Są koncerty, których nie sposób sobie odpuścić. Kiedy więc dowiedziałem się, że na tegorocznej Kropce zagości Robert Kasprzycki, od razu wpisałem rzeczoną datę w kalendarz i założyłem, że nie może mnie tam zabraknąć. Im jednak bliżej było lipca, tym większa niepewność mnie ogarniała. Z drugiej jednak strony jeszcze większy apetyt na koncert i mała odskocznia dla zmęczonego ostatnimi wydarzeniami umysłu w bezpieczną, muzyczną przystań krainy łagodności. Nie, żeby w wykonaniu Roberta z północy graniczyła ona z Mordorem - ale to ma swój urok.
Na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki Turystycznej, jak dumnie nazywają organizatorzy Kropkę, melduję się jeszcze w trakcie występu Zbigniewa Zamachowskiego. Jeszcze w drodze do muszli mija mnie jednak bus z Robertem Kasprzyckim za kierownicą, jest więc nadzieja, że koncert rozpocznie się szybciej, niż później - bo oczywiście organizatorzy nie zdradzili nawet przybliżonych godzin koncertów. Oczekiwanie dłuży się jednak niemiłosiernie, a obecny na scenie artysta jakoś wyjątkowo nie porywa mnie dziś swoim występem, który zdaje się być odegrany, jak spektakl. Zdaje się nawet, że kilka razy podziękowania za brawa wybrzmiały szybciej, niż publiczność zorientowała się, że to właśnie ten moment.
Na szczęście w końcu pojawia się moja ukochana żona, której udało wyrwać się na chwilę z objęć naszej najmłodszej latorośli. I tu muszę z kronikarskiego obowiązku, ale i dla własnej radości odnotować, że tak naprawdę na koncercie Roberta Kasprzyckiego w 2016 roku właśnie tutaj, na festiwalu Kropka, nieoficjalnie zaczęła się nasza wspólna już droga. Co prawda formalność nastała nieco później, do dziś jednak ciepło wspominamy tamten chłodny wieczór i... nie omieszkaliśmy wypomnieć po koncercie Robertowi, że to wszystko przez niego.
Przejdźmy jednak, po tym przydługim wstępie, do samego koncertu. Prawdę mówiąc nie miałem dziś żadnych oczekiwań - chciałem po prostu spędzić miło wieczór i oderwać się na chwilę od codzienności. Udało się to nawet bardziej, niż się spodziewałem. Na scenie zabrzmiała sprawdzona mieszanka największych przebojów Roberta Kasprzyckiego okraszonych zabawnymi słowno-muzycznymi wstawkami. I tutaj niezmiennie ogromne wyrazy uznania za znakomity kontakt z publicznością - tak wyraźny i prawdziwy, w przeciwieństwie do poprzedniego występu Zamachowskiego. Jakoś tak jeszcze przyjemniej bierze się czynny udział w koncercie widząc, że wszyscy wokół również zapominają o skrępowaniu i dają się wciągnąć we wspólne śpiewanie kolejnych refrenów. Świetnie bawiła się też nie tylko widownia, ale i panowie od światełek, którzy najwyraźniej wczuli się w klimat i z każdym kolejnym utworem znakomicie grali scenografią podkreślającą z jednej skrajności delikatną poezję śpiewaną a z drugiej te cięższe klimaty z pogranicza wspomnianego już Mordoru, czyli puszczane ukradkiem muzyczne oczko w stronę miłośników wielkich postaci i zespołów świata rocka.
Także dzięki tym wszystkim czynnikom bawiłem się na tym koncercie po prostu świetnie. Była to bardzo miła odmiana od codzienności, a fakt, że byliśmy tam tylko we dwoje sprawia, że był to z pewnością jeden z najlepszych wspólnie spędzonych wieczorów o dawna.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)