sobota, 31 lipca 2021

Awaryjny start

Dziś pierwszy raz od dawna pojawił się czas i możliwości. Pojawiły się też przeciwności - bo mimo, że pierwszy raz od dawna chciałem wsiąść na rower, ten postanowił strzelić wielkiego focha, że od lutego nie raczyłem go wyprowadzić na asfalt. A on biedny, głodny kilometrów tkwił w piwnicy sporadycznie utrudniając dostęp do zeszłorocznych zapasów przetworów. Ja jednak wiecie jestem dość upartym zwierzem i skutecznie doprowadziłem rower do porządku i zrobiłem pierwsze po dłuższej przerwie poważne kilometry.

Zaczynając jednak tą historię od początku: to nie jest tak, że nie chciało mi się wcześniej ruszyć czterech liter. Może trochę się usprawiedliwiam, ale jednak życie młodego męża i ojca w znacznej mierze kręci się wokół rodziny. A nasze niezwykle wymagające dwie małe pociechy skutecznie absorbują każdą wolną chwilę obojga rodziców. Gdy więc już jakimś cudem wysupła się choćby wolną godzinę wieczorem, romantycznie z Małżonką zalegamy na kanapie racząc się błogą ciszą i spokojnie zjedzoną kolacją. 

Dziś po południu było jednak inaczej i po wynegocjowaniu u Lepszej Połówki przepustki na rower postanowiłem ziścić swoje zapędy ambitnie przesuwając wątłą granicę swojej kondycji odrobinę w przód. Rytualnie więc zebrałem cały rowerowy majdan, który zaległ w różnych kątach naszego mieszkania i udałem się do piwnicy po Morfinę. Ta jednak od początku stawiała opór. Zacząłem więc od zainstalowania bagażnika na sztyce, którego miejsce zajął ostatnimi czasy i tak nieużywany fotelik dla córki. Swoją drogą chyba w tak zwanym międzyczasie z niego wyrosła - trzeba to sprawdzić. Bagażnik trafił na swoje miejsce, ale nie do końca pasował tam tak dobrze, jak poprzednio. Na bagażniku zapiąłem naprawioną przez rodzicielkę torbę a do środka trafiły niezbędne akcesoria dla roweru i dla mnie. Kolejnym krokiem było zaopiekowanie się łańcuchem, na którym rozgościła się ruda tańczy jak szalona... Solidna porcja dedykowanego łańcuchom smaru sprawiła, że po chwili śmigał jak nowy. Koła jednak nadal stawiały czynny opór za sprawą zaciśniętych hamulców. Krótkie oględziny wykazały, że problemu nie uda się rozwiązać regulacją i trzeba upuścić odrobinę płynu z zamkniętego obiegu. Oczywiście producent przewidział taką możliwość, jednak dostęp do niej umożliwił przez małą śrubę torx. Na szczęście w mieszkaniu miałem ogromny zestaw najróżniejszych sposobów walki z nietypowymi łbami śrub i wkrętów, więc po chwili mogłem cieszyć się już luzem. Na koniec zostawiłem sobie napompowanie kół. W tym celu podjechałem na stację benzynową i... cyfrowa pompka mnie olała, bo wentyl presta mimo adapteru nie wykazuje ciśnienia na wylocie. Druga stacja przywitała mnie dla odmiany awarią kompresora dzięki czemu chwilę później ćwiczyłem biceps ręczną pompką. Jednak ku mojemu zaskoczeniu powietrze z przedniej opony zarządziło nagłą ewakuację i po chwili miałem pięknego flaka. Kolejny odwrót do domu, żeby nie zmieniać dętki w palącym słońcu. Czy coś jeszcze mogło pójść źle? Na szczęście już nie.

W mojej głowie zrodził się plan na pętlę, która byłaby nieco dłuższa, niż zwykłem dotychczas kręcić w okolicach swojego głuchołaskiego domostwa. Chciałem jednak uniknąć dwóch stromych podjazdów na początek więc swoje dwa kółka skierowałem w stronę Jarnołtówka. To wyjątkowo urokliwa miejscowość wkomponowana między pagórki i Biskupią Kopę. No i ma w herbie... jednorożca! Jak głosi legenda pierwsi osadnicy, których zwabiła tutaj gorączka złota, chcieli pozyskiwać drewno do budowy nowych domów z okolicznych lasów. Cennego surowca strzegł jednak ogromny, biały jednorożec o złotym rogu. Ostatecznie jednak potężne zwierzę wpadło w zastawioną na niego pułapkę i myśliwi bez skrupułów zabili nękającego ich jednorożca. Jak głosi historia pierwszy wójt wsi - Arnold - posługiwał się później pieczęcią z wizerunkiem mitycznego stworzenia.

