Czasem wystarczy nico wychylić nos znad szablonowego myślenia, by dostrzec nadarzającą się okazję na fantastyczną przygodę. Tak było dziś, gdy potrzeba przewiezienia mebli stała się przyczynkiem całkiem sympatycznej wycieczki w góry. Wypatrzyliśmy więc z Januszem w prognozach okienko pogodowe i poukładaliśmy całą sobotę tak, by optymalnie wykorzystać czas. Całą wyprawę okrasił zaś zabawny fakt, że wyruszyliśmy vanem z zupełnie nierzucającą się w oczy zieloną kanapą wewnątrz.
Spakowani w wersji... Janusz vel absolutne minimum i Serafin von kto mi śmie kawy zabronić, zameldowaliśmy się na parkingu, gdzie stało już kilka samochodów i kamperów. Nasz van w tym towarzystwie wyglądał dość zjawiskowo z kanapą wewnątrz, ale nie zamierzaliśmy się tym przejmować. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem mijając po drodze relikty świetności tej okolicy: wpierw ślad po skoczni narciarskiej, dalej sztolnię ostałą się po poszukujących w tutejszym masywie złota gwarkach oraz kamieniołom łupków. Ten ostatni jest obecnie bramą prowadzącą do eksploracji masywu Biskupiej Kopy. W zasadzie to najtrudniejszy fragment całej wędrówki, bowiem po krótkiej wspinaczce po drabinie i fragmencie solidnego podejścia droga zmienia się w spokojny spacer szeroką drogą wiodącą łagodnie w stronę szczytu.
Gdy już zażegnaliśmy pierwszy kryzys związany z podejściem zrobiło się całkiem sympatycznie, a czasem nawet zza chmur wyglądało słońce. Szybko też pogratulowaliśmy sobie decyzji, żeby na plecy zarzucić tylko bluzę/polar, bowiem szybko okazało się to dość optymalne, a nawet nieco przesadne rozwiązanie. Kto by pomyślał, że w lutym będę maszerował w krótkim rękawku?
Szlak okazał się delikatnie zatłoczony - co rusz trafialiśmy na grupki rodziców z dziećmi. To akurat nieco nam przeszkadzało, bo liczyliśmy nieco na szeroko rozumiany święty spokój. Mimo tych drobnych niedogodności maszerowaliśmy raźnie coraz skuteczniej zapominając o codziennych bolączkach i dopingując się dodatkowo myślą o kawie, którą planowaliśmy wypić już na szczycie.
Nieco dłuższy postój zaplanowaliśmy sobie pod schroniskiem, za którym zaczynał się ostatni etap drogi na szczyt - drugi z tych wymagających. Tam też pogoda przypomniała nam, że w górach - nawet takich niskich - nie ma lipy. Momentalnie zrobiło się zimno a z racji, że wyszliśmy nad linię drzew, zaczął nam dokuczać również porywisty wiatr. Byliśmy jednak na to przygotowani. Sięgnęliśmy do plecaków po kurtki i ruszyliśmy wolno, acz skutecznie w stronę szczytu licząc, że siłą rozpędu dotrzemy tam w niekoniecznie stanie przedzawałowym.
W końcu dotarliśmy do szczytu sapiąc jak czeskie lokomotywy. Na szczycie nieco się zmieniło od naszej ostatniej wizyty - wyrósł punkt obsługi ruchu pasażerskiego, który pasuje tam jak pięść do nosa. Brakuje jednak ławek, a nieliczne kąty są już pozajmowane przez przybyłych wcześniej turystów. Strategicznie więc wycofujemy się nieco niżej, przed chatkę należącą do miłośników krótkofalarstwa. Rozsiadamy się na mokrej ławce, a ja wyciągam z plecaka upragniony zestaw: butla gazu, palnik i... kawiarka. Montujemy całość prowizorycznie okładając wokół stertą kamieni, by porywy wiatru nie gasiły ognia. Powoli dobiega naszych nozdrzy zapach świeżej, aromatycznej kawy...
To była prawdziwa rozpusta - napić się świeżo parzonej kawy po dość intensywnym marszu na szczyt, gdzie wokół panowało nieprzyjemne, przenikliwe zimno. Po chwili zadumy stwierdzamy jednak, że nie ma co zwlekać w obliczu coraz ciemniejszych chmur, które bezczelnie i nader szybko rozgościły się nad naszymi głowami. Pakujemy manatki, dopijamy kawę i startujemy w drogę powrotną dyskutując co dotychczas z naszego ekwipunku okazało się niezbędne, a co nieco mniej. Tak minął nam pierwszy fragment zejścia aż do schroniska. Nie zatrzymujemy się jednak i kontynuujemy ostrożne zejście patrząc uważnie pod nogi aż docieramy w końcu do utwardzonego, szerokiego szlaku. Po drodze w oko wpadają nam jeszcze ścięte gałęzie, z których postanawiamy - zdecydowanie za późno - wydłubać po kiju. Szybko ten pomysł okazuje się nie tak głupi, bowiem kolejna porcja śliskich kamieni i korzeni czeka nas przy ostatnim zejściu w stronę skarpy dawnego kamieniołomu. A stamtąd do auta już ledwie chwila. Kto by pomyślał, że widok sfatygowanego forda na parkingu może tak ucieszyć? No i wróciło stare stwierdzenie, że wędrówka w góry zawsze ma trzy etapy: dwa pierwsze są pełne narzekania i zwątpienia, bo na koniec zapytać - to co, kiedy znów?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz
Śmiało, zostaw komentarz :)