Gdy nogi tylko dały się nabrać, że to na dziś koniec, wsiadłem znów na rower i bez ociągania pojechałem marudząc pod nosem, że jednak w grupie takie wyjazdy są jakby łatwiejsze. Zrzuciłem jeszcze część winy na przed-majowo-weekendową chorobę i już było mi lżej pod górę, która, co zawsze mnie zaskakuje, tak nagle się kończy za kolejnym zakrętem (od Leśnicy właściwie podjazd to luksus, w przeciwieństwie do drogi ze Zdzieszowic, gdzie zakręty zdają się nie kończyć).
Gdy nogi tylko dały się nabrać, że to na dziś koniec, wsiadłem znów na rower i bez ociągania pojechałem marudząc pod nosem, że jednak w grupie takie wyjazdy są jakby łatwiejsze. Zrzuciłem jeszcze część winy na przed-majowo-weekendową chorobę i już było mi lżej pod górę, która, co zawsze mnie zaskakuje, tak nagle się kończy za kolejnym zakrętem (od Leśnicy właściwie podjazd to luksus, w przeciwieństwie do drogi ze Zdzieszowic, gdzie zakręty zdają się nie kończyć).
I teraz nie sposób uniknąć kilku nawiązań do utworu pana Roberta Kasprzyckiego - "Niebo do wynajęcia", w którym to utworze podmiot liryczny opisuje tytułowe Niebo do wynajęcia, gdzie szklanką ciepłej herbaty poczęstuje Cię Pan. W moim wypadku było to raczej przywitanie zawsze zabieganego o. Jozuego i wręczenie klucza do pokoju gościnnego pod wezwaniem św. Edyty Stein, w którym panuje gościnna samoobsługa. Odsapnąłem więc chwilę, zawitałem do kaplicy Matki Boskiej Królowej Aniołów by przywitać się z "Szefem" i gdzie spotkałem dwójkę znajomych oraz miłosiernego o. Augustyna. Chwilę później wróciłem do ciepłej herbaty i krótkiej rozmowy z o. Jozue, z którym jak mało kiedy mieliśmy okazję porozmawiać o bieżących wydarzeniach i coraz prędszych przygotowaniach do Święta Młodzieży.
Szczyty mają jednak to do siebie, że trzeba z nich później zejść znów na ziemię, do normalnego życia tak metaforycznie, jak i dosłownie. Dla mnie powrót nastąpił bardzo szybko i nie spędziwszy nawet godziny w moim ukochanym skrawku nieba na ziemi musiałem wracać, by zdążyć do domu na jakąś przyzwoitą porę. Pożegnałem się więc z "babcią" św. Anną, gospodynią tego miejsca i po szybkim zaopatrzeniu się w coś słodkiego na drogę powrotną niechętnie ruszyłem w dół.
Nie biłem dziś jakiś rekordów prędkości, zresztą nie chciałem na to marnować sił. Dopiero po paruset metrach przyjemnego zjazdu zacząłem znów kręcić korbą, by utrzymać przyzwoitą prędkość, a przy tym spokojnie coś zjeść. Niestety choroba nadwątliła moje i tak minimalne rezerwy tłuszczu, byłem więc zdany na bieżące dostawy kalorii wprost z układu trawiennego. Tym razem jednak za plecami miałem delikatny sojusz w postaci wiatru, który w drodze powrotnej jakimś cudem nie zmienił kierunku, a o co obawiałem się całą drogę na Górkę.
Nie pomyliłem też drogi, jak miałem nieszczęście zrobić po mojej ostatniej wizycie i dziś w drodze do celu. Nim się obejrzałem, a już dostrzegłem tablicę witającą mnie w województwie Śląskim, a chwilę później dostrzegłem znajome kominy będące niezawodnym sposobem na orientację w terenie. Obiecałem sobie jednak przynajmniej jeden postój, a mój organizm bardzo tą ideę podświadomie pochwalał, zatrzymałem się jednak dopiero w Czechowicach nad miejscowym jeziorem.
Usiadłem na plaży jak prawdziwy król szos delektując się kolejną kostką czekolady i widokiem spokojnej tafli wody. Po kilkunastu minutach uznałem, że już dość tej przyjemności, co nie spodobało się moim nogom - gdy tylko zacząłem znów naciskać na pedały, poczułem okropny ból w mięśniach czterogłowych. Był to jednak tylko skutek zimna, bo pokładowy termometr wskazywał ledwie 13°C, a po krótkim i delikatnym rozruszaniu się wszystko wróciło do normy, wraz ze zmęczeniem w komplecie. Na szczęście do domu było ledwie kilkanaście kilometrów, rozgrzany więc tą myślą jechałem już najkrótszą trasą...
Usiadłem na plaży jak prawdziwy król szos delektując się kolejną kostką czekolady i widokiem spokojnej tafli wody. Po kilkunastu minutach uznałem, że już dość tej przyjemności, co nie spodobało się moim nogom - gdy tylko zacząłem znów naciskać na pedały, poczułem okropny ból w mięśniach czterogłowych. Był to jednak tylko skutek zimna, bo pokładowy termometr wskazywał ledwie 13°C, a po krótkim i delikatnym rozruszaniu się wszystko wróciło do normy, wraz ze zmęczeniem w komplecie. Na szczęście do domu było ledwie kilkanaście kilometrów, rozgrzany więc tą myślą jechałem już najkrótszą trasą...
Na koniec garść podsumowań: przejechałem 125,99 km w czasie 5 godzin i 20 minut. Na Górce miałem 66 km, co znaczy, że najkrótsza droga mogłaby mieć jakieś ~58 km w jedną stronę. Do tego wykręciłem rewelacyjną jak dla mnie średnią ponad 23 km/h i pokonałem łącznie
250 m
przewyższenia. Cały wyjazd kosztował mnie 2361 kilo-kalorii [kcal] dwa nadziewane rogale, pół tabliczki czekolady i bidonu oraz jedną szklankę ciepłej herbaty w niebie...
Dla ciekawskich jeszcze przybliżony przebieg trasy:
Dla ciekawskich jeszcze przybliżony przebieg trasy:
Kiedyś powtorze wyjazd na góre,jednak teraz dokuczaja mi bardzo tiki i natrectwa w czasie jazdy wiec wyzwanie bylo by owiele wieksze,ale nie ma zeczy niemozliwych :)
OdpowiedzUsuńhttp://mariusznoconstiv.blogspot.com/
Mariusz-Stiv
Fajna i ciekawa relacja z podróży ;)
OdpowiedzUsuńDzięki, dla takich opinii warto się starać :)
UsuńGdybyś jeszcze kiedyś spontanicznie jechał na Górkę, to daj spontanicznie znać, a ja spontanicznie też się wybiorę. Nie mam tam już do Najwyższego żadnego interesu, bo ostatnio przestał mnie lubić, ale podobają mi się te okolice i droga tam wiodąca.
OdpowiedzUsuńSetki pękają jak bański mydlane. W tym roku misja "7000+". Powodzenia :)