sobota, 17 lutego 2024

Początek lepszego

Czasem wystarczy nico wychylić nos znad szablonowego myślenia, by dostrzec nadarzającą się okazję na fantastyczną przygodę. Tak było dziś, gdy potrzeba przewiezienia mebli stała się przyczynkiem całkiem sympatycznej wycieczki w góry. Wypatrzyliśmy więc z Januszem w prognozach okienko pogodowe i poukładaliśmy całą sobotę tak, by optymalnie wykorzystać czas. Całą wyprawę okrasił zaś zabawny fakt, że wyruszyliśmy vanem z zupełnie nierzucającą się w oczy zieloną kanapą wewnątrz.

Spakowani w wersji... Janusz vel absolutne minimum i Serafin von kto mi śmie kawy zabronić, zameldowaliśmy się na parkingu, gdzie stało już kilka samochodów i kamperów. Nasz van w tym towarzystwie wyglądał dość zjawiskowo z kanapą wewnątrz, ale nie zamierzaliśmy się tym przejmować. Ruszyliśmy niebieskim szlakiem mijając po drodze relikty świetności tej okolicy: wpierw ślad po skoczni narciarskiej, dalej sztolnię ostałą się po poszukujących w tutejszym masywie złota gwarkach oraz kamieniołom łupków. Ten ostatni jest obecnie bramą prowadzącą do eksploracji masywu Biskupiej Kopy. W zasadzie to najtrudniejszy fragment całej wędrówki, bowiem po krótkiej wspinaczce po drabinie i fragmencie solidnego podejścia droga zmienia się w spokojny spacer szeroką drogą wiodącą łagodnie w stronę szczytu.  

Gdy już zażegnaliśmy pierwszy kryzys związany z podejściem zrobiło się całkiem sympatycznie, a czasem nawet zza chmur wyglądało słońce. Szybko też pogratulowaliśmy sobie decyzji, żeby na plecy zarzucić tylko bluzę/polar, bowiem szybko okazało się to dość optymalne, a nawet nieco przesadne rozwiązanie. Kto by pomyślał, że w lutym będę maszerował w krótkim rękawku?
Szlak okazał się delikatnie zatłoczony - co rusz trafialiśmy na grupki rodziców z dziećmi. To akurat nieco nam przeszkadzało, bo liczyliśmy nieco na szeroko rozumiany święty spokój. Mimo tych drobnych niedogodności maszerowaliśmy raźnie coraz skuteczniej zapominając o codziennych bolączkach i dopingując się dodatkowo myślą o kawie, którą planowaliśmy wypić już na szczycie.
Nieco dłuższy postój zaplanowaliśmy sobie pod schroniskiem, za którym zaczynał się ostatni etap drogi na szczyt - drugi z tych wymagających. Tam też pogoda przypomniała nam, że w górach - nawet takich niskich - nie ma lipy. Momentalnie zrobiło się zimno a z racji, że wyszliśmy nad linię drzew, zaczął nam dokuczać również porywisty wiatr. Byliśmy jednak na to przygotowani. Sięgnęliśmy do plecaków po kurtki i ruszyliśmy wolno, acz skutecznie w stronę szczytu licząc, że siłą rozpędu dotrzemy tam w niekoniecznie stanie przedzawałowym.

W końcu dotarliśmy do szczytu sapiąc jak czeskie lokomotywy. Na szczycie nieco się zmieniło od naszej ostatniej wizyty - wyrósł punkt obsługi ruchu pasażerskiego, który pasuje tam jak pięść do nosa. Brakuje jednak ławek, a nieliczne kąty są już pozajmowane przez przybyłych wcześniej turystów. Strategicznie więc wycofujemy się nieco niżej, przed chatkę należącą do miłośników krótkofalarstwa. Rozsiadamy się na mokrej ławce, a ja wyciągam z plecaka upragniony zestaw: butla gazu, palnik i... kawiarka. Montujemy całość prowizorycznie okładając wokół stertą kamieni, by porywy wiatru nie gasiły ognia. Powoli dobiega naszych nozdrzy zapach świeżej, aromatycznej kawy...

To była prawdziwa rozpusta - napić się świeżo parzonej kawy po dość intensywnym marszu na szczyt, gdzie wokół panowało nieprzyjemne, przenikliwe zimno. Po chwili zadumy stwierdzamy jednak, że nie ma co zwlekać w obliczu coraz ciemniejszych chmur, które bezczelnie i nader szybko rozgościły się nad naszymi głowami. Pakujemy manatki, dopijamy kawę i startujemy w drogę powrotną dyskutując co dotychczas z naszego ekwipunku okazało się niezbędne, a co nieco mniej. Tak minął nam pierwszy fragment zejścia aż do schroniska. Nie zatrzymujemy się jednak i kontynuujemy ostrożne zejście patrząc uważnie pod nogi aż docieramy w końcu do utwardzonego, szerokiego szlaku. Po drodze w oko wpadają nam jeszcze ścięte gałęzie, z których postanawiamy - zdecydowanie za późno - wydłubać po kiju. Szybko ten pomysł okazuje się nie tak głupi, bowiem kolejna porcja śliskich kamieni i korzeni czeka nas przy ostatnim zejściu w stronę skarpy dawnego kamieniołomu. A stamtąd do auta już ledwie chwila. Kto by pomyślał, że widok sfatygowanego forda na parkingu może tak ucieszyć? No i wróciło stare stwierdzenie, że wędrówka w góry zawsze ma trzy etapy: dwa pierwsze są pełne narzekania i zwątpienia, bo na koniec zapytać - to co, kiedy znów?


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)