Nie zagłębiam się jednak w stronę lasów, których niegdyś strzegł ów jednorożec kieruję się teraz w stronę Charbielina piękną, asfaltową jezdnią. To dość ciekawy szlak, ponieważ droga jest wyjątkowo wąska co miało wyeliminować ruch pojazdów ciężarowych. Stanowi za to raj dla miłośników kółek napędzanych siłą własnych mięśni. Zgodnie z moimi wyliczeniami powonieniem trafić tu na wiatr w plecy. Cóż... teoria jak zawsze rozminęła się z rzeczywistości. Na szczęście podmuchy nie były zbyt uciążliwe na tym dość długim odcinku otwartej przestrzeni. Wspomniany zaś Charbielin to kolejna dość ciekawa historycznie wieś. Pierwsza wzmianka pojawia się w dokumentach aż z roku 1263 i nazwana jest tam villa Ludvigi. Kolejny dokument pochodzi z 1268 roku i tam pojawia się już dość znana nazwa Ludwigsdorff - wieś Ludwika. Skąd jednak polski odpowiednik nie mam pojęcia. Doczytałem natomiast, że mieszkańcy Charbielina nie mieli lekkiego życia - przetaczały się tędy liczne wojny a lokalizacja w pobliżu głównych traktów wschód-zachód sprzyjała zatrzymywaniu się tu wojsk różnych armii. Współcześnie jednak chyba mieszkańcy doczekali się tu spokoju a na obrzeżach powstaje nawet spora, sielska winnica. 

Ja jednak nie mam dziś w planie doglądania latorośli - kręcę korbą dalej w stronę Starego i Nowego Lasu. Nie ukrywam też, że jest mi coraz ciężej, na szczęście jednak spora część trasy biegnie lekko z górki. Najdalej wysuniętym punktem mojej dzisiejszej trasy jest Nowy Świętów, gdzie lubię zajrzeć na stację kolejową. Do dziś funkcjonują tutaj piękne semafory kształtowe, jednak ich dni zdają się być policzone. Wśród bocznic pojawiają się nowe instalacje wraz z całą infrastrukturą i obawiam się, że wkrótce stare sygnalizatory zastąpią współczesne, odrobinę bezduszne semafory świetlne. Nieco to smutne, choć z drugiej strony trzeba iść do przodu i poprawiać bezpieczeństwo a miejscem niektórych urządzeń pozostanie już tylko muzeum. 

Na stacji panuje jednak totalna cisza i pustka a pracował tam bodaj jedynie klimatyzator. Ruszam więc w bolesną drogę powrotną, ponieważ coraz bardziej dokucza mi trzecie z kolei niedopasowane do moich czterech liter siodełko. Powoli tracę już nadzieję, że w ogóle znajdę godnego następcę oryginalnego giantowskiego siodła. Bez ceregieli więc przez Rudawę i Bodzanów jadę w stronę domu - Głuchołaz. Z niemałą radości i satysfakcją wracam pod swój blok obiecując sobie, że teraz rower zagości już częściej miedzy moimi nogami. Odfajkowuje 34 kilometry na liczniku - może niezbyt imponująca odległość ale po moim zastoju dobre i to. Czy uda się odbudować kondycję sprzed kilku lat? W tym roku na pewno już nie, ale może przyszły będzie już łaskawszy. No i córka powoli zacznie jeździć ze mną a Żona też coś nieśmiało przebąkuje o chęci by spróbować się zaprzyjaźnić z rowerem. Co z tego wyjdzie? Czas pokaże. Na pewno jednak o tym napiszę. 

1 komentarz :

  1. Jarnołtówek i Góry Opawskie odwiedzam przynajmniej raz w roku i jest tu zawsze ciekawie. Pozdrawiam i gratuluję dobrych i korzystnych negocjacji u piękniejszej połowy ;) Ja mam podobnie ;)

    OdpowiedzUsuń

Śmiało, zostaw komentarz :)