niedziela, 26 stycznia 2025

Weekend we dwoje w Pszczynie

Powoli, acz coraz dotkliwiej, zaczęła nam dokuczać szarość dnia codziennego. Efekt tym mocniejszy, że zima w tym roku jest jak na złość wyjątkowo bezśnieżna. Wpadliśmy więc z małżonką na pomysł, żeby nadać nieco kolorytu ciągnącym się w nieskończoność krótkim dniom i długim, zimowym nocom. Wytypowaliśmy weekend na wyjazd we dwoje, a ja zająłem się poszukiwaniem miejsca ucieczki – możliwie blisko, żeby nie tracić na dojazd cennych godzin i wycisnąć z tych dwóch dni maksymalnie dużo czasu dla siebie. Wybór padł na Pszczynę.

W końcu nadeszła upragniona sobota, nocleg był zarezerwowany a dzieci miały zostać pod opieką babci, nie było więc już odwrotu. Żeby nie zwlekać spakowaliśmy kanapki do auta, a w kawę zaopatrzyliśmy się już po drodze. Obiecaliśmy sobie też, że w trakcie wyjazdu nie będziemy narzekać, a już na pewno będziemy unikać drażliwych tematów związanych z naszą codziennością. Kawa dawno nie smakowała tak dobrze, a nieśmiało wyglądające zza chmur słońce zdawało się być bliższe wiośnie, niż zimie.

Do Pszczyny dotarliśmy zaskakująco wcześnie. Na szczęście pierwsza z zaplanowanych na dziś atrakcji była już otwarta. Znający nas już nieco lepiej pewnie domyśli się, że wybraliśmy się do miejscowego Skansenu, żeby pomarzyć o drewnianej chatce gdzieś w zacisznym odludziu. Nie zawiedliśmy się, choć miejsce to jest raczej skromne. Zaledwie kilka chat, młyn, kuźnia i spichlerz zostały wkomponowane w urocze otoczenie na skraju parku. Topniejący śnieg dodawał uroku i do pełni krajobrazu brakowało chyba jedynie rozpalonego ognia w jednym z pieców i smużki dymu unoszącej się z komina. Szybko i zgodnie z planem zapomnieliśmy o problemach zatapiając się w nieśmiałych marzeniach.

Kolejnym miejscem, które musieliśmy odwiedzić tego dnia, była oczywiście słynna Zagroda Żubrów. Miejsce ikoniczne wręcz i nieodzownie kojarzące się z Pszczyną właśnie. I tu zostaliśmy totalnie zaskoczeni, gdy tylko po przekroczeniu bramy od razu przywitały nas… żubry. Wylegiwały się kilkanaście metrów od nas w delikatnym słońcu i mając w lekkim poważaniu to, co dzieje się wokół. Oprócz nich w zagrodach czekały jeszcze jelenie, sarny, daniele, para osiołków, kozy, lis… i wszechobecne pawie, które zdawały się wychodzić dosłownie z każdego kąta zachowując jednak bezpieczną od ludzi odległość. Szczęśliwie trafiliśmy akurat chwilę przed porą karmienia, co okazało się zaskakująco spektakularne: oto ogromne, zdawałoby się leniwe i ociężałe żubry nagle na dźwięk wsypywanej do żłobów karmy zerwały się jak smukłe łanie i przybiegły ustawiając się przy kolejnych karmnikach według wywalczonej wcześniej hierarchii. Na wszystko zaś z góry łypały czujnym okiem pawie, które tylko czekały, aż uczta zakończy się dla ich większych kolegów i wtedy zacznie się dla nich.

Ostatnią atrakcją turystyczną tego dnia miało być muzeum w Zamku położonym przy samym rynku. To miejsce jednak najmniej przypadło nam do gustu. Ceny biletów przyprawiały o lekkie duszności, wybraliśmy więc pakiet minimum. Odziani w stosowne filcowe kapcie, które ślizgały się niemiłosiernie po posadce, udaliśmy się do skrytki żeby zdeponować wszystkie torby, kurtki i w ogóle wszystko, w czym można by potencjalnie przemycić jakąś wielką wazę, czy inny mebel. Ruszyliśmy zgodnie z oznakowaniem kierunku zwiedzania, które w pewnym momencie totalnie się rozmyło. Staraliśmy się wczuć w klimat i podziwiać kolejne sale, których przeznaczenia można było się domyślać na podstawie skąpych opisów – bo niestety po wystroju mógłbym powiedzieć, że to całkiem zgrabny magazynek gdzieś na zapleczu muzeum. Eksponaty zdawały się nie stanowić jakiejkolwiek spójnej całości – no może poza pokojem myśliwskim, który ze swej natury narzucił zawieszenie w nim niezliczonych trofeów i dwóch losowych strzelb. W pozostałych komnatach jednak panował chaos – obok chińskiej wazy dumnie stały eksponaty przywodzące na myśl przepych Paryżu, germańskie wpływy i brytyjski posmak. Tak jakby ktoś za punkt honoru dał sobie wyeksponowanie możliwie dużej ilości przedmiotów niekoniecznie przyporządkowując je do konkretnego wnętrza. Największym zaś absurdem był dla nas pokój bilardowy, w którym było wszystko, oprócz stołu bilardowego, który nie wiedzieć dlaczego znaleźliśmy na kolejnym piętrze jako zapchajdziura.

