poniedziałek, 18 grudnia 2023

Preludium do urodzin

Mógłbym zacząć banalnie: marzenia się spełniają. Czy jednak jest tak, że coś zadzieje się samo z siebie? Zdecydowanie nie, bowiem szczęściu, jak mówi przysłowie, trzeba pomóc. I tym razem z pomocą przyszedł niezwodny przyjaciel Konrad, który dobrych kilak miesięcy temu zadzwonił z pytaniem o plany na 18 grudnia. Cóż... nie miałem do czasu jego telefonu. Zatem na dziesięć dni przed właściwą datą urodzin zaczęliśmy wspólnie świętować na... jedynym w tym roku koncercie Bryana Adamsa, który był jednocześnie podsumowaniem jego europejskiej części trasy koncertowej. Tak, zawsze marzyłem, żeby być na jego koncercie.

Gdy zbliża się ów wielki dzień umawiamy się na pełną gotowość pod telefonem i dynamicznie podejmujemy dalsze decyzje. Trop z zaparkowaniem po drugiej stronie Kłodnicy okazał się strzałem w dziesiątkę i już chwilę później maszerujemy raźno w stronę gliwickiej Areny, gdzie odbyć się ma rzeczony koncert. Tłum, mimo sporego zapasu czasu, gęstnieje. Na szczęście jednak nie poszliśmy utartym szlakiem i dzięki wskazaniom wolontariuszy w kilka minut po wejściu jesteśmy już na płycie, mniej więcej w pierwszej ćwierci widowni. Nie jest to może tak zwane na wyciągnięcie ręki, ale jednak dość blisko, żeby artystę faktycznie zobaczyć. Czekamy raczeni najlepszymi rockowymi kawałkami z głośników aż do godziny zero, gdy...

...nad widownię wylatuje znany z całej kampanii reklamującej trasę kabriolet. Tak, wlatuje nad nasze głowy w postaci naturalnej wielkości sterowca, który kręci fikołki równolegle z lecącym w tle zabawnym filmikiem z pierwowzorem, który spotykają różne ciekawe perypetie. Aż w końcu, w trakcie słownej zapowiedzi opatrzonej stosownym wideo z polskim(!) napisami, na scenę wkracza cały zespół z Bryanem Adamsem na czele i zaczyna się prawdziwy ogień.

Od pierwszych taktów w zaskakująco dobrze nagłośnionej hali rozbrzmiewa energiczny, pełen charyzmy niesłabnący głos artysty. Jestem w szoku, że pomimo 64 lat na karku aż tak dobrze brzmi - czysto i mocno. Do tego cały band ze znakomitymi muzykami, którzy wcale nie pozostają w tyle za frontmanem z genialnym gitarzystą Keithem Scottem na czele. Setlista była nie mniej znakomita - rozpoczęliśmy koncert od Kick ass z najnowszego krążka będącego pretekstem do całej trasy koncertowej So Happy It Hurts. A dalej czekała już nas mieszanka mocny, energicznych hitów przeplatanych z najpiękniejszymi balladami, a całość okraszona absolutnie doskonale zrealizowanym materiałem wideo wyświetlanym za sceną, a którym nie były same animacje, czy fragmenty teledysków, ale również bardzo dużo znakomicie zrealizowanego materiału na żywo - do tego stopnia doskonale, że praktycznie nie było opóźnienia między dźwiękiem, a wideo. Ja oczywiście najbardziej darłem mordę w trakcie 18 till'I die, z którym niezmiennie staram się utożsamiać.

Tu jednak musi być garść goryczy, bo mam wrażenie, że w ostatnich latach popsuliśmy się jako najlepsza publiczność na świecie. Co bardziej znany przebój - las telefonów w górze, jakby nie można było tego znaleźć w internecie w sto razy lepszej jakości i często nawet z tego samego koncertu. I właśnie, w pewnym momencie Bryan powiedział chodźcie, nakręcimy teledysk do tej piosenki. I założenie było proste: publiczność się bawi w rytm I've Been Looking For You. Ostatecznie to się nawet udało, ale... to uzmysłowiło nam, że publiczność nie potrafi już tak beztrosko cieszyć się koncertem, skakać i tańczyć, jak bywało to przed czasami pandemii. A może to nie sam covid, tylko moda na polaństwo, czyli nagrywanie wszystkiego telefonem, zamiast być tu i teraz? Cóż, sam też robię zdjęcia na koncertach, ale powiedzmy, że dzięki temu mogę je umieścić na blogu i takich osób zdaje się jest już coraz mniej. A może problem leży jeszcze gdzieś indziej, czyli w cenach biletów, które z racji swojej wysokości są swoistym sitem, które odsiewa prawdziwych fanów a zostawia tych, których po prostu stać na taką rozrywkę? Temat do długiej dyskusji, którą toczyliśmy po koncercie, niestety nie nam będzie wyciągnąć z tego jakąś popartą faktami konkluzję.

Na szczęście do ostatniej nuty Bryan Adams się nie poddawał i po kilku dublach koncert biegł dalej okraszany sentymentalnymi wstawkami, opowieścią o mamie, polskich korzeniach, wspomnienie Tiny Turner, z którą niegdyś w duecie śpiewał, nadchodzącej koncertówce Live At The Royal Albert Hall oraz mocny pacyfistyczny apel. Całość nie mogła zakończyć się inaczej, niż wspaniałym wykonaniem Christmas Time z przesłaniem, żebyśmy w ten zbliżający się czas świąt o nikim nie zapomnieli dzieląc się ty, co mamy. 

Lepszego zakończenia blisko trzygodzinnego występu nie można było sobie wyobrazić. A mnie zostało odfajkować kolejne spełnione marzenie. Jak dobrze, że jeszcze trochę ich mam...

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)