niedziela, 10 kwietnia 2022

Robert Kasprzycki - Nameste

Wrzesień 2019 - wedle moich blogowych zapisków wtedy ostatni raz byłem na koncercie. A już od ostatniego koncertu Roberta Kasprzyckiego dzieli mnie aż pięć długich lat. W tym czasie Artysta wydał dwie płyty oraz zrealizował kilka naprawdę ciekawych przedsięwzięć pozwalających nie zwariować w pandemicznej rzeczywistości. Ostatnio jednak, równie opieszale jak śnieg za oknem, znikają ostatnie covidowe obostrzenia, a branża koncertowa, nieśmiało niczym pierwsze krokusy, wygląda w stronę szerszej publiczności. Radość moja była tym większa, że udało się zaplanować ten koncert w towarzystwie Konrada, co patrząc na nasze grafiki było naprawdę miłym zrządzeniem losu. Zatem z lekką zadyszką docieram do Katowic idealnie synchronizując się z moim towarzyszem. Wzrokiem wyławiamy baner klubu Nameste i chwilę później z rozgrzewającą herbatą w ręku, niczym loża szyderców, zasiadamy w ostatnim rzędzie widowni.


Publiczność stłoczona w pomieszczeniu, które chętniej przyjęłoby na leżakowanie kilkadziesiąt butelek wina i nic zanadto. Każdy jednak sączy ze szklanki to, co lubi i co mu humor najlepiej poprawia. Robert stroi gitarę, sprawdza głos... zaraz zaczynamy. Zaczyna się niesamowicie przyjemny w odbiorze koncert okraszony jak zawsze zgrabną gawiedzią artysty. Solowy występ sprzyja oczywiście bardzo szerokiemu repertuarowi, który nie jest już ułożony w dwie części: selekcjonującą i satysfakcjonującą. Od początku słyszymy mniej, lub bardziej znane utwory - od pierwszej płyty aż po wspomniane już we wstępie ostatnie dwie. Bardzo mnie to ucieszyło, bo o ile nadal nie nadrobiłem Śmigły (Gdy późno w noc), to jednak z ostatniego krążka wpadło też małe co nieco. Chętnie włączałem się do śpiewania, zwykle pod nosem, kolejnych utworów a już najbardziej do wyjątkowo bliskiego memu sercu Uciekać stąd jak najdalej. Publiczność zresztą też dawała się podpuszczać i porywać do śpiewania. Grzmiący stadion to to nie był, nie mniej jednak miło było się przekonać, że nie tylko ja znam tu większość słow. Ponad 3 godziny (!) koncertu minęły nie wiadomo kiedy.



Na koniec warto jeszcze dodać coś o tym, że jest różnica. To znaczy słychać, że Robert Kasprzycki przez okres pandemii nie tylko tworzył, ale też nieustannie ćwiczył. Wiem, kilka utworów poeta śpiewa już lekko licząc naście, jak nie dziesiąt lat. Można by pomyśleć, że wycisnął już z nich absolutnie wszystko i gra je teraz odtwórczo za każdym razem tak samo układając akordy. Tymczasem jednak jestem przekonany, że wszędzie te aranże są jeszcze lepiej dopracowane, dodane smaczki, niby te same akordy, jednak zagrane w inny, nowy i doskonalszy sposób. Najbardziej słychać to było chyba w Rozmarynowej, która to piosenka pochodzi z albumu Cztery wydanego... osiem lat temu. Utwór został zagrany na zupełnie nowym, zdecydowanie wyższym poziomie jeśli chodzi o pracę palców na gitarze, z lepszą artykulacją i jeszcze większą ilością specyficznych, uwielbianych przez Roberta akordów, które zwykłemu śmiertelnikowi połamałyby palce od samego patrzenia. 
Cieszę się zatem niesamowicie, że udało się w końcu wysupłać czas i zgrać wszystko tak, żeby móc posłuchać koncertu na żywo. Zaprawdę bardzo mi tego brakowało i już z pewną dozą niecierpliwości wypatruję w kalendarzu kolejnej okazji, by korzystać z wyzwolonej z okwów covida rzeczywistości. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)