piątek, 2 grudnia 2011

Ostatni raz po raz drugi

Jeśli skrót GMK jeszcze wam nic nie mówi, to zdecydowanie za rzadko zerkacie na mojego bloga. Gliwicka Masa Krytyczna, to jedno z pewniejszych wydarzeń, na których jestem właściwie zawsze, odkąd zacząłem tam jeździć. I w tym wypadku nie istnieje pojęcie "zima", "zimno", czy "mokro". Fakt faktem jednak tym razem, jak na grudzień, było nazbyt ciepło i nie narzekam bynajmniej, a wręcz się cieszę. Poza tym tak właściwie jest jeszcze jesień, więc niby czemu ma już być śnieg?
Zacznijmy jednak od garści żalu, bo ostatni raz byłem na rowerze... właściwie wczoraj, ale wcześniej? Tego już nawet Morfina ni pamięta, a zerkać w statystyki to raczej niezbyt sensowne posunięcie. A wszystkiemu winna pogoda i choroba, którą mi przyniosła. Solidarnie więc wraz z Piernikiem odchorowaliśmy swoje, a wczoraj już czuliśmy się na tyle dobrze, by wybadać przed Masą czy nie zapomnieliśmy w którą stronę trzeba przebierać nogami, by jechać do przodu, a tak bardziej poważnie, to zastanawialiśmy się co ubrać, by nie zmarznąć, ale i nie przegrzać się.
Dziś już bogatsi o wczorajsze doświadczenia z odbytego rekonesansu zebraliśmy się wraz z Jankiem, by chwilę później dołączyć do czekających już Ani i Kubusha. I tu już przygody się zaczęły, bo Janek coś marudził na zanik powietrza w kole, więc postój pod rezydencją naszych dobrych znajomych wykorzystał na machanie tą "ciupagą, co to się przy kole wozi". Szczęście jednak nie trwało zbyt długo, bo na trasie, w którą chwilę później ruszyliśmy, znów odnotował przykry spadek ciśnienia i niekontrolowany wzrost oporów toczenia. Pod zajezdną szybko więc uzupełnił ponownie brak powietrza przeklinając już powoli dopiero co zakupioną nową dętkę. Kolejna prosta i... pod "Zameczkiem Leśnym" kolejna pauza, tym razem już ze szczyptą wściekłego szaleństwa w oczach. Zaproponowałem więc Jankowi swoją zapasową dętkę, a reszta po naszej namowie pojechała dalej, żeby bezsensownie nie tracić początku Masy.
Chwilę później, bo Janek przecież słynie z profesjonalnego i ekspresowego zmieniania gumy po przygodach z kolcem akacji, ruszyliśmy pełną parą by złapać peleton gdzieś w drodze. Niestety, gdy zatrzymaliśmy się już na skrzyżowaniu Jagiellońskiej z Częstochowską, z której to miał nadjechać tabun rowerzystów, Janek ponownie zauważył brak powietrza, który już definitywnie przekreślił jego dalszą jazdę. Przejąłem więc aparat, a Janek skierował się na pl. Krakowski, by jeszcze raz dokumentnie przyjrzeć się problemowi uciekającego powietrza.
Dołączyłem do peletonu i przywitałem się z masą znajomych twarzyczek i kilka razy błysnąłem flashem, jednak widząc, że na wiele się to nie zdaje, zaprzestałem działalności pseudo-fotoreporterskiej. Teraz mogłem mile pogawędzić i nim się spostrzegłem, był już koniec przejazdu. 
Tak więc zakończyła się ostatnia Gliwicka Masa Krytyczna... w tym roku. I z naszą determinacją zapewne nie poprzestaniemy, już w styczniu wracając w pierwszy piątek miesiąca, niezależnie czy będzie równie ciepło, czy może śnieżnie. I urzędy nam w tym nie przeszkodzą!
Grudniowa Masa ma jednak jeszcze asa w zanadrzu, a jest nim spotkanie w zaprzyjaźnionej szkole. Nieco więc mniejszą grupą, znów z Jankiem, który znalazł mikroskopijnego winowajcę w oponie, pojechaliśmy na after z ciepłym bigosem i herbatą. Czas umiliła prezentacja filmików w tematyce oczywiście rowerowej, a każdy mógł pogadać tym razem na siedząco, jednak bez dyszenia spowodowanego przebytymi kilometrami. W ten właśnie sposób grupa pozytywnie rowereowo zakręconych ludzi zakończyła kolejny rok w Gliwicach - zakończyła rok, ale nie sezon rowerowy, bo ten trwa przecież na okrągło!
a zdjęcia? cóż, nie udały się, więc znów nie będzie...

1 komentarz :

  1. Ja nie byłem na rowerze przez 33 dni. I będę musiał z tą trauma żyć aż po deski grobowe. Sam więc widzisz, jak dobrze Cie rozumiem.

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)