Lekko niezadowoleni wychodzimy w końcu na dziedziniec na zapleczu Zamku. Szybko jednak wracamy na rynek mając już z tyłu głowy fakt, że nastała pora obiadowa. Wybór padł na kuchnię włoską, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Szczęśliwym trafem znalazł się stolik dla dwojga z widokiem na piec, w którym wypiekana była pizza. My jednak poszliśmy w inne klimaty zachwycając się przy okazji detalami w stylu puszki po pomidorach, którą kreatywnie wykorzystano tu i ówdzie jako naczynie, serwetnik, czy nawet dyskretny pojemnik na rachunek. Polecamy więc z czystym sumieniem Buongiorno, które nakarmiło nas iście po… włosku. Na rynku wypatrzyliśmy też kawiarnię, w której postanowiliśmy zaserwować sobie gorącą czekoladę, kawę i coś słodkiego. Tu również było wybornie przypominając nam, że kawa może smakować inaczej, a deser nie musi oznaczać przesłodzonych ciasteczek.


Przedostatnim punktem na naszej dzisiejszej mapie był hotel, który został urządzony w dawnej wieży ciśnień. Miejsce wprost wymarzone dla mnie, w dodatku wnętrze utrzymane było w postindustrialnym, steampunkowym stylu. Meldujemy się więc i chwilę później podziwiamy nasz pokój czerpiąc inspirację, która przyda się nam przed czekającym nas remontem sypialni. Urządzamy sobie małą, poobiednią siestę ciesząc się chwilą spokoju. W końcu jednak trzeba zebrać się na kolację. Ponieważ śniadanie mamy zaplanowane w Wieży, postanawiamy wrócić na miasto.

Ciężki to był wybór a i okazało się, że wytypowane przez nas w pierwszej kolejności miejsca wypełnione są już po brzegi. Ostatecznie lądujemy więc w gościnnych progach indyjskiej restauracji Mannat. Tu także było sporo osób, jednak stolik się znalazł a my stanęliśmy przed niełatwym wyborem spośród zupełnie nam nieznanych potraw kuchni z odległego wschodu. Z pomocą przyszedł nam jednak prawdopodobnie właściciel, który polecił nam z karty mniej ostre pozycje. Do tego nie mogliśmy nie zamówić prawdziwej chai masali, którą sam czasem przygotowuję w domu. Oczywiście smakowała zupełnie inaczej zgodnie z powiedzeniem, że nie ma na nią dwóch takich samych przepisów i każda rodzina przekazuje sobie znaną proporcję przypraw z pokolenia na pokolenie. Najedzeni, czyli szczęśliwi, czmychamy z powrotem do wieży mając nadzieję, że wzmagający się, zimny wiatr, którym straszył alert RCB, nie przyniesie nagłego załamania pogody.

Niedzielny poranek zaczynamy dla odmiany tunezyjską szakszuką, którą serwowano na śniadanie w Wieży. Wodzimy palcem po mapie szukając miejsca, w którym można będzie spędzić resztę dnia. Z braku lepszych pomysłów postanawiamy  w końcu, że pojedziemy do Tychów zobaczyć postęp pracy na budowie małego Asyżu, jak miejscowi mówią o powstającym tutaj kościele ojców Franciszkanów. Tam też zatrzymujemy się na niedzielną mszę. Po uczcie dla ducha postanawiamy napoić kawą nasze spragnione ciała. Przy filiżance obmyślamy też plan na dalsze godziny. Nic jednak nie przygodzi nam do głowy.

Z ratunkiem przychodzi jak zawsze niezawodny Konrad, który po krótkiej weryfikacji swoich planów znajduje dla nas okienko w porze obiadowej. Z ogromną dozą szczęścia trafiamy na ostatni wolny stolik w knajpce utrzymanej tym razem w czeskim stylu. I tak powoli dobiega końca nasza wolna sobota i niedziela, bowiem nasze myśli coraz bardziej biegną w stronę domu i czekających tam na nas z utęsknieniem dzieci. Odpuszczamy więc ostatecznie poszukiwanie czegoś do zwiedzania tym bardziej, że zimny wiatr skutecznie zniechęca do dalszych spacerów. Dziękujemy więc Konradowi za wygospodarowaną przez niego chwilę i powoli ruszamy w stronę Zabrza obiecując sobie, że przynajmniej raz w roku postaramy się jednak znaleźć dla siebie taki jeden weekend, by odpocząć, złapać dystans i nabrać nowych sił. A przede wszystkim nie zapomnieć o sobie nawzajem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Śmiało, zostaw komentarz